Michał Bryndal (Voo Voo)
Dodano: 12.04.2013
Rozmawiamy z Michałem Bryndalem, perkusistą Voo Voo.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Bryndal - to nazwisko na krajowym rynku muzycznym jest dobrze znane. Jacek gra w Kobranocce, a do tego założył Atrakcyjnego Kazimierza. Z kolei Rafał puszcza ciekawą muzykę ze świata na falach radiowych. Jest jeszcze najmłodszy Jakub rymujący w hip-hopowym zespole Abstract Squad. No i w końcu czwarty z braci Michał. To on został następcą Piotra "Stopy" Żyżelewicza w Voo Voo (zmarł 12 maja 2011 r.). Michał gra na bębnach słynnego, utalentowanego poprzednika. Właśnie ukazał się premierowy album grupy zatytułowany po prostu Nowa płyta. Perkusista opowiada o swoim wejściu w ten renomowany zespół.
Nie musisz pracować na nazwisko. Bryndal to coś znaczy...
Hmm... Cóż, nazwisko najczęściej kojarzone jest z moim bratem Rafałem - znanym dziennikarzem radiowym, rolującym polityków w specyficznych sytuacjach, świetnym tekściarzem i tancerzem występującym czasem w gwiazdorskiej obsadzie.
Wasz dom rodzinny był pełen muzyki? Rodzice na czymś grają?
Rodzice są stomatologami, ale oboje uwielbiają muzykę. Tato podczas wszystkich imprez rodzinnych jest prowodyrem śpiewów i spontanicznych jamów. Sąsiedzi przez lata zdążyli się przyzwyczaić.
Kto kogo edukował między braćmi w słuchaniu, a następnie graniu?
Jesteśmy z zupełnie innych pokoleń i przez jakiś czas nie mieliśmy na siebie wielkiego wpływu. Teraz jest inaczej, mamy ze sobą dobry kontakt i inspirujemy się nawzajem. Ja podpytuję młodszego brata Kubę, co się dzieje obecnie w hip hopie i pokrewnych gatunkach. Z kolei jakiś czas temu, gdy mój brat Rafał zaczynał tworzyć audycję z muzyką jazzową, podrzucałem mu sporo materiałów. A teraz on ma masę płyt z jazzem, więc mu je czasem podkradam. Jackowi zawdzięczam wielką fascynację Led Zeppelin. Dostawałem od niego różne kasety, kiedy były naprawdę trudne do zdobycia. Duży szacun, bracie!!!
Jesteście muzykującą rodziną, ale każdy pracuje na swój rachunek. Jak rozeszły się wasze drogi muzyczne?
Może to zabrzmi dziwnie, ale przez dużą różnicę wieku między nami, nasze drogi muzyczne jeszcze się nie zeszły! Od jakiegoś czasu myślimy nad wspólnym projektem. To dopiero przed nami. Kuba robi świetne bity, Rafał teksty, Jacek i ja - wiadomo grajki, instrumentaliści. Jest jeszcze w zanadrzu syn Rafała - Tymek, który gra na basie.
Zaczynałeś od gry na fortepianie, ale podobno w czwartej klasie podstawowej szkoły muzycznej na pytanie, czy chciałbyś grać na perkusji bez wahania stwierdziłeś: "Tak". Dlaczego? Rozumiem, że nie pasowała ci klasyka?
