O stanie polskiego bębnienia cz. 4. Robert Luty
Jak wygląda Polska scena perkusyjna oczami znanych bębniarzy? Kim są na co dzień? W jaki sposób pracowali by osiągnąć sukces? Czy go osiągnęli? Poruszmy wszystkie tematy, nawet te, które mogą zaboleć, tutaj perkusiści mają głos! Gościmy dziś jednego z czołowych polskich bębniarzy sesyjnych. Rajdowca - Roberta Lutego.
Umówiliśmy się z Robertem w jednym z podwarszawskich lokali. Gdy zajechałem na miejsce, bez problemu odnalazłem zaparkowany samochód Roberta. Czarne Mitsubishi Lancer bez wątpienia wyróżniało się spośród postawionych obok mizernych autek. Po krótkim rekonesansie okolicy zmieniliśmy lokal na wygodniejszy - rozmowa zapowiadała się dłuższa. Jeden z czołowych polskich perkusistów zrobił na mnie w tej długiej rozmowie nie lada wrażenie. Na pierwszy rzut oka nie widać, że mamy do czynienia z osobą, która nagrała kilkadziesiąt płyt i zagrała kilkaset koncertów z wieloma polskimi gwiazdami.
Przede wszystkim skromność i - tak rzadko spotykana obecnie - pokora. Robert nie wstydzi się nazywać pewnych rzeczy po imieniu, jednak stroni od wydawania jakichkolwiek osądów na temat innych. W pewnym momencie wiele przygotowanych przeze mnie standardowych pytań dotyczących jego gry, automatycznie zostało wyeliminowanych. Spowodowane było to tym, że Robert kilkoma krótkimi, ale piekielnie inteligentnymi stwierdzeniami, pozbawił te pytania sensu. Zwinnie, ale naturalnie unikał nazw zespołów, muzyków, koncentrując się na sednie, na samej muzyce i na radości grania polegającej głównie na interakcji między muzykami czyli jak to mówił - przekazywaniu wzajemnej energii.
Patrząc na dorobek Roberta można dostać naprawdę zawrotu głowy. Nie tylko co do ilości nagranych płyt, bo nie jest to aż tak istotne, ale co do różnorodności materiału. Jak się okazuje ma on wyrobiony pewien własny naturalny mechanizm, który pozwala mu się przygotować do konkretnej sesji. Wynika to właśnie z podziału muzyki nie poprzez nazwiska, lecz poprzez jej jakość i to też nie w rozumieniu technicznym. Zresztą co tu dużo mówić, zapraszam do lektury?
Jesteś perkusistą nagrywanym dość często w Polsce?
?(cisza i śmiech) Może, bo lubię nagrywać.
Nie drażni cię zatem to, że perkusiści są traktowani w Polsce dość niszowo i tak naprawdę nie ma perkusyjnych gwiazd?
Trudno mi to oceniać? Jest parę osób, które mają predyspozycje, by być showmenem na estradzie. Mnie do tego nie ciągnie, może to wynika z braku wystarczającej techniki, żeby?
?(głupie spojrzenie w kierunku Roberta) No, proszę cię?
Nie no, poważnie mówię. Wynika to także z charakteru. Bębniarz z założenia jest z tyłu za wokalistą-wokalistką. Nie jest eksponowany na pierwszym planie. I teraz kwestia charakteru, czy ma parcie na tzw. szkło, żeby być z przodu lub czy swobodnie utrzymuje rytm i czerpie z tego satysfakcję i ma frajdę.
Nie wynika to z tego, że przemysł perkusyjny jednak cały czas u nas raczkuje?
Wszystko u nas tak naprawdę jeszcze raczkuje, a branża muzyczna jest u nas bardzo zamkniętym środowiskiem. Większość osób się wzajemnie kojarzy i wszelkie festiwale to taka zbiórka i spotkanie znajomych. W Stanach wyłapuje się nowe talenty niemal cały czas, co chwilę. U nas mówi się o kimś "talent" przez trzy lata, po czym w piątym roku nadal jest to nadzieja (śmiech).
Jak z piłkarzami. Dlaczego więc Robert Luty zaczął grać na bębnach?
Poniekąd byłem na to skazany. I nie przez to, że tata grał na bębnach, bo nie grał, ale w domu rodzinnym, w przysłowiowej komórce tata prowadził zespół weselny. Ja miałem wtedy pięć - sześć lat i podglądałem, jak się przygotowują do tych imprez, a grali ich sporo. Nie tylko wesela, ale inne zabawy, potańcówki. Co więc mogło zainteresować takiego małego brzdąca? Bębny! Tym bardziej, że instrumenty zostawały po próbie. Mogłem więc usiąść i spróbować. Na początku było to granie jedną pałką melodii na werblu. Potem było już tak, że jechałem na początek imprezy z kierowcą - rozstawianie instrumentów - i on wracał, ale zanim wrócił to czekał na początek imprezy i byłem proszony, by zagrać np. trzy pierwsze utwory w momencie, gdy tam wszyscy dopiero zasiadają. I tak powoli, powoli, powoli aż doszło do momentu, kiedy zacząłem grać całe wesela. Największy problem dla takiego dzieciaka to wytrzymać od drugiej w nocy do ok czwartej rano, troszkę się przysypiało gdzieś z tyłu pięć minut i człowiek dawał radę. To wielka szkoła życia. Nigdy się tego nie wypieram i nie chodzi o to, bym to komuś polecał, ale po prostu jeśli ktoś przez to przeszedł, wie o czym mówię. Nie chodzi też nawet o aspekt finansowy, chociaż było to pomocne. Za taką jedną imprezę można było kupić dobrą blachę lub kilka statywów, teraz byłoby to ciężkie. Tak stopniowo kompletowałem sobie bębny, talerze, no i miałem przyjemność grania wszystkich utworów świata (śmiech), pełen przekrój. Od polki i oberka do różnych przebojów tamtych lat.
Czyli zaczynałeś wcześnie?
Tak, tak, te początki były, gdy miałem 5-6 lat.
To był Polmuz czy Amati?
To był Polmuz, ale wybitnie stuningowany (śmiech). Był pomalowany na błękitny metalik i to farbą samochodową. Już wtedy miałem konszachty z autami (śmiech). Wszystko trzeba było porozkręcać, poskładać, efekt był piorunujący. Później, gdy chodziłem do szkoły muzycznej na ulicy Miodowej w Warszawie były zapisy na perkusję Amati "na MDMie". Nie można było, ot tak, kupić. Trzeba było mieć papier i kupowało się tak, jak samochód kiedyś, czyli z przydziału. Wtedy to już było rozbudowane Amati z bongosami. Po Amati przyszedł taki etap, że można było zamówić jakieś fajne bębny sprowadzane z Niemiec. To była Yamaha Power Five, taka seria fusion. Niesamowicie nowoczesne rozmiary, jak na tamte czasy Była tam dwudziestka. 10, 12, 14 i to podwieszana. Grałem ładnych parę lat na tym zestawie, naprawdę dawał radę. Natomiast później padła propozycja kupna zestawu Sonora. Dowiedziałem się, że znajomy z Józefowa, przeprowadził się na stałe ze Stanów do Polski. Miał taki swój ulubiony zestaw High Light Exclusive, bardzo fajne bębny, dość stare, ale wyśmienicie brzmiące. Czarne ze złoto-miedzianymi okuciami, fajne wyglądały. Taki specyficzny hardware, który reklamował wtedy bodaj Jack DeJohnette. Powiedział oczywiście, że tych bębnów mi nie sprzeda, ale był taki moment, że zaczął o tym myśleć "a może bym je sprzedał?". Pamiętam, była to równowartość tysiąca dolarów. Generalnie musiałem dołożyć niewiele do tych moich bębnów Yamahy, by się przesiąść. Powiedział, że werbel jest do tego, to już w ogóle byłem zafascynowany, bo werbel jest genialny 14 na 7 i 1/3. I jeszcze z case?ami. Chciałem, żeby rodzice zobaczyli ten zestaw i wziąłem go na próbę do domu. Powiedzieli: "Nie kupuj tego, bo tu masz nowe bębny Yamahy, a tu stare obdrapane bębny Sonora". Ciężko było im to przetłumaczyć, ale nie żałowali, pożyczyli mi pieniądze i mam ten zestaw do tej pory. Nie korzystam z niego tak często, bo kiedyś był to jedyny mój zestaw, a teraz jest ich znacznie więcej. Strasznie elastyczne bębny, można je nastroić jazzowo, popowo, jak i rockowo.
Sporo masz bębnów?
Zestawów uzbierało mi się z pięć... a werbli chyba piętnaście.
Ze względu na szukanie brzmienia?
Tak? Ale odnośnie tego szukania - owszem, można mieć swój zestaw i grać na nim wiele lat, wypracowując na nim swoje brzmienie. To jednak nie jest tak, że kupujesz nowe beczki i one brzmią kompletnie inaczej. Ustawisz go, często nawet podświadomie, wyraźnie pod siebie i brzmienie, które masz w głowie. Dotyczy to także gitarzysty, basisty itd. Wyleczyłem się z tego, bo kupowało się nowe blachy, nowe zestawy, a i tak brzmiało się bardzo podobnie. To są bardzo małe różnice. Chyba, że jest jakiś festiwal, warsztaty i gram na czyimś ustawieniu, i akceptuje się te zmiany. Wtedy faktycznie jest to zauważalne, ale i tak nie do końca. Najlepszym przykładem jest festiwal Chopinowski, gdzie gra się na tym samym fortepianie i za każdym razem brzmi on inaczej.
Miałeś pełne poparcie u rodziców?
Myślę, że tak. Nie są wykształceni muzycznie. Jakby tak policzyć, to tata gra ze 40 lat na wszelkich imprezach. Mama wspierała go swego czasu wokalnie. Pamiętam, jak mówili, że będąc w ciąży ze mną jeździła na różne imprezy, tak więc musiało to jakoś wyjść (śmiech).
Jakim uczniem byłeś w szkole?
Średnim, nie paliłem się strasznie do nauki, ale swoje trzeba było zrobić. Tym bardziej, że prowadziłem równolegle dwie szkoły. Muzyczną i zwykłą. W momencie, gdy koledzy szli grać w piłkę, ja musiałem siedzieć w muzycznej do wieczora. Muszę jednak zaznaczyć, że nie byłem typem ucznia, który siedziałby godzinami za bębnami. Nigdy takiego etapu nie miałem? noo? może przez pół roku, gdzie przesiadywałem ze cztery godziny dziennie, ale nie było tak bym siedział np. po 8 godzin. Każdy wie, ile potrzebuje. Obserwowałem w szkole muzycznej osoby, które ćwiczyły np. na werblu czytając gazetę, czy tam nie wiem, jedząc kanapkę. Takie ćwiczenie nie ma sensu. Lepiej sobie usiąść obejrzeć dobry koncert, przeanalizować, dlaczego bębniarz zagrał tak, a nie inaczej. U mnie ta sytuacja była spowodowana tym, że dosyć wcześnie zaczęły się różnego rodzaju festiwale, koncerty. Powstał zespół Acoustic Jazz Sekstet, a później Alchemik i nie było tak, że jeden koncert w tygodniu, a później nic do roboty. Cały czas coś się działo.
Cały czas się ogrywałeś?
Tak. Niestety? albo "stety". Trwa to do dzisiaj. Nie ma paru dni wolnych, żeby przysiąść i zrobić jakiś warsztat. Jeżeli mam trzy dni wolnego po intensywnej pracy to naprawdę wolę pójść z psem na spacer i zrobić sobie totalną odskocznię.
Czy miałeś takie momenty, że chciałeś zostawić granie? Odpocząć od gry?
Na szczęście miałem przyjemność szkle II stopnia na ulicy Miodowej mieć zajęcia z nieżyjącym już panem Woźniakiem. To były zajęcia wyjątkowe. Profesor Woźniak, który był kotlistą Filharmonii Narodowej, podróżował po całym świecie i widział, jak edukuje się ludzi gdzie indziej. Przez to nie ograniczał się tak jak większość szkół stricte tylko do klasyki, czyli werbel, wibrafon, kotły i inne rzeczy mimo, że był klasycznym wykładowcą. Zachęcał nas do zestawu, robiliśmy swoje, owszem, ale zawsze też trochę rzeczy na zestawie. Miał też dostęp do szkół amerykańskich, co było czymś niesamowitym. W tamtych czasach zabraniano tego typu rzeczy, a on potrafił to tak zorganizować, że wszyscy byli zadowoleni. Nie do końca zajęcia w systemie profesor - uczeń są wystarczające tzn. w sali po bokach były szafki, cały czas ktoś wchodził i wychodził. Podchodził, zmieniał naciąg, wyciągał kanapki, rozgrywał się na kolanie, taki klimat włoskiej rodziny (śmiech). To było o tyle fajne, że można było podpatrzeć, jak ktoś ćwiczy i zobaczyć, jakie błędy robi. To było niesamowite, ponieważ bardzo dużo można się nauczyć poprzez wychwytywanie błędów.
A nie jeść kanapkę i ćwiczyć jedną ręką?
Dokładnie tak. To było na Miodowej, natomiast na Bednarskiej główną rolę odegrało środowisko. To był wtedy nowy wydział z nowatorskim podejściem. Różni wybitni muzycy środowiska jazzowego podjęli rękawice, by zrobić coś takiego. Czesław Bartkowski i Kazio Jonkisz prowadzili klasę perkusyjną. Trafiłem tam zresztą trochę przypadkiem, bo jeszcze kończyłem na Miodowej, a tu akompaniowałem jedynie chłopakom, którzy chcieli się tam dostać. Wyszedł do mnie Piotr Rodowicz na korytarz z pytaniem, dlaczego tu nie zdaję. Odpowiedziałem mu, że jestem na Miodowej i tam mam szkołę, a tu tylko akompaniuję. Powiedział, że dostałbym się bez problemów. Miałem więc burzę w mózgu, jak to pogodzić. Nie było to łatwe, ale stwierdziłem, że zrezygnować zawsze można. Szybkie odpytanie techniczne, zagadnienia z kształcenia słuchu, granie już było, i się dostałem. Cztery lata ze znakomitymi profesorami. Wszyscy wpływali na wzrost naszych umiejętności i naszej świadomości muzycznej. Na przykład były zajęcia zespołowe raz w tygodniu tzw. combo z panem Zbyszkiem Namysłowskim. Prowadził w ciekawy sposób, tłumacząc wszystko każdemu i z osobna. Pomijam fakt, że przynosił swoje najtrudniejsze utwory, sprawdzał na nas, a dopiero później wprowadzał je do swojego zespołu (śmiech).
Króliki doświadczalne, młode umysły chłonne?
...tak, tak, jakieś kosmiczne podziały rytmiczne.
A jak teraz z tą niechęcią?
Teraz to bardzo chce mi się grać! Jednak bodaj siedem lat temu, gdy nałożyło się kilka rzeczy na raz. Jedną z nich było rozstanie z dziewczyną po wielu latach i jak to w tego typu sytuacjach bywa? Wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Także w tym okresie zafascynowałem się mocno rajdami samochodowymi, więc całą energię przerzuciłem z bębnów właśnie tam. Chyba potrzebowałem takiej odskoczni. Przejechałem odpowiednią ilość rajdów, żeby zdobyć licencję krajową, potem puchar polski, a następnie kolejna rajdowa licencja międzynarodowa. Wsiąkłem w to na poważnie i zacząłem się łapać na tym, że gram ileś tam koncertów i to wszystko wydaję na nowe opony, klocki, testy itp. a nie na bębny. Miałem już takie pałki "ogryzki", naciągi z dołami. Nawet nie chodziło tu o poświęcanie temu czasu, bo rajdów u nas w sezonie jest kilka. Chodzi tu głównie o myślenie o tym, koncentrację, która powodowała, że te bębny były z boku i już nawet pojawiały się myśli, żeby zrezygnować? Przyszedł jednak taki etap, że rozpocząłem współpracę z Sistars, co wiązało się oprócz wspaniałej przygody muzycznej i fajnego grania, z godziwym wynagrodzeniem, dzięki czemu mogłem pozwolić sobie na starty w rajdach oraz muzykowanie.
Dało się to pogodzić?
Tak? Doszedłem do wniosku, że jeżeli przestanę grać, to nie będę miał dochodów, by móc startować. Tym bardziej, że w tym sporcie ciężko u nas o sponsora. Trzeba było grać, żeby startować. To była taka ciekawa przygoda, bo jeszcze parę lat wcześniej w ogóle nie myślałem o tym?. Teraz nie startuję już od dwóch lat i ograniczam się do wypożyczenia rajdówki na wybrane, ulubione rajdy.
Czego słuchałeś w podstawówce?
Podobnie, jak wszyscy, raczej nie odbiegałem od reszty, no może za wyjątkiem Michaela Jacksona. Obok tych typowych rzeczy także spraw jazzowych. Miles Davis, Steps Ahead, Wynton Marsalis. Wynika to też z tego, że było organizowane u nas Jazz Jambore. Wtedy na bardzo wysokim poziomie. Kiedyś był to totalny przekrój szeroko pojętej muzyki jazzowej. Bardzo byłem zafascynowany takimi imprezami.
Różnorodność procentuje w grze.
No tak. Staram się słuchać różnych rzeczy. Czasami człowiek jedzie w busie i włącza AC/DC, a znów innym razem nie mam na nic ochoty i odpalam sobie klasykę. Wtedy słuchałem takich rzeczy i myślę, że to zaprocentowało w tym, że teraz także wielu rzeczy mogę posłuchać. Nie jest tak, że coś mnie bardzo męczy? Kiedyś mój kuzyn słuchał tylkoi wyłącznie death metalu i kiedy tego słuchałem to średnio mi się podobało. No, ale dzięki temu, że miałem wtedy z tym styczność, teraz mogę tego swobodnie wysłuchać i stwierdzić, czy to jest dobre czy złe, mieć swój pogląd. Kiedyś wszystko było podobne, ale z perspektywy czasu widzę spore różnicę (śmiech).
Czego nie lubisz w byciu perkusistą? Gdy patrzysz na bębny i myślisz "o Boże?!"
Właśnie w czasach rajdowych, gdy patrzyłem na bębny i myślałem, że muszę to wszystko nosić i rozstawiać to chciałem to rzucić (śmiech), ale jakoś dojrzałem. To jest po prostu nieodłączny element i nie można z tym walczyć.
Na trasach masz jednak technicznych?
Tak, tak, oczywiście. Natomiast nie bronię się przed tym, nie ma tak, że byle studio, sesja itp. i dzwonię do technicznego, by mi rozstawił sprzęt, nie. Kiedyś parę zespołów, które przyjechały do Polski dziwiło się, że tu wszyscy chodzą i pomagają, noszą sprzęt. Nie no, spoko. To jest taki nieodłączny element i każdy muzyk powinien to poczuć. To nic złego, oczywiście nieumiejętne noszenie to przekleństwo, szczególnie dla perkusistów, którzy mają problemy z kręgosłupem. Jak człowiek uświadomi sobie, że to jest taki instrument, który wymaga rozstawienia, złożenia, dźwigania, to jakoś da się z tym żyć. Najgorszą rzeczą jest walka z tym na zasadzie, że wezmę mniej tomów, lżejszy hardware. Nie tędy droga. Wydaje mi się, że trzeba myśleć brzmieniem i o przyjemności z gry.
A utrapienia przy grze na żywo?
Trudno powiedzieć, staram się wyciągnąć z danej sytuacji najwięcej, ile się da. Nie myśleć o tym, że coś jest źle. Staram się poczuć wtedy, jakbym był z drugiej strony. Czyli czego oczekuję, jak jestem na koncercie? Że będzie dobry koncert. Ktoś ma w nosie, że mam słabszy dzień, że się z kimś pokłóciłem czy coś. On przychodzi po prostu zobaczyć dobry koncert! Co z tego, że ostatnio nie ćwiczyłem, gram w trasie i spałem trzy godziny. Kurczę, kogo to obchodzi?! Trzeba się właśnie postawić w roli takiej osoby. Uważam, że zawsze trzeba próbować dawać z siebie sto procent.
Jak spędzasz wolny czas poza samochodami?
Trzeba nadrobić wszystkie zaległości, które związane były z tym, że... nie miałem czasu. Czyli wracam i okazuje się, że jest parę rachunków do zapłacenia, zaległa korespondencja później, że trzeba wymienić olej w samochodzie. Staram się wychodzić z psem na spacer. To owczarek niemiecki, mam go od dwunastu lat. Fajne te spacery... nie myśli się o niczym. Staram się korzystać z basenu, który jest niemal na tej samej ulicy. Wręcz czasami jest za blisko do niego, dlatego się nie idzie (śmiech). Czasami można się zresetować leżąc zkotem na kanapie i włączając telewizor. Jednak większość czasu to jest nadrabianie zaległości, czyli robienie tego, czego się wcześniej nie zrobiło.
A wakacje?
Kiedyś myślałem, że wakacje są wtedy, gdy się nie gra koncertów. Teraz wiem, że trzeba zaplanować sobie wakacje i nie brać w tym czasie pracy. Nie ma innej metody, bo nagle z dwóch tygodni robią ci się trzy dni. Może to być uciążliwe szczególnie dla drugiej osoby. Ktoś sobie coś zaplanuje i dobrze byłoby to uszanować, i w tym momencie mieć czas. W tym roku postanowiłem pojechać po raz kolejny do Włoch na narty. Po 10 latach przerwy od dwóch lat ponownie się zakręciłem na narty. Jest to trochę zbliżone do rajdu, bo człowiek czuje adrenalinę, jedzie torem jakim chce, no i poza tym uślizg (śmiech) jak na szutrze?
Deska nie?
Nie, jakoś nie. Myślałem o tym, ale po przerwie okazało się, że daję sobie radę na nartach, a człowiek nie zapomina tego, jak jazdy na rowerze? Nie chciałbym teraz startować od zera. Narty nie przekładają się na deskę. Pierwszy tydzień to jest jeżdżenie na tyłku, więc nie chciałbym? szkoda czasu (śmiech). Reasumując preferuję aktywny wypoczynek, a nie leżenie np. na plaży.
Zwłaszcza, gdzie łażą te wszystkie "bambry" rodem z Wołomina i okolic.
No nie, nie, nie? Byłem rok temu przez trzy dni i albo trzeba znaleźć miejsce jakieś bardziej dzikie, albo jechać gdzie indziej. Polskie morze jest fajne, tylko nie w tym okresie największego tłoku. Uwielbiam Mazury, właściwie od dziecka jeździłem tam z rodzicami. Mam tam swoje ulubione miejsce niedaleko Mrągowa, ale nie na łódkę, tylko na hobbistyczne łowienie. Wędka, bierze to bierze, nie bierze to nie bierze, poopalać się przy tym. Taki relaks, ale bardziej korzystanie z ciszy, szum drzew, trzcin?
Mieszkasz przecież w bardzo spokojnej okolicy.
Tak. I nie zamieniłbym tego na mieszkanie w Warszawie.
Kiedyś te okolice były oficjalnie uzdrowiskiem.
Tak, świetny mikroklimat, ponoć dobrze działa na drogi oddechowe. No, ale wiesz, przebywanie na koncertach, non stop jakieś trasy, człowiek cały czas przebywa w hałasie, więc mam taki balans. Planuję postawić nowy domek, albo częściej bywać u takiego gospodarza, do którego mogę wpadać o każdej porze i korzystać ze wszystkich dobrodziejstw. Jeżeli jestem naprawdę zmęczony, a jest fajna pogoda, wstaję rano o 5, jadę tam i o 8.30 moczę nogi na pomoście.
Masz kapelusik z haczykami (śmiech)?
Nie? nie, biorę sobie łódkę, pagaje i płynę z miejsca na miejsce. Największy relaks. Jezioro ma 8 kilometrów długości, więc jest gdzie popływać, a ryby są przy okazji. Problem jest w tym, że nie przepadam za ich skrobaniem (śmiech). Często je nawet wypuszczam. Myślę też o kupnie jakiegoś motorka enduro, ale też od jakiegoś czasu tylko mówię o tym i mówię.
No właśnie, przejdźmy do samochodów. Lubisz myć swój samochód? Niektórzy zapaleni kierowcy mówią, że się przy tym relaksują tak, jak niektórzy przy czyszczeniu bębnów?
Jakbym miał zestawić obie te rzeczy to wolałbym umyć samochód (śmiech). Nie jestem w tej kwestii jakimś typem przesadnego pedanta tym bardziej, że auto rajdowe ochlapane w błocie też jest śliczne! Dbam, żeby było sprawne technicznie.
Grzebiesz w aucie?
Grzebię, ale nie technicznie tzn. nie zmieniam sobie np. klocków. Nie ma po prostu czasu na to. Chciałbym, bo wiem jak zrobić sporo rzeczy, jakby jednak grzebać cały dzień i później wieczorem próbować coś jeszcze zgrać, to nie ma szans? Mięśnie są strasznie zmęczone, ręce napuchnięte. Dlatego nie ma sensu robić tego na siłę.
Skąd więc rajdy w twoim życiu?
Nie bez znaczenia miało tu zaproszenie przez Czarka Konrada na rajd warszawski. Czarek od dawna był zafascynowany rajdami. Któregoś dnia pojechaliśmy razem z Bartkiem Jakubcem i kurczę? oszalałem! To był czas, gdy wszyscy jeździli samochodami WRC, a one jak wiadomo mają ogromną moc i jeżdżą całymi bokami po suchym asfalcie, więc tym bardziej na mnie to zadziałało. To był pierwszy taki mój zwrot w tę stronę. Później nadarzyła się okazja i kupiłem Forda Focusa, ale taką wersję usportowioną mimo, że wciąż cywilną. Czarek miał wtedy Nissana GT-R z napędem na cztery, Piotr Żaczek miał Audi S-1 też na cztery. Tworzyliśmy taką paczkę. Czasami jeszcze Kuba Badach podpinał się swoim samochodem. Później miałem Subaru GT, następnie Impreze WRX, którą kupił ode mnie właśnie Kuba Badach. W pewnym momencie miałem melodię na wygodny samochód i kupiłem sobie Volvo S-60. Jeździłem baarrrdzo spokojnie, wszyscy mnie wyprzedzali (śmiech). Nie miałem kompletnie ochoty na rajdowe jeżdżenie. Być może bierze się to z tego, że zawodnicy jeżdżący w rajdach na co dzień jeżdżą zazwyczaj bardzo powoli. Jeżeli wyszumisz się na rajdach to nie masz potrzeby rywalizacji na ulicach. Łapię się często na tym i jeżdżę dosyć spokojnie. Później jednak, żeby mieć tą namiastkę rajdów zakupiłem cywilną wersję Mitsubishi Lancer Evolution. I nie chodzi tu o wściekanie się, tylko świadomość, że jakby co można przyśpieszyć, wyprzedzić?
Wychodzi na to, że Czarek Konrad ma wpływ nie tylko na perkusistów?
(śmiech) No taaak, trochę ubolewam nad tym, że mimo, iż to wyszło od niego to reszta chłopaków nie poszła dalej za mną, w amatorskie rajdy, zrobienie licencji? Do tej pory mnie dopingują, jak coś się dzieje w tym temacie. Może to też kwestia świadomości, bo to są duże pieniądze, więc po co inwestować, jeśli wiadomo, że nie będzie się jeździło. Znam wielu bardzo utalentowanych zawodników, którzy nie startują z braku pieniędzy i jest to chyba bardziej przykre niż jakby się w ogóle nie zaczęło. Ja uważam, że warto spróbować, zobaczyć, czy mnie to kręci itd.
Rodzina się nie obawiała?
Oczywiście, że się obawiała, ale ja zawsze podkreślałem, że bardziej boję się jeżdżenia na normalnych ulicach, seryjnymi samochodami. Normalny samochód, który nie ma klatki bezpieczeństwa, sześciopunktowych pasów, nie ma foteli kubełkowych, kasków, czyli wszystkich tych elementów zwiększających bezpieczeństwo. Nadwozie rajdówki jest piętnaście razy bardziej sztywne. Nie dwa razy, piętnaście. Jeżeli masz sytuację na drodze, że z naprzeciwka jedzie tir i musisz uciekać nie wiem? np. rowem i prawdopodobne jest dachowanie, to w normalnym aucie jest duża szansa, że będzie poważny wypadek z tragicznymi konsekwencjami. W rajdowym aucie człowiek wychodzi jak superman, otrzepuje się i nic.
W rajdach też ciężko zderzyć się z drugim autem.
No właśnie. Kolejna rzecz, że jesteśmy jak gdyby sobie panem czyli mam pustą drogę i jazda!
Nie miałeś takiej akcji, że ktoś wyskoczył ci na tor?
Miałem coś podobnego, jak jechałem pierwszy rajd. To był rajd mazowiecki, stosunkowo blisko domu. Trochę na wariackich papierach, bo z nowym pilotem, którego nie znałem a musiałem mu zaufać. Miał swój opis. Opony miałem tylko na suchą nawierzchnię. Rano wstaję, a tu zimno i deszcz. Rozpędzam się ok. 140/h, przechodzę pierwszy łuk, patrzę, a tu idzie grupka sześciu osób, każdy z puszką piwa. Jeden sobie klęka na środku i rozkłada ręce? Na szczęście odskoczył w ostatniej chwili. Wtedy bodaj nawet trzecie miejsce zająłem w swoje klasie.
Wróćmy do bębnów. Pamiętasz swoją pierwszą sesję w studio?
To mogło być w Radio Olsztyn, któraś z sesji z Rysiem Szmitem i zespołem HeadUp, Grzesiek Piotrowski, Wiesław Sałata, Tomek Szymuś. Poprzez dobre stosunki z radiem mieliśmy te rzeczy rejestrować, grać koncerty w Olsztynie. Nagrania były dosyć często, więc nie pamiętam konkretnie tych pierwszych. Wydawało mi się wtedy, że będzie to zupełnie inaczej wyglądało, inaczej brzmiało. Miałem inne wyobrażenie, ale z drugiej strony były wyśmienite warunki. Nie miałem też nigdy stresu paraliżującego.
Jak przygotowujesz się do sesji nagraniowej?
Zazwyczaj? nie ma na to czasu (śmiech). Jeżeli ktoś zwraca się z prośbą o nagranie bębnów, potrzebuję minimum jednej informacji - jaka to jest stylistyka. Wtedy wiem, jakie wziąć bębny, jaki werbel, blachy. Nie muszę kręcić całym zestawem. Dobrze wiedzieć, jakie to będą numery, czyli najlepiej jakieś demo, żeby poznać charakter. Jeżeli to są dokładnie te same formy to jeszcze lepiej, bo mogę je sobie spisać w czasie rzeczywistym. Mam taki swój specjalny zapis i trwa to tyle, co przesłuchanie tych utworów. Uważam, że nie do końca dobre jest ćwiczenie tych rzeczy?
Dlaczego?
Ponieważ producent nagrań nie jest w stanie przekazać przez maila czy przez telefon kompletnego wyobrażenia o materiale. Dzwonię do tej osoby i chcę wyciągnąć jak najwięcej. Przedstawiam pewien zarys i nie umawiam się na każde uderzenie. Chcę, żeby druga strona także dała coś od siebie. Pierwsze przegrania w studio są zazwyczaj najbardziej owocne. Zaraz po ustawieniu i podłączeniu sprzętu chcę, żeby były nagrywane także te pierwsze wersje, które zazwyczaj są robione w ramach zapoznania się z formą. Nie jestem zwolennikiem grania 6-9 wersji kawałka i nie dlatego, że ja sobie tak wymyśliłem i mi się nie chce, tylko po prostu wiem, że pewne rzeczy wychodzą później sztucznie. Lepiej wychodzą rzeczy zagrane bardziej od serca i spontanicznie z tzw. brudem bez, powiedzmy, paru drobnych akcentów niż zagrane dokładnie i precyzyjnie, ale bez polotu.
Jak przygotowujesz sprzęt do studia np. naciągi?
Zakładałem kiedyś naciągi w studio albo zaraz przed wejściem do studia. Jest to pomyłka. Używam naciągów Evansa, które rozegrane nie tracą świeżości. Najlepiej zagrać na nich koncert, próbę, po prostu je rozegrać.
Ingerujesz w kształt brzmienia podczas sesji?
Po pierwsze producent ma zawsze rację, po drugie producent ma zawsze rację (śmiech). Producent potrafi zostawić jakąś tam przebitkę, która nie do końca mi pasuje i powie przy tym: "O, to jest to!". Producent bierze odpowiedzialność za wszystko. Niektórzy mówią, by w danym numerze zagrać tak, a w tym miejscu stopą tak i na bazie tego mam zrobić coś swojego. Ok, ja mogę robić coś swojego, ale nie w tych ramach, bo to nienaturalne. Często producent przedstawia pewne sugestie i w tym trzeba się zmieścić.
Co sądzisz o perkusiście nazwiskiem Vinnie Colaiuta?
Słyszałem kiedyś chyba tego pana (śmiech). Nie no, świetny pałker, nie mam pytań.
Pytam, ponieważ kojarzony zupełnie z innym stylem zagrał zabójcze partie bębnów na płycie Megadeth, szczęka opada z wrażenia. Czy podjąłbyś się sesji mocnego metalowego materiału?
Zasadniczo w każdej stylistyce jestem w stanie się odnaleźć. Uwielbiam nagrywać. Często warunki studyjne czy finansowe nie do końca odpowiadają, ale staram się znaleźć jakiś złoty środek, żeby zagrać daną sesję, bo lubię to robić. Po to mam tyle tego sprzętu, żeby sobie tym żonglować i to wykorzystywać.
Wolisz koncerty mimo wszystko?
Nie mogę tak powiedzieć. To jest dla mnie na równi. Koncert jest dawką energii, która działa w dwie strony. Albo jest fajna publika, która odbiera i ta energia wraca, albo nie. W studio nie ma tej energii od ludzi, ale wiadomo, że rzeczy zostają na całe życie i będzie to uwalniało się poprzez każde odsłuchanie tych rzeczy. To jest zupełnie coś innego, inny rodzaj energii. Bardzo to lubię. Jak słucham jakichś płyt i mam zawsze ciary na plecach, to ci, co to nagrywali pewnie też je mieli.
Czyli jesteś otwarty na to, by zmierzyć się z różnymi nowymi rzeczami?
Naturalnie. Wielokrotnie nagrywałem w studio takie rzeczy, no może nie heavy-metalowe, ale mocno rockowe i jest to ogromna frajda. Ludzie może nie zdają sobie sprawy, ale potrzebna jest mocna dawka energii fizycznej, bo zgranie jednego koncertu rockowego to kilkanaście numerów. W sesji musisz zagrać utwór na sto procent, maksymalnie skoncentrowanym, powiedzmy sześć razy pod rząd plus sugestie, uwagi, to się robi np. 8 wersji. I teraz pomnóż to razy cała płyta - robi się kilkadziesiąt utworów. Nikt przecież nie będzie później czytał na okładce, że "Robert Luty bardzo dziękuje, ale od numeru szóstego już tak troszkę słabiej szło? i bardzo przeprasza" (śmiech). Tak więc o to chodzi, bardzo fajnie, chętnie bym się z czymś takim jeszcze raz zmierzył, ale wymaga to odpowiedniego podejścia do nagrania. Między innymi z tego powodu mam stare bębny akrylowe Ludwiga, taki model John Bonham, dlatego postrzegam nagrywanie takiej muzy bardziej w tę stronę. Nie do końca widzę się w rocku nowoczesnym gdzie próbki brzmień są do siebie bardzo podobne. Mocno ztrigerrowane i mocno skompresowane. Ja akurat za tym nie przepadam, dlatego wolę te kapele oldschoolowe.. Chociaż tak jak mówię, jestem otwarty.
Jest stylistyka, w której czujesz się najlepiej?
Nieee wiem, nie wiem. Nie można chyba mówić w ten sposób. Nie czuję się obecnie dobrze w klimatach mocno technicznych, ponieważ nie jestem takim typem bębniarza..
Daj spokój?
Naprawdę. To żadna tajemnica. Znam całą paletę bębniarzy, którzy są lepsi technicznie. Z tym akurat, że wydaje mi się, iż nie do końca właśnie o to chodzi. Na szczęście jest zapotrzebowanie na rzeczy bardziej groove?owe i staram się być na miejscu właśnie tutaj. Technika raz jest lepsza, raz jest gorsza. Może po zakończeniu przebudowy mojej ćwiczeniówki, na wiosnę, to się zmieni. Chciałbym, żeby stał tam jakiś zestaw, bym mógł w każdej chwili zagrać tę stopę - hi hat - werbel.
Grałeś w programach takich, jak np. Idol, Taniec z gwiazdami. Czy jest coś specyficznego w tym stylu - jakby nie patrzeć - koncertowania?
Hmm... Nie ma takiej możliwości jak powtórzenie nagrań, ponieważ wszystko idzie na żywo. Dlatego też koncentracja jest wyjątkowa i trzeba sobie uświadomić, że nie można być rozkojarzonym. W tym konkretnym miejscu musi być nabitka, bo jeśli nie to cztery miliony ludzi zobaczy, jak się wszystko sypie. Po to są próby wcześniej, próby w tygodniu, by to wszystko wypracować. Nie różni się to praktycznie od normalnego koncertu. Z młodymi wokalistami i wokalistkami warto jednak nie grać rzeczy innych niż na próbach. Szczególnie charakterystycznych momentów, które często zapamiętują. My jesteśmy dla nich, a nie odwrotnie. Trzeba zrobić to, czego ludzie wymagają. Każdy kierownik muzyczny oczekuje czegoś innego. Teraz, jak ktoś dzwoni, to wiem, czego oczekuje i jest mi łatwiej. Wiem, że np. w przypadku jednej osoby muszę uważać na rzeczy, które nie są istotne dla innej.
Czyli ogranie i doświadczenie.
Tak. Inaczej było przy pierwszej edycji Idola, a inaczej przy czwartej. Człowiek później już wiedział, że jak było hasło "30 sekund" to nie siedział i się pocił, tylko spokojnie mógł się jeszcze napić kawki. Tutaj dodam jeszcze to, o czym ostatnio mówiłem na warsztatach w Mikołajkach, wspominał też o tym Piotr Żaczek. Trzeba pogodzić się z jedną rzeczą. Jeżeli wybierasz dany instrument: gitarę, bas, bębny to nie można zmieniać charakterystyki danego instrumentu poprzez to, że będzie się traktowało ten instrument solistycznie. Trzeba umiejscowić instrument w danym obrębie i np. nie robić cały czas przejść, bo tak ci się wydaje, że fajnie będzie. Trzeba wiedzieć jakie jest założenie.
W ostatnim numerze "Perkusisty" Wojtek Pilichowski powiedział, że wielu perkusistów nie potrafi grać prostych piosenek.
Dokładnie. Tutaj kłania się tak wyszydzana przez wielu szkoła weselna oraz granie z podkładami. Ludzie często siedzą w kanciapie i ćwiczą z metronomem. Granie z metronomem jest dobre, ale o tyle nudne, że człowiek często wymyśla sobie przejścia. Częściej niż jakby grał z jakimś podkładem. Powiedzmy, że ma jakieś szesnaście taktów i co cztery jakiś crash? Dlatego na warsztatach zabieram takiemu bębniarzowi blachę, zabieram tomy i niech muzykuje na bazie minimum. Jeżeli ma się pełno talerzy i tomów to nie znaczy, że muszę je teraz wszystkie na raz wykorzystać. Ja wiem, że jest to kuszące, ale trzeba oszczędnie podchodzić do tematu. Uważam, że trzeba grać z podkładami i słuchać, co te osoby zrobiły w danym momencie. Nie chodzi oczywiście o to, by je kopiować, ale zastanowić się, dlaczego zrobili to tak a nie inaczej lub dlaczego w ogóle to zrobili. Np. zagrałem przejście w tym miejscu, a on nie zagrał, to może rzeczywiście nie powinno być tam tego przejścia? Oszczędność jest mile widziana. Cisza też jest muzyką. Słuchanie się nawzajem i oszczędność w ubarwianiu to jest to.
Jak się czujesz w roli nauczyciela prowadząc warsztaty?
Trudno powiedzieć. Mogę tylko powiedzieć na podstawie warsztatów w Mikołajkach. Były tam osoby, które uczestniczyły w różnych warsztatach prowadzonych przez kilku moich kolegów. Porównywały sposób prowadzenia i mówiły, że jest to zupełnie coś innego. Ja bardziej opowiadam, więcej mówię o tym, co się zdarza w graniu na żywo i w studio. Tylko na tej podstawie mogę powiedzieć, że się podobało. Nie jestem taką osobą, która udziela cyklicznie lekcji. Głównie spowodowane jest to przez brak czasu. Na stare lata może by się coś takiego przydało. W mojej okolicy mieszka sporo znajomych muzyków i myśleliśmy, by może z czasem coś takiego zrobić? ale to na stare lata gdy będzie więcej wolnego.
Interesujesz się jako tako polską sceną perkusyjną?
Ostatnio prosiłem na warsztatach osoby, żeby przysyłały mi na maila jakieś nowinki, jakieś ciekawe informacje. Natomiast nie jestem typem osoby, która by siedziała i wyszukiwała co tam się dzieje, bo po prostu mało czasu? Zresztą, z tego powodu przebudowana jest moja strona. Będę chciał zachęcać, by ludzie przysyłali mi takie rzeczy i dzielili się spostrzeżeniami.
Masz spore uznanie wśród młodych perkusistów. Wystarczy wejść na jedno, drugie forum perkusyjne.
Jest to przyjemne, chociaż nie wiem, z czego to wynika? bo ja ani się nie udzielam, ani nie mam takiego parcia na szkło. To jak zespół Polucjanci, nie koncertuje a ma spore grono fanów w całej Polsce.
Może dlatego, że nie pokazujesz się, robisz swoje i robisz to bardzo dobrze?
Podczas nagrań zawsze daję z siebie sto, a czasami nawet i więcej procent. Tak, żebym mógł się pod tym spokojnie podpisać. Tak, by wiedzieć, że za jakiś czas to włączę i powiem "Kurczę, to jest dobrze zagrana sesja". Najgorsze jest chyba jednak to, że jak włączam stare swoje nagrania, to gram bardzo podobnie, jak teraz? więc chyba lepiej już nie będę grał? (śmiech)
Grałeś z wieloma muzykami. Wyróżniłbyś kogoś?
Nie będę mówił nazwisk, bo to trochę niezręczne. Nie ma też tak naprawdę po prostu znaczenia, czy ktoś gra tak albo tak, ważne jest dla mnie, czy ktoś robi to muzycznie. Czy jest muzykiem czy instrumentalistą. Jeżeli ktoś robi to muzycznie i niezależnie, czy jest to gitarzysta, wokalista itd. i daje z siebie sto procent, to jest właśnie ta wymiana energii, którą lubię najbardziej. Przykładowo, jeżeli jest koncert i stuprocentowe zaangażowanie, to ja to przejmuję i jest interakcja. Może to dotyczyć każdego muzyka ze składu. Jeśli widzę, że jest to jedynie odgrywanie to? nie bardzo.
Czego nie lubisz u innych muzyków?
Nie lubię chyba tego, co i inni czyli narzekania.
A ty narzekasz?
Czasami się zdarza (śmiech), ale bardziej tak żartobliwie. Staram się z każdej sytuacji wyciągać pozytywne rzeczy, nawet jeśli coś kiepsko brzmi, nie ma warunków. To, że jakiemuś muzykowi jednego dnia kiepsko się gra, to nie znaczy, że ja mogę odpuścić! Muszę go zainspirować, by i on się poczuł, przekazać jemu tę energię "Ej men!". Widać to na przykładzie frontmana zespołu. Jeżeli ktoś podchodzi do tego, żeby to odegrać to zespół stara się dostosować, wypełniasz swoją rolę i już. Gdy idzie niesamowita energia działa to tak samo. Proste.
Opowiedz proszę o przygodzie ze Stevenem Seagalem?
(śmiech) To był ciekawy epizod, takie miłe wspomnienie. Działo się to podczas kręcenia filmu chyba? Out of Reach. Zostaliśmy zaproszeni, by zagrać w obrazku zespół, który przechodzi koło kamienicy. Scena ta była kręcona ileś tam godzin, co normalnie w filmie trwa cztery sekundy. Natomiast śmiesznie było na wszystkich próbach przed tą sceną, bo uczestniczył w nich jego sobowtór. Wyglądał identycznie. Nawet perukę miał z takimi samymi włosami. Gdy wszystko było dograne wchodził Stefan, wszyscy zamierają, on robi jeden - dwa duble i gotowe. Wychodzi i na sto procent robi swoje, konkret.
Graliście z nim także mały jam.
Było spotkanie u takiego znajomego w willi pod Warszawą. Miał przyjść, porozmawiać, była cała świta, pełno ochroniarzy. Miał ze sobą swojego psa i problem był taki, że jeżeli psu się nie spodoba to nie zostaną tam wszyscy długo. Na szczęście azor znalazł sobie miejsce, więc wszystko było w porządku. Steven wziął sobie gitarkę, taki Fender, którego ponoć dostał od Steve?a Ray Vaughama - niesamowita gitara. Siedział sobie na foteliku i na tej gitarze sobie plumkał. Nie był to jakiś wyczyn, ale grał stylowo. Klimaty właśnie takie "Ray-Vaughamowskie". My tam po cichu, na paluszkach wdarliśmy się i zaczęliśmy mu cichutko podgrywać, bo stały tam instrumenty. Trwało to chyba 20 minut lub pół godziny, graliśmy takie "bluesidła". Wstał, odłożył gitarę, po czym powiedział coś na zasadzie "senk ju" i poszedł.
Nie połamał was (śmiech)?
Nieee, siedział w odległości metra, więc jakby co mogłem spokojnie wziąć statyw i mu przyłożyć (śmiech), ale pod tym swoim kimonem ma jednak parę tych noży, więc lepiej uważać. Wygląda na takiego misia, ale ponoć jest bardzo szybki. Jest to na pewno ciekawa osoba. Na pewno bardzo charyzmatyczny. Podczas kręcenia tej sceny podszedł do mnie, a trzymałem werbel w ręku, wziął miotełkę do perkusji i zaczął grać swinga, zresztą bardzo przyzwoicie, po czym powiedział "more schuffle". Bardzo muzycznie zorientowany. Generalnie gwiazda pełną gębą. Chociażby nawet jego świta - trzy modelki, które miały chyba ze cztery metry wzrostu każda (śmiech).
Nie ciągnie cię jako muzyka do klimatów życia rockandrollowego?
Nie, to raczej wynika z kwestii mojego charakteru. Nie byłem nigdy wodzirejem ani duszą towarzystwa, aczkolwiek fajne są takie klimaty. Jeżeli ktoś prowadzi taką imprezę i jest właśnie taką duszą towarzystwa, to ja chętnie biorę w tym udział, ale z boku Człowiek miał tam swoje epizody i etapy dawniej, ale starzeję się i inne rzeczy są ważniejsze.
Bardzo dyplomatycznie (śmiech). A co dla ciebie teraz jest najważniejsze?
Ważne jest to, by cieszyć się z każdego dnia i doceniać prozaiczne rzeczy to, możemy się wyspać, zjeść, zagrać dobry koncert, odebrać dobrą energię, być miłym dla wszystkich. Takie to może właśnie zwykłe, ale nie wolno traktować tego jako codzienność, tylko w błachostkach odnajdywać jasną stronę życia. Parę książek na ten temat przeczytałem. Ludzie doceniają proste rzeczy dopiero w momencie, gdy je utracą. Trzeba chwytać dzień za rogi, ale nie w ten sposób, by na koniec dnia powiedzieć, że nic się nie wydarzyło i nic nowego nie wniosłem, czekałem co ten dzień mi da, a sam nie zrobiłem nic w tym kierunku, żeby było mi lepiej.
Nie myślałeś o swoich młodych następcach?
(śmiech) Oczywiście, że tak. Przychodzą takie myśli bardzo często. Jestem aktualnie od kilku lat z moją dziewczyną i?
Pozdrawiamy!
Tak, tak, pozdrawiamy!? i myślimy poważnie o przyszłości, tak więc wszystko w swoim czasie i na dobrej drodze. Mam w samochodzie mocowanie do fotelika, więc na wszystko przyjdzie czas (śmiech). Nie chcę rozgraniczać jakichś etapów np. rajdowego szaleństwa i tematu rodzinnego. Nie widzę problemu, by to wszystko pogodzić. To, że mam ileś lat, to wcale nie znaczy, że mam chodzić w garniturach.
Jako prawnik wiem coś o tym? Jeździłeś na koncerty i festiwale jako widz?
Jeżeli były to informacje środowiskowe i zbierała się ekipa to tak, jechało się, ale bez jakiegoś ciśnienia. Tak jak mówiłem wcześniej, czekało się na Jazz Jambore, a w międzyczasie koncerty w obrębie Warszawy. Zdarzyło mi się pojechać ostatnio na koncert Destiny Child do Szwecji. To chyba jedyny taki epizod dalszych wojaży.
Warto było?
Waarto, Szwecja to fajny kraj (śmiech).
Nasze standardowe pytanie, które chciałbym, żebyś rozwinął i dołączył jednocześnie do grona szalonych odpowiedzi. Dodatkowa ręka czy noga?
No, na pewno nie noga, bo zrezygnowałem ostatnio w ogóle z podwójnej stopy. Trzecia ręka?? Może? Można dwie trzymać na kierownicy, a trzecią zmieniać biegi (śmiech). A tak serio to przydałby mi się dodatkowy czas.
Z kim chciałbyś sobie pograć w przyszłości?
Nie dążę do czegoś takiego, żeby z kimś konkretnym pograć. Można się bardzo zdziwić. Powiem ci, że grałem z pewnym osobami, które na początku wydawały mi się nie do końca ciekawe do współpracy, po czym strasznie mnie zaskakiwały. Czerpałem od nich, ze spotkań z nimi, ze współpracy, bardzo dużo dobrej energii. Wystarczy, że takie osoby będą na co dzień w pracy i mi to wystarczy. Wyrosłem chyba już z tego, by marzyć z kim tu zagrać. Kiedyś coś takiego miałem, że "Ooo! Zagrałbym z nim". Po czym zagrałem i? No właśnie, wydaje mi się, że chodzi w tym o to, by gonić króliczka, a nie go złapać. Można sobie marzyć o pewnych rzeczach, ale jak one w końcu się stają, to okazuje się, że to wszystko jest takie zwyczajne. Dlatego nie staram się o tym tak jakoś intensywnie marzyć. Bardziej chodzi tu o grę z pewnym typem osób, a nie o konkretne osoby.
Nie odczuwasz czasami żalu, że jako perkusista i kierowca rajdowy mieszkasz tutaj w tych czasach, w miejscu, w którym nie ma zbyt wielu ułatwień?
Nie jestem osobą, która by mocno czegoś żałowała. Nie płaczę nad rozlanym mlekiem. Byłem ostatnio w Indiach i gdybym się tam urodził, to pewnie nie grałbym na bębnach, tylko np. jeździł taksówką. Nie ma co gdybać, ludzie naprawdę nie doceniają tego, co mają. Jeżeli mają możliwość kontaktu z instrumentem, mają rodzinę itd. To jest i tak dużo, o wiele więcej niż ma tyle osób na świecie. Oczywiście, jeżeli ktoś może robić więcej to ok, bardzo fajnie.
Podejrzewasz, jak bębny rozwiną się w przyszłości?
Raczej nie zastanawiałem się nad tym, chociaż przyznam, że niewątpliwie warstwy rytmiczne rozwinęły się ostatnimi czasy bardzo mocno. Słychać to szczególnie na przykładzie muzyki RnB.
Trudno pytanie. Jakie Robert Luty ma wady?
Ojej, jest ich tak dużo, że chyba nie wystarczyłoby tych kartek?(śmiech). Mam taką słabość w postaci tzw. "postanowień noworocznych". Chciałbym więcej ćwiczyć i to nie dlatego, żeby poprawić technikę, tylko dla samej kondycji psychicznej i fizycznej. Jeżeli pomyślę, że mam coś zagrać, to nie żeby z tym walczyć, tylko żeby płynnie i dobrze poszło. Jakiś czas temu grałem długą trasę i dopiero po 15-16 koncercie, dzień po dniu, byłem rozegrany. Więc chciałbym, żeby komfort gry towarzyszył mi codziennie. Nie ma nic gorszego, jak walka z instrumentem. Myślenie muzyczne, a nie walka z warsztatem. Tego bym sobie życzył. To jest na pewno wada, że nie ma we mnie wystarczającego ciśnienia. Brak czasu to siła wyższa i nic na to nie poradzę. Poza tym mam wady jak każdy. Każdy jest tam troszkę leniwy, można sobie umilić też życie lampką wina.
A kuchnia?
Lubię makarony i ogólnie włoskie jedzenie, lubię też surowe rzeczy typu tatar, surowa ryba? sushi.
Gotujesz?
Gdybym miał powiedzieć "tak" lub "nie", powiedziałbym "nie", ale mam parę takich rzeczy, które robię. Np. makaron w sosie śmietanowym, sałatka grecka? taka specyficzna. Ponoć niezłe są moje zapiekanki z pieca z sekretną recepturą. A ostatnio nauczyłem sie robić tiramisu. Nawet nie wiedziałem, że to takie proste!
Polityką, podejrzewam, nie interesujesz się za bardzo?
Raczej nie. Uświadomiłem to sobie, kiedy ostatnio byłem dwa tygodnie za granicą. Taka wiedza nie jest mi do końca potrzebna. Człowiek wraca i od razu jest bombardowany tymi informacjami w stylu głód sensacji? nie, nie. Wystarczy mi wiedza ogólna w stylu - kto jest prezydentem (śmiech)
Na koniec parę słów dla czytelników!
Bądźcie konsekwentni w tym, co robicie. Grajcie dużo z podkładami muzyków ulubionych, ale nie tylko. Słuchajcie, co jest na tych nagraniach, bo to darmowa szkoła gry z najlepszymi muzykami. Szalenie ważna rzecz - nagrywajcie się, żeby później nagle niemiło się nie zdziwić. Przy obecnej technice możecie kombinować nagrywając się z podkładami. Znajdźcie swoje brzmienie nie w tomach, a w stopa-werbel-hihat utrzymując jak najdłużej fajny Groove i muzyczny balans.
Z ŻYCIA?
Radio Olsztyn organizowało bezpośrednio transmitowane na antenie koncerty. Na zaproszenie była wpuszczana do obszernej sali publiczność - ok. 100 - 150 osób. My, muzycy, byliśmy oddzieleni od siebie ekranami dźwiękochłonnymi tak, że nie widzieliśmy się nawzajem. Bębny, bass, saks, gitara, fortepian i klawisz. Nie widzieliśmy się kompletnie. Po wiadomościach o 20 byliśmy już przygotowani, zresztą wszystko słyszeliśmy, co się dzieje w radio. "Przed państwem zespół Head-Up?!". Brawa i zaczynamy grę na żywo. Widzę reakcję ludzi, są uśmiechy, ogólna akceptacja. Tylko w pewnym momencie czuję, że bardzo słabo wszystko słyszę. Niemożliwe było, bym sobie aż tak źle ustawił odsłuch. Gram, gram i nagle w połowie pierwszego utworu uświadamiam sobie, że jak mogę dobrze wszystkich słyszeć, skoro nie mam na głowie słuchawek!!! I patrzę, gdzie one są? Były na ścianie jakieś dwa metry ode mnie, a tu coraz gorzej, bo nie słyszę już niemal nic. Po prostu bass w linie, gitara w linie, słyszę tylko jakiś fortepian z piętnastu metrów i to z przesłuchów. Koszmar! A wszystko leci na żywo? Nie jestem w stanie dotrwać do końca utworu. Muszę coś zrobić. Znalazłem takie miejsce w formie, gdzie gram takie rozmycie na blaszkach lub jak to mówił pan Przybielski - aleatoryczne wstążeczki na czynelach. Ostentacyjnie uderzam w hi-hat i łapczywie rzucam się po te słuchawki? Jakoś udało mi się sytuację uratować.
Z ŻYCIA?
Przyjechałem do radiowej trójki. Auto było w serwisie i miałem pożyczony samochód od rodziców. Wiadomo, każdy samochód wymaga innego systemu pakowania i każdy bębniarz ma swój wyrobiony system. Niejednokrotnie wystarczy spojrzeć jedynie na samochód i stwierdzić, czy wszystko jest. Tak więc zapakowaliśmy, przyjeżdżam, jest próba - już lekkie spóźnienie, więc szybko, szybko? Rozstawiłem zestaw, a pamiętam miałem taki duży zestaw Pearla na ramie, patrzę, coś mi się nie zgadza. Nie wziąłem ze sobą? centrali! Jak można zapomnieć o centrali?! Werbel, hardware, pałki ok? ale centrala? Stwierdziłem, że raczej bez tego wiele nie ugram i musiałem po nią pojechać.