Perkusista, który jest idealnym przykładem na to, jak dużą rolę odgrywa aspekt wizualny w grze. Zarówno w kwestii rozstawienia bębnów, jak i wizerunku samego muzyka.
W Polsce znany głównie z występów w AC/DC, ale przecież to nie wszystko. Chris ma już na liczniku 50 lat kariery!
Nie oszukujmy się i nazywajmy rzeczy po imieniu. Poruszając temat Chrisa Slade’a w luźnych koleżeńskich rozmowach, ileż to razy słyszałem o nim - "ten łysy z AC/DC". Prawda jest taka, że Chris wyróżniał się wśród muzyków australijskiej legendy. Tym bardziej, że mniej zainteresowani twórczością zespołu, ograniczający się do podstawowego zestawu hitów, nie bardzo rozróżniali, kto jest kim w zespole, za wyjątkiem charyzmatycznego Angusa Younga i ubranego w charakterystyczną czapeczkę drugiego wokalisty zespołu - Briana Johnsona. Slade zastąpił w kapeli Simona Wrighta i wstrzelił się idealnie kilkoma elementami, które na zawsze wpisały się w historię rocka.
Przede wszystkim zagrał na dwóch fenomenalnych płytach. Utwór Thunderstruck z płyty The Razor’s Edge słychać praktycznie w każdym zakątku ziemi, czasami wręcz w niecodziennych okolicznościach. Prawdziwy pomnik energetycznego rocka! Rok 1990 to czas, kiedy wideoklipy były czymś wyjątkowym, mistycznym kontaktem z kapelą na ekranie telewizora, a prawdziwą świątynią takich spotkań była pewna stacja telewizyjna, która obecnie zajmuje się testami ciążowymi nastolatków… To właśnie genialny w swej prostocie teledysk do wspomnianego wcześniej utworu przyniósł kolejny element, dzięki któremu Chris został zapamiętany przez fanów na wieki. Dwa wielkie bębny, zawieszone z prawej i lewej strony jego zestawu. Chris stał się więc "tym łysym z AC/DC, co wali w takie wielkie bębny". Płyta w pełni zasłużenie okazała się wielkim hitem, a wydany chwilę później album koncertowy potwierdził klasę kapeli oraz samego Slade’a.
Pięć lat obecności w AC/DC dało muzykowi większą popularność niż cała jego dotychczasowa kariera, a z pewnością nie można tu mówić o graniu "ogonów". Warto cofnąć się do połowy lat 60, gdzie Chris podkładał bębny słynnemu Tomowi Jonesowi. Innymi muzykami, którzy mieli przyjemność współpracować ze Sladem byli Jimmy Page, Paul Rodgers, David Gilmour, Manfred Mann, Gary Moore czy Gary Numan. Te nazwiska mówią chyba same za siebie. Chrisa dodatkowo sięgnął też syndrom Randy’ego Castillo. O czym mowa? O tym przeczytacie poniżej.
Obecnie Chris dobija już siedemdziesiątki i gra koncerty ze swoim Chris Slade Timeline. Jest to zespół, który ma za zadanie podsumować całą jego kilkudziesięcioletnią karierę, grając utwory w których nagraniach uczestniczył. Mimo emerytalnego wieku perkusista nie przestaje szaleć za bębnami tak, jak czynił to od zawsze…
Twoja pierwsza profesjonalna robota to współpraca z Tomem Jonesem. Jak trafiłeś na tego artystę?
Mój ojciec był tancerzem - stepował, wokalistą, artystą estradowym i współpracował z Tomem. Tata powiedział mi, że jest młody wokalista, który jest lepszy nawet od Tommy’ego Steele. Odrzekłem mu: "Nie może być lepszy niż Tommy Steele, bo byłby w telewizji!". Ale ojciec miał rację.
Jak zatem doszło do współpracy?
Kilka lat później, gdy miałem około 17 lat, miałem pracę w soboty w sklepie w Cardiff. Tommy Scott - bo pod takim pseudonimem Tom był wtedy znany - oraz jego zespół The Senators byli dobrze znani w Walii. Pani, która pracowała ze mną w sklepie, powiedziała mi, że dzień wcześniej wywalili z zespołu perkusistę. Tego dnia Mike Roberts, gitarzysta zespołu, wszedł do sklepu, żeby kupić sobie jakieś buty. Podszedłem do niego trzęsąc się i powiedziałem: "Słyszałem, że szukacie perkusisty. Ja jestem perkusistą i mieszkam niedaleko Toma." Spotkaliśmy się i poprosili mnie, żebym zagrał Walk Don’t Run zespołu The Ventures. Zacząłem grać, a oni powiedzieli: "Chodźmy do pubu i przegrajmy to." Tak to się zaczęło.
Czy zespół dobrze żył z grania w tym okresie?
Graliśmy pięć lub sześć wieczorów w tygodniu, zarabiając niezłe pieniądze, po czym ruszyliśmy do Londynu, gdzie głodowaliśmy, ponieważ nie mogliśmy złapać żadnego grania. To nie było dobre. Jedliśmy co drugi dzień, ponieważ tylko na tyle mogliśmy sobie pozwolić. Zmieniliśmy się z wielkiej ryby w stawie w małą rybkę w oceanie.
Nie było to na długo przed osiągnięciem sukcesu.
Tom miał cudowny głos. Zaraz, jak nagraliśmy It’s Not Unusual, wiedzieliśmy, że będzie to numer jeden. Tom pojechał do Gordona Millisa, managera, który napisał tę kompozycję. Powiedział mu, że jeżeli nie będzie miał tej piosenki, to Gordon nie będzie więcej jego managerem. Gordon powiedział mu: "Obiecaliśmy tę piosenkę Sandy Shaw!". Tom zamierzał wrócić do Walii i nagrywać bez tej piosenki, ale Sandy ostatecznie odrzuciła ten utwór.
Od tego momentu kariera Toma ruszyła mocno do przodu.
Przestaliśmy być głodującymi muzykami z Londynu, a Tom stał się artystą estradowym Las Vegas. Był największy na świecie. Stanowczo nie przesadzam, w tym czasie w Stanach był większy niż Elvis i Frank Sinatra razem wzięci. Graliśmy tydzień w Cherry Hill w New Jersey, dżemowaliśmy każdego wieczoru. Jedyne, co mieli napisane na szyldzie przed wejściem, to: "On tu jest".
To musiał być dla ciebie okres, za którym ciężko nadążyć.
To był szalony czas. Tak, jak wszystko, co się z tym wiązało. Byłem chłopakiem ledwo dwudziestoletnim, to mówi samo przez się. To był wspaniały okres i wielka nauka, jak zmienne jest życie. Zaczęliśmy od rock and rollowego zespołu, a skończyliśmy na 30-osobowej orkiestrze.
Przeszedłeś później do Manfred Mann…
Odszedłem od Toma w 1970 roku. Odszedłem od niego i dostałem telefon z Manfred Mann. Zagrałem w kilku utworach, gdy robiliśmy Chapter Three, czyli w okresie pomiędzy zespołami Manfred Mann a Manfred Mann’s Earth Band. To był jazz. Miesiąc lub nieco później zadzwonił do mnie mówiąc, że składa zespół, zapytał, czy chciałbym to z nim zrobić. Zapytał, czy znam jakiegoś basistę. Zacząłem właśnie grać z Colinem Pattendenem, który ostatecznie został pierwszym basistą Earth Band.
Czy było to dla ciebie łatwe? Przejście od popowego i big bandowego Toma Jonesa do świata jazzu.
Jestem szczęściarzem, że byłem w stanie coś takiego zrobić, bo jeżeli byłoby inaczej, moja kariera skończyłaby się wtedy, gdy Tom ruszył z big bandem. Zasadniczo mieli Kenny’ego Clare’a, który czekał w odwodzie, gdyby podwinęła mi się noga właśnie z big bandem Toma. Bez ciśnienia. Zobaczyłem go i zapytałem: "Kenny, co ty tu robisz?". Nie zaskoczyłem wtedy, o co chodzi. A oni czekali, że w razie gdybym dał ciała - byłoby: Slade wypad, Kenny wchodzi.
Gary Numan to kolejne stylistyczne przesunięcie. Wprowadziło cię to w świat Nowej Fali i elektroniki.
Gary Numan to była świetna sprawa, ponieważ musiałem grać z Pino Palladino (basista). Cóż za fantastyczny muzyk i wspaniały partner w sekcji. Gary zapytał mnie, czy znam jakichś bezprogowych basistów, a ja akurat spotkałem Pino kilka tygodni wcześniej. Jest z Cardiff, wszyscy myślą, że jest Włochem. Wiedziałem, że jest utalentowany, ale nie wiedziałem, jak bardzo, po prostu wiedziałem wtedy, że jest dobry. Pasował idealnie i graliśmy razem przez około rok. Gary wszedł w elektronikę, a Pino włożył w tę muzykę bardzo dużo serca.
Kwestie elektroniki w tej pracy wydawały się być chyba niezłym wyzwaniem?
Przerażającą rzeczą było to, że my nawet nie graliśmy do metronomu. Musieliśmy grać do ścieżek, nagranych ścieżek klawiszowych, a to było trudne. Musiałeś słuchać sekwencji akordów. Pamiętam, jak pewnego dnia padły kompletnie monitory odsłuchowe, nie mogłem nic usłyszeć. Powiedziałem: "Pino, idę teraz za tobą!". Gary’emu nie bardzo się to podobało, ale nie mogłem zrobić nic innego.
Jak współpracowało się z Garym? W tym okresie był bardzo dużą gwiazdą.
Gary był bardzo wymagający. To zabawne, pracowałem z dwoma artystami o imieniu Gary. Drugim był Gary Moore, który był także bardzo wymagający. Obaj byli niesamowicie wymagający, ale wspaniali. Gary Moore… Co za gitarzysta.
David Gilmour to kolejny wielki artysta, z którym grałeś.
Gilmour jest fantastyczny, to prawdziwy diament. Świetnie się z nim współpracowało i celowo mówię "z", ponieważ w niektórych przypadkach pracujesz dla kogoś, ale z Gilmourem pracowało się razem, a to jest wielka różnica. Podobnie było z Jimmym Pagem.
Grałeś z Jimmym Pagem obok Paula Rodgersa i Tony’ego Franklina w The Firm. Jak do tego doszło?
Odebrałem rano telefon: "Halo, tu David Gilmour." Powiedziałem: "Daj spokój, Fred, przestań się zgrywać, wiem, że to ty." Głos z drugiej strony powiedział: "Nie, tu na serio David Gilmour." Spojrzałem na telefon z niedowierzaniem. Składał zespół i chciał, żebym grał u niego na bębnach. Odpowiedziałem: "Łał, daj mi pomyśleć przez chw… tak!". Powiedziałem mu jednak, że jestem zaangażowany we współpracę z Mickiem Ralphsem i jego zespołem, na co David powiedział: "W porządku, nie ma problemu, Mick niech robi swoje." To było to. Zadeklarowałem, że się pojawię. Powiedziałem później swojej kobiecie, że idziemy razem do pubu. Wróciliśmy po kilku godzinach i zadzwonił telefon: "Halo, tu Jimmy Page." Odrzekłem: "Fred, naprawdę wiem, że tym razem to ty!". Był to naprawdę Jimmy Page, który powiedział mi, że składa zespół z Paulem Rodgersem i chciał, żebym grał z nimi. Odpowiedziałem mu: "Jim, nie uwierzysz, ale trzy godziny temu David Gilmour zapytał mnie, czy chciałbym zagrać z nim trasę i to co najmniej przez trzy miesiące." Nastąpiła śmiertelna cisza w słuchawce i po chwili rzekł: "W porządku, zaczekamy na ciebie." Nie mogłem w to uwierzyć. Ostatecznie Page i Rodgers czekali na mnie 9 miesięcy. Dzwoniłem do nich ze Stanów informując, że dodano kolejne dwa miesiące do trasy. Wiedziałem wtedy, że mam największe szczęście na świecie. Byłem pierwszym regularnym perkusistą, który grał z Jimmym od czasów Johna Bonhama. Jestem z tego bardzo dumny.
Na początku była umowa, że The Firm nagra dwa albumy, po czym się rozwiąże. Chciałeś, by zespół grał dłużej?
Zamierzaliśmy zebrać się ponownie. Były rozmowy pomiędzy ich ludźmi, naszymi ludźmi, ludźmi z innymi ludźmi i wszystko miało się złożyć z powrotem, ale ostatecznie ten mało znany, słabiutki zespół o nazwie Led Zeppelin zebrał się razem i zrobił swój powrót, który wybił wszystkim z głowy nasz powrót. Kto wie, co się stanie, nigdy nie mów nigdy, to może w końcu się stanie faktem.
Po The Firm pojawiło się AC/DC. Kolejny kolos rocka, w którego wbiłeś swoje zęby.
Pracowałem z Gary’m Moore’m i z tego, co kojarzę, to na koncercie pojawił się Malcolm Young. Bob Daisley znał Malcolma, co dało mi szansę na udział w przesłuchaniu. Przesłuchiwany byłem razem z około setką topowych drummerów. Znam nazwiska kilku z nich, ale nie powiem, kto to był. Powiem tyle, że ludzie z wielkich kapel dzwonili do chłopaków, mówiąc: "Nie mówcie mojej kapeli, ale naprawdę chcę spróbować z AC/DC."
Jak wyglądało przesłuchanie?
Zagrałem przesłuchanie i wydawało mi się, że wypadłem tragicznie. Zadzwoniłem do żony i powiedziałem jej, że będę w domu za pół godziny i że poszło koszmarnie. Powiedziałem nie to, co trzeba i zagrałem nie to, co trzeba. Rugałem się całą drogę do domu. Małżonka wyszła mi naprzeciw, gdy wróciłem do domu i powiedziała: "Zatem byłeś beznadziejny", na co odpowiedziałem jej, że tak było, a ona po chwili dodała: "Właśnie dzwonili i powiedzieli, że masz tę robotę!".
To był doskonały okres na wejście do zespołu. W chwili, gdy przerywali zastój w swojej karierze z połowy lat osiemdziesiątych i wracali na stadiony jako gwiazda wieczoru.
To było fantastyczne. Jedną z rzeczy, o jaką ludzie często pytają mnie odnośnie tych wielkich koncertów to, czy używałem klika z AC/DC. Nigdy nie używaliśmy. Na scenie nigdy nie chciałem grać z klikiem i nigdy nie chciałem słyszeć klika. Wolałem mieć mrugające światło za sobą. Chciałem, światło, światło, światło, światło, po czym odliczałem, żeby zespół wszedł. Wykorzystywałem je jako tempo startowe. Ooo, no i ci ludzie, którzy mówili, że gram piosenki za szybko. Nigdy nie ustalałem tempa. Od tego byli Angus i Mal. Powiedzmy to publicznie wprost - oni ustalali tempa piosenek, a przecież nie mogłem z nimi polemizować w tej kwestii.
Album The Razor’s Edge był kompletnym odświeżeniem zespołu.
Pamiętam, jak Cliff powiedział mi, że zazwyczaj sprzedawali miliony kopii każdej płyty na całym świecie, a ostatni album sprzedał się mniej więcej w ilości jednego miliona. Myślałem, że i mnie to dotknie. Thunderstruck i Razor’s Edge sprzedało się chyba w ilości 20 milionów. Gdy byłem w zespole, w samych Stanach sprzedało się 10 milionów egzemplarzy. To przyniosło świeży powiew życia do zespołu. Thunderstruck to świetny utwór, w ogóle na tej płycie są świetne utwory.
Kiedy wpadłeś na pomysł, by zamieścić po obu stronach wielkie bębny basowe?
Po porostu jakoś na to wpadłem. Na początku mieliśmy to bum bum, które było podwójnym uderzeniem w tomy. Zastanawiałem się, jak to odtworzyć i uczynić atrakcyjnym wizualnie do teledysku. Powiedziałem technicznemu Dickowi, że chcę dwie centralki na wysokości ramion, na co on zareagował: "Że co?!". Przyszedłem drugiego dnia i stały. Zbudował stelaż, by stały stabilnie.
Wymagało to chyba konkretnej siły, by zabrzmiały?
Nie uderzałem w nie zbyt często, ale uwielbiałem to robić. Traktuję grę na perkusji jak sztukę walki, koncentrujesz swoją siłę. Sztuki walki nauczyły mnie prawidłowego oddechu oraz koncentrowania swojej siły w jednej sekundzie. I tak też gram na bębnach. Traktuję bębny tak, jakby to była broń.
Masz je ciągle w swoim zestawie?
Ten zestaw to Pearl, a ja aktualnie gram na DW. Wykorzystuję ten zestaw na trasie, ponieważ dobrze pasuje, ale poza tym gram na DW. Robota, jaką robią, jest oszałamiająca. Myślałem, że bębny to bębny do momentu, gdy zacząłem grać na DW. Jest to zasadniczo praktycznie ten sam zestaw rozmiarów, jak w przypadku Pearl, na którym grałem w Donington, ale jest to DW z werblem DW Edge. Ten werbel brzmi fenomenalnie.
Koncert Monster Of Rock z 1990 roku stał się swoistą ikoną.
To było wspaniałe. Graliśmy olbrzymie koncerty w ramach Monsters of Rock razem z Motley Crue, Metallicą, Black Crowes i publiczność dobijała do 100000. Sfilmowaliśmy ten koncert, a reżyserem był David Mallett. Uwielbia bębny, co było dla mnie wspaniałe, ponieważ masz zazwyczaj trzy sekundy perkusisty i tyle. W stylu: "O, jest perk… och, już go nie ma." Wszyscy to znamy. Wykonał świetną robotę. Dla całego zespołu. To był numer jeden trzy razy na świecie - na kasecie, DVD i Blu-ray. Jestem z tego bardzo dumny.
W jednym z waszych teledysków pojawił się również Arnold Schwarzenegger. Rozumiem, że było to jedno z bardziej surrealistycznych doznań podczas twojego pobytu w AC/DC?
Tak, nagrywaliśmy video do Big Guns. To w sumie bardzo zabawny gość. A jeszcze zabawniej było, jak złapał Angusa, podniósł i usadowił na swoim ramieniu, będąc ubranym w mundurek szkolny.
Brzmi to tak, jakbyś miał świetny kontakt z chłopakami z AC/DC, a opuściłeś zespół w 1995 roku przed Ballbreaker. Dlaczego?
Nagrywaliśmy w Londynie demo z chłopakami przez dwa miesiące. Mal zadzwonił do mnie i powiedział, że nic do mnie nie ma i nie jest to kwestia, co robię lub nie robię, ale chcieli dać szansę Philowi. Powiedziałem: "To znaczy, że jestem poza zespołem, odchodzę." Mal powiedział: "Nie, nie, nie, chcemy, byś był, bo nie wiemy, czy Phil wciąż potrafi grać". Powiedział mi, że to teraz jest jego problem. Jeżeli coś nie jest zepsute, nie naprawiaj tego. Zrezygnowałem następnego dnia. Chcieli mnie trzymać przez kolejne miesiące, ale nie czułem, by było to dobre. Odezwała się moja głupia duma. Gdyby to był mój syn, powiedziałbym mu: " Nie, siedź, przyjdą do ciebie." Mówiąc szczerze, myślę, że by się zgłosili (śmiech). Są jednak bardzo dumni i nie zgłosiliby się do mnie teraz. Jesteśmy w kontakcie i był to dla mnie wielki zaszczyt i wyróżnienie móc grać z tymi facetami. Ludzie często pytają, co zrobiłem, że sprawy potoczyły się źle z AC/DC. Nic złego się nie stało. Może czasami opuściłem pałeczkę, może, ale tylko tyle. Oni są jak mechanizm zegarka, jak maszyna. Po prostu fantastyczne i wspaniałe przeżycie.
Jaki jest sekret zdobywania tych wszystkich wspaniałych etatów?
Jest to połączenie twojej osobowości z umiejętnościami bębniarza, musisz być razem z ludźmi. Jeżeli jesteś dupkiem, nie będziesz miał roboty po pierwszej trasie. Spójrz na Jimmy’ego Page’a, to bardzo skromny człowiek, nie chodzi naokoło myśląc o tym, że jest Jimmym Pagem, jest zwyczajnie normalnym kolesiem.
Obecnie masz zespół Chris Slade Timeline?
Zawsze chciałem to zrobić, ale nigdy nie mogłem znaleźć muzyków. Nie miałem muzyków, którzy by zagrali AC/DC, a później inne rzeczy. To bardzo szerokie spektrum z 50 lat mojego życia i kariery. Ci wszyscy goście, którzy są obecnie ze mną, to moi przyjaciele z Kent, gdzie obecnie przebywam. Bez nich ten projekt nie miałby racji bytu. Nagraliśmy właśnie EP z piosenkami takimi, jak July Morning i Thunderstruck oraz dwiema z Earth Band: Joybringer i Blinded By The Light, które bije na łeb Bruce’a Springsteena. Mamy dwóch wokalistów, jeden śpiewa AC/DC, a drugi resztę - nazwijmy to - melodyjnego materiału. Jest to projekt, który chciałem zrobić od jakiegoś czasu, może nie od 50 lat, ale od 10 lat myślałem, by zebrać to wszystko do kupy.
Masz obecnie 67 lat. Czy twoja perkusyjna kariera zaczyna powoli zbliżać się do końca?
To wielkie szczęście móc dalej grać, szczególnie w moim wieku. Gdybym nie mógł grać z mocą to bym przestał. Jest to takie uczucie, jakbym co wieczór grał maraton. Nie mógłbym siedzieć w rogu i kiwać się, grając jazz.
Wysłuchali i spisali: Maciej Nowak i Rich Chamberlain
Zdjęcia: Rob Monk
Wywiad ukazał się w numerze wrzesień 2014