Ireneusz Loth o „Ostatni Tabor”
Ireneusz Loth opowiada o tym, jak wyglądało w czasach głębokiego PRL tworzenie razem z zespołem KAT historii rodzimego metalu. Nagranie jednego z pierwszych polskich hymnów metalowych z singla „Ostatni Tabor/Noce Szatana” z 1985 roku.
Pamiętasz nagrywanie oryginalnej wersji „Ostatni Tabor”?
Tak, trochę (śmiech). Działo się to w studio Tonpress. To było nieco inne doświadczenie, bo zawsze byłem przyzwyczajony do bezpośredniego kontaktu z realizatorem, a tam reżyserka była wysoko i człowiek siedział osamotniony. Ciężko się grało, bo były strasznie kiepskie słuchawki i przez to niezbyt dobrze z odsłuchem. Mimo takiego studia, to sprzęt był taki sobie… Nagrywałem chyba w dwa-trzy podejścia. Warunki ogólnie mówiąc były średnie.
Na jakich bębnach nagrywałeś?
Na jakichś miejscowych chyba… Tu mnie zaskoczyłeś, myślałem, że wszystko pamiętam, a tu… Wiem, że skądś przywiozłem mały kociołek, bo uparłem się, że w jednym przejściu musi być takie wysokie brzmienie. Jeżeli chodzi o blachy, to w tamtym czasie oczywiście leciało się na pożyczkach. To był jakiś 83 rok. Zrzutka na blachy, bo Loth jedzie nagrywać (śmiech). Mieliśmy próby w sali razem z Dżemem i widziałem, co miał Michał Giercuszkiewicz, był to zespół, który już istniał z powodzeniem na scenie, a mimo to się nie przelewało. Jak ktoś miał jakiegoś Paiste to było od razu „Uooo!”. Pamiętam, że hi-hat miałem popękany, ale tylko dolną blaszkę. W nagraniu tego za bardzo nie słychać, ale ja to słyszę.