Liquid Tension Experiment - Liquid Tension Experiment 3
Czy po 20 latach przerwy wciąż jest chemia między czterema wirtuozami?
Napęd: Mike Portnoy (Inside Out, 2021)
Typ silnika: Instrumentalny prog rock/metal
Trasa: Z wielką przyjemnością przyszło mi wypełniać poszczególne administracyjne rubryki niniejszej recenzji, ponieważ byłem jednym z tych, którzy mocno przejęli się informacją o pojawieniu się trzeciej płyty legendarnej czwórki muzycznych kaskaderów. Czy tak samo miło mi opisywać przebieg trasy i wrażenia? Nostalgia nie jest dobrym pomocnikiem, a mamy tu przecież ponad 20 lat przerwy! W tym czasie zmieniło się wszystko, albo jeszcze więcej. Przede wszystkim panowie się mocno postarzeli i to słychać. Słuchając tego albumu oczywiście nasuwają się skojarzenia i porównania do wcześniejszych płyt, czego teoretycznie i praktycznie nie powinno się robić podczas recenzji, ale spojrzymy z czym mamy do czynienia i taka optyka jest nie tylko usprawiedliwiona, co wręcz celna. Tym bardziej, że bez wątpienia mamy do czynienia z LTE, które oprócz utrzymania stylu ma nawiązania do swoich poprzedników. Ale czy styl idzie w parze z jakością?
Jest to płyta, gdzie na pierwszy plan wysuwa się John Petrucci i jego gitarowej tarki jest tu najwięcej, podobnie z próbami zbudowania klimatu. Na szczęście gitarzysta prezentuje się tu lepiej niż na swoim solowym albumie, ale po prostu nie porywa, a cała płyta jest zwyczajnie nierówna. Panowie poszli chyba w myśl zasady, by mocno wejść i dobrze skończyć, bo otwierający utwór ma być takim pokazem siły, natomiast ostatni w chwili, gdy wchodzą bębny, staje się porządnym i rzetelnym kawałkiem muzyki. W środku jest „Chris and Kevin’s Amazing Odyssey”, który nawiązuje do utworu z pierwszej płyty, ale jest też farsa w postaci „Rhapsody in Blue”, którą również trzeba potraktować jako żart. O ile „Kevin…” jest fajną muzyczną zabawą, to „Rhapsody…” jest zwyczajnie kiczowatym żarcikiem dla ludzi, których bawi przewracający się koleś na skórce od banana. „Shades Of Hope” to lukrowana, pseudo klimatyczna pościelówa z tanim brzmieniem Rudessa. I gdy ten gniot ciągnie się dalej, na początku ostatniego utworu „Key To The Imagination”, ma się ochotę na wyłącznie płyty, ale na szczęście, po niecałej półtorej minuty zaczyna się robić fajnie. Może chcieli zastosować efekt szoku? Wcześniejsza spokojna kompozycja „Liquid Evolution” też ma za zadanie robić nastrój i akurat jej to wychodzi. „Beating the Odds” czy „The Passage of Time” to utwory mocno „dream theaterowe”. Czy to dobrze? To już trzeba samemu ocenić. Mamy jednak dzięki temu na swój sposób odpowiedź na pytanie co by było, gdyby „Portek” wrócił (to pytanie jest nierozłączne…).
Przede wszystkim brakuje tu jednej rzeczy, z której słynął Mike – groove’u. W całej tej swojej kaskaderskiej grze, facet miał kiedyś wspaniały groove. Teraz mamy automatyczne klepanie. Tak, są to zagrywki, których 90 procent z nas nie zagra, ale mówimy tu o muzyku, który ma swój status. Lepiej by było jakby wyłączył tryb autopilota i skupił się na rzadszej grze i wykorzystał swoje czucie gry. Są momenty, gdzie trzeba zrobić zamieć, jak np. w „Hypersonic”, ale nie ma sensu wstawiać „rzeźbę” wszędzie, na zasadzie „bo tak się zawsze robiło”. Mike sam potwierdza ten wniosek w groove’ie w ostatniej piosence. Można? Można! Jasne, ludzie nie chcą wielkich zmian na powrotnej płycie i to po 22 latach, ale tu niestety w grze Portnoya brakuje tego, co było na „jedynce” i „dwójce”. Tego skocznego „rakatam” na timbalesach i pulsu jaki miał np. w „Acid Rain” czy „Universal Mind” gdzie, mimo że puszczał serie z karabinu, to śpiewnie i nie brzmiały jak odgrzewany naleśnik. Odpowiadając na to wciąż powtarzane pytanie - jakby z czymś takim, co robi na tej płycie, miał wracać do DT, to lepiej niech nie wraca.
Wrażenia z jazdy: Płyta dla fanów projektu, płyta, która się większości z nich spodoba, bo… nie mają wielkiego wyboru. LTE często dawali do zrozumienia by przymykać oko na pewne figle muzyczne jakie urządzają, ale tym razem w wielu miejscach jest zwyczajnie nudno i wstecznie, a od gości z takim stażem chciałoby się usłyszeć jakiś nowy pomysł, przynajmniej nowy w ich wykonaniu, bo nikt nie oczekuje odkrywania koła na nowo (taki „Kevin…” pokazuje, że można). Żart opowiadany za którymś razem przestaje być śmieszny. Nie znaczy to jednak, że płyta przepada w odmętach nijakości. Po pierwsze i najważniejsze, dużą rolę odegra nostalgia, więc to oko czasami przymkniemy jeszcze bardziej. Po drugie są tu ciekawe momenty i w jakiś tam sposób panowie próbują przywrócić ducha, ale jeżeli mają dalej iść w tym kierunku, to niech już sobie odpuszczą i pożegnają projekt – tym w miarę przyzwoitym albumem.
Odcinki specjalne: Groove po półtorej minuty “Key to the Imagination”.