Gdy czytam wywiady z różnymi perkusistami, często napotykam na delikatnie mistyczne historie związane z początkiem ich przygody z instrumentem. U mnie było zupełnie normalnie. Grałem na fortepianie, ale za bardzo mi się to nie podobało. W czwartej klasie pojawił się pomysł, żeby zmienić instrument na instrumenty perkusyjne. Zgodziłem się, ale w sumie nie wiedziałem dokładnie, jak to będzie wyglądało. Żeby było jasne - zacząłem grać na instrumentach perkusyjnych w klasycznym tego słowa znaczeniu, czyli kotły, wibrafon, ksylofon czyli tzw. drabinki i inne generalnie bardzo nudne rzeczy. Na perkusji (czyli tzw. zestawie) zacząłem kształcić się sam. I muszę podkreślić - szkoła muzyczna nauczyła mnie głównie tego, że wszystkiego o moim instrumencie i muzyce muszę nauczyć się samodzielnie. Z jednej strony bardzo chwalę sobie proces autoedukacji, ale z drugiej strasznie żałuję, że nie trafiłem na nauczyciela z prawdziwego zdarzenia i że w ogóle szkoły muzyczne w naszym kraju wyglądają tak, a nie inaczej. Nie chcę generalizować, ale w wielu przypadkach jest to ogromne marnotrawstwo energii i czasu młodych ludzi. Z rozrzewnieniem czytam wywiady czołowych amerykańskich perkusistów jazzowych młodego pokolenia i okazuje się, że takie osobowości, jak Eric Harland i Chris Dave mieli jednego nauczyciela. Akurat u tego profesora lista wybitnych bębniarzy jest długa. Czyżby to był przypadek?
Jedni rzucają naukę w akademii muzycznej dla grania w zespole. U ciebie było odwrotnie. Odszedłeś ze znanej już Sofy, żeby zupełnie oddać się edukacji.
Było kilka powodów opuszczenia zespołu. Koniecznie chciałem pójść na studia dzienne do Katowic, siedzieć tam na miejscu, dużo pracować, ćwiczyć, poznawać ludzi. Wiele osób, idąc na tego typu studia, przyjeżdża na parę dni na zajęcia i następnie wraca np. do Warszawy. Ja chciałem poświęcić się tym studiom, choćby na jakiś czas. W tym czasie w Sofie bardzo sumiennie podchodziliśmy do grania. Mieliśmy po kilka prób w tygodniu, to był prawdziwy zespół. Wiedziałem, że zaczną się kłopoty logistyczne. Po drugie Sofa dostała kontrakt z dużą wytwórnią i było wiadomo, że wzrośnie ilość zespołowych obowiązków. Jednak przede wszystkim miałem trochę dosyć pracy w tym zespole. Czułem się ograniczony muzycznie. Kiedy teraz o tym myślę, okazuje się, że podejście Wojtka Waglewskiego do grania pasowało mi już wtedy, chociaż jeszcze się nie znaliśmy. Dla mnie najważniejsza w muzyce jest spontaniczność, energia, a co się z tym wiąże improwizacja. Natomiast zespół Sofa dążył do stworzenia popowego projektu, w którym każdy koncert wygląda niemalże tak samo. Mnie to niesamowicie nużyło. Rozumiem doskonale takie podejście do całościowej produkcji muzycznej, ale byłem za młodym muzykiem, żeby dobrowolnie dać się zakuć w kajdany. Na szczęście grą w zespole zainteresowany był świetny perkusista z Torunia - Robert Markiewicz, który zajął moje miejsce. Rozminąłem się z muzykami z Sofy w podejściu do grania, ale prywatnie wciąż się kumplujemy i mocno im kibicuję.
Wielu muzyków nie skończyło studiów, bo już miało zespół albo nieodpowiednich, wszystkowiedzących profesorów, którzy skutecznie zniechęcali do nauki. Ciebie edukacja w akademii wciągnęła bez reszty.
Dzięki doświadczeniu zdobytemu w Sofie wyrobiłem sobie światopogląd na muzykę i muzyków. To dość mocno wpłynęło na moje oczekiwania związane z nauką w akademii. Na uczelnię często trafiają ludzie świeżo po maturze, którzy nie wiedzą do końca, czego chcą, co tak naprawdę im się podoba w muzyce. Pozwalają wtłoczyć się w foremki. Ja od samego początku miałem jasno sprecyzowane cele, a jeśli to brzmi za poważnie, to na pewno wiedziałem, co mi się podoba i czego chcę się nauczyć. Wiedziałem, że ten wydział jest mi w stanie dać pewne konkretne rzeczy, których chciałem się nauczyć. Miałem duży dystans do studiów i do niektórych profesorów, ale wszystko, co mówili przyjmowałem z pokorą i szacunkiem. Na rożnych warsztatach, również z muzykami ze sceny nowojorskiej, co było ogromnym plusem tej akademii, wielu muzyków podkreślało, że jazzu nie da się nauczyć w szkole. Akademia pokazała mi wiele ścieżek, ale wyhamowała niestety moją energię i spontaniczność.
Twój koncert dyplomowy można obejrzeć w serwisie Youtube. Wrzuciłeś go jako wizytówkę umiejętności?
Jestem osobą mocno autokrytyczną. Jednak, kiedy tego posłuchałem, uznałem, że jest na tyle dobre, że powinno znaleźć się w Internecie. Z czystym sercem uważam, że to był naprawdę dobry koncert. Chciałem też zostawić ślad dla znajomych z akademii, którzy byli na koncercie, jak i dla reszty, którzy nie dali rady tam dotrzeć. W tych kilku wykonaniach widać nasz wspomniany dystans do grania, kabaretowe elementy. Skład z dyplomu to trio Stryjo, z którym niedawno wróciliśmy z koncertów w Korei Płd. i Singapurze. Na dyplomie pokusiliśmy się nawet o wykonanie hitu disco-polo w wersji swingowej.
No właśnie Akcent z utworem Gwiazda to chyba dla wszystkich było kompletne zaskoczenie?
Bardzo lubię niektórych wykonawców disco polo, zwłaszcza Zenona Martyniuka, lidera Akcentu. Pomyślałem, że wykorzystanie takiego utworu podczas dyplomu będzie dobrym zwieńczeniem lat spędzonych na akademii, imprez ze znajomymi w akademiku. Jestem pewien, że komisja zupełnie nie skojarzyła naszej wersji z oryginałem. Po prostu usłyszeli klasycznie swingową piosenkę z polskim tekstem, a my, co się rzadko zdarza w akademii, zakończyliśmy dyplom bisem.
Jak zmieniali się twoi perkusyjni mistrzowie? Czy do dziś masz tego jednego jedynego?
Moim pierwszym mistrzem był z pewnością John Bohnam z Led Zeppelin. Pierwszą kasetę Zeppów dostałem od brata Jacka. Potem długo długo nic i zacząłem mocno interesować się jazzem. No i tam wiadomo, cały panteon... Do dziś za mistrza mistrzów uważam Tony Williamsa i wszystkim polecam w szczególności jego nagrania koncertowe z kwintetem Milesa Davisa. Na pierwszych płytach w tym składzie Tony miał ok. 18 lat i grał jak nikt nigdy. Fenomen, mistrz, geniusz? Natomiast bębniarzem najbliższym mojemu sercu jest Brian Blade. Jego gra jest strasznie intuicyjna i organiczna. Wkleja się w każdy projekt tak, jakby był połączony kabelkami z resztą zespołu. Zresztą ta intuicja i genialne wybory muzyczne powodują, że nie mogę słuchać części płyt z jego udziałem. To jest za dobre i czasami wręcz przerażające.
Czujesz, że coś jeszcze niedomaga w twojej technice?
Bardzo wiele rzeczy. Cały czas szukam sposobu na siebie. Na rodzaj techniki, na rodzaj ćwiczenia, jeśli chodzi o podejście, czas i intensywność. Ustawienie rąk, zestawu, ustawienie stołka, sposób siedzenia. Szukam patentu na połączenie rozwijania wyobraźni, muzykalności, improwizacji i stricte techniki. Ale przede wszystkim problemem staje się to, że nie mam za bardzo czasu na ćwiczenie. Więc kolejna sprawa: jak zachować sprawność i rozwijać się w trasie? Ciągle szukam.
Patrząc na projekty i zespoły, w których się udzielasz można stwierdzić, że masz za nic popularność. Dla ciebie liczy się czysta radość grania.
Tak dokładnie jest. Miałem przyjemność grać z wieloma projektami, różne gatunki muzyczne i muszę powiedzieć, że większość tych rzeczy to były projekty autorskie, artystyczne.
Jak się znalazłeś w Voo Voo?
Nie było formalnego castingu. Muzycy zespołu po prostu mieli "na oku" kilku perkusistów, którzy ich zdaniem nadawaliby się jako następcy "Stopy". Przez jakiś czas zastępstwa jeszcze za życia "Stopy" grał Radek Maciński. Też zagrałem jedno zastępstwo w projekcie basisty Karima Martusewicza "Karimsky Club", no i Karim zaprosił mnie na zastępstwa do Voo Voo. Dla mnie było to niesamowite doświadczenie i przygoda. Nie interesowało mnie, czy to tylko krótki sprawdzian, czy może zostanę z zespołem, chciałem wykorzystać maksymalnie ten czas i grać tak dobrze, jak umiem. W tej branży jest różnie i czasami chyba nie powinno się zadawać zbyt wielu pytań. Po kilku miesiącach wspólnej pracy zadzwonił do mnie menadżer Voo Voo i powiedział, że zespół podjął decyzję - chcą, żebym grał na stałe. Pierwszy koncert z Voo Voo dałem niemal z marszu. Mieliśmy tylko jedną próbę i to bardzo specyficzną. To był bardzo trudny czas. W ciągu tych dni życie "Stopy" wisiało na włosku. Więc próba z jakimś gówniarzem na pewno była ostatnią rzeczą, o jakiej członkowie Voo Voo wtedy myśleli. Wszyscy byli w szoku. Po kilkunastu latach wspólnego grania kumpel wywala się na rowerze i okazuje się, że to może być jego koniec? Próba jednak musiała się wydarzyć. Umówiliśmy się w bardzo prowizorycznej salce prób - zapach grzyba, rozsypujący się sprzęt. Wziąłem swoje blachy i werbel, ale okazało się, że to nie będzie próba z cyklu: pokaż, co potrafisz, pokaż, jakie masz graty itd. Mateusz Pospieszalski nie pojawił się w ogóle, był tylko Karim Martusewicz i Wojtek Waglewski. Wojtek potrafi być niezłym szydercą, osobiście bardzo lubię jego poczucie humoru, ale wtedy nie wiedziałem, jak się zachować Wpiął do wzmacniacza gitarę, ale wokalem nie zawracał sobie głowy. Ewidentnie mu się nie chciało. Tymczasem wokal był dla mnie poważnym wyznacznikiem zmian w formach utworów, gdzie kończy się zwrotka, refren itd. Większość próby patrzyłem Waglowi na usta. Próba trwała z półtorej godziny. Jeszcze piękny cytat Wagla z tej próby. Jeden z numerów z płyty "Wszyscy muzycy to wojownicy" Voo Voo "Stopa" grał miotłami. Kiedy Wagiel na próbie zapowiedział, że teraz spróbujemy ten numer, spytał: "Masz miotełki??". Wtedy ja schyliłem się, żeby je podnieść, a on skończył słowami: "?czy w restauracji zostawiłeś?" Dla wytłumaczenia, Wagiel ma dużą "szyderę" z muzyków po szkołach i akademiach, i traktuje ich z dużym dystansem.
Rozumiem, że dla osoby z dyplomem wyższej uczelni muzycznej partie "Stopy" były łatwe do opanowania?
Łatwe do przyswojenia pod względem formalnym. To, co jest zdecydowanym atutem takich studiów, jak te na Wydziale Jazzu w Katowicach, to fakt ogrania w wielu różnych sytuacjach, składach i stylistykach, czytanie nut, często skomplikowanych, a co jeszcze trudniejsze, improwizowanie na ich podstawie. Inna rzecz to wykonanie tych rzeczy z płyty Voo Voo. "Stopa" był bardzo specyficznym pałkerem. Na pierwszych koncertach z Voo Voo starałem się jak najbardziej imitować jego styl. Jednak jesteśmy przecież zupełnie innymi ludźmi. Pewnie, że chciałbym posiadać jego umiejętności, ale mamy zupełnie inny rodowód muzyczny. Umiem w podobny sposób grać jego rzeczy, ale nigdy w pełni nie osiągnę stylu "Stopy". Piotrek miał za sobą lata grania ciężkiej muzyki. Był mega wytrzymały i posiadał świetną motorykę. Widać było, jak bez wysiłku wygrywa karkołomne partie. Ludzie, którzy z nim pracowali, opowiadali mi o nim: "Grał jak czołg". Grając w Voo Voo, przede wszystkim podczas koncertów na dużych scenach, musiałem włożyć dużo pracy, aby wyrobić sobie umiejętność dynamicznego, mocnego grania. Wojtek bardzo lubi ostro odkręcić swój set gitarowy, no i brzmi na tym świetnie. Ale do tego muszę dopasować wolumen i intensywność bębnów. Po jednym ze wspólnych koncertów Wagiel stwierdził, że znalezienie drugiego takiego muzyka, jakim był "Stopa" jest niemożliwe. Jedynym wyjściem dla zespołu było zaproszenie do wspólnego grania kogoś innego i dopasowanie się do niego. To bardzo mądre, ale zaskakujące dla mnie stwierdzenie. Myślałem, że zostanę na siłę wciśnięty w szufladkę i co chwilę będę słyszał: " - Graj tak, jak Stopa", " - Stopa zrobiłby to inaczej". W każdym razie Wagiel ze swoim dorobkiem, pozycją, estymą, z pewnością mógłby sobie na to pozwolić. Ale zrobił inaczej i strasznie go za to szanuję. Wywodzę się ze środowiska jazzowego, gdzie energia i spontaniczność jest najważniejsza. Cieszę się, że mnie tego nie pozbawiono. Rzadko w tym około rockowo-popowym światku pozwala się w graniu coś zmieniać, dodawać elementy, improwizować. Tymczasem w Voo Voo to codzienność. Ten zespół w ogóle nie gra prób.
Masz coś w swoim zestawie od "Stopy"? To byłby piękny symbol kontynuacji.
Gram na całym jego zestawie, ale moja historia z instrumentem od "Stopy" jest bardzo niezwykła. Kilka lat temu w ręce mojej znajomej trafi ł stary werbel Ludwiga. Wmontowałem go do swojego zestawu i grałem na nim już kilka ładnych lat. "Stopa" nabył swój zestaw Ludwiga od nieżyjącego już "Szczoty" (Andrzeja Szymańczaka - perkusisty Kultu zmarłym w 1998 r.), ale nie było tam werbla - "Szczota" zostawił go dla siebie, chodziło o klasyczny Ludwig Supraphonic Supersensitive, 14"/6,5". A po jego śmierci werbel różnymi drogami dotarł do mnie. Bębny, które kupił od niego "Stopa" to model Chrome Over Wood z połowy lat 70-tych. Gdy zadzwonił do mnie Karim Martusewicz w sprawie zastępstwa byłem pewien, że spotkam się ze "Stopą" i opowiem mu o tym, że mam werbel od jego zestawu. Niestety, nie zdążyłem? Muzycy Voo Voo dali mi dowolność w wyborze instrumentu do grania z nimi. Zdecydowałem się na zestaw "Stopy", bo choć nie jest to łatwy instrument do grania ze względu na specyficzną budowę i wykonanie, ma niepowtarzalne brzmienie i klimat. Miałem pierwszeństwo do zakupu zestawu "Stopy", bo było wielu innych chętnych na jego legendarne bębny. Oczywiście, musiałem ten instrument kupić. Nie wahałem się, ani przez moment. Wszystkim nam zależało, żeby pomóc rodzinie Piotrka.
Jaki jest jego zestaw?
Ma przede wszystkim dużą centralę 24 na 14 cali, więc chwilę czasu zajęło mi, żeby ją "opędzić", chociaż moi znajomi grywają coraz częściej już nawet na dwudziestkach szóstkach. Do tego cztery tomy - 13, 14, 16, i 18, z czego tomy 13 i 14 są wiszące. Tak, jak stopa, tomy są dużych rozmiarów i szczerze, gdybym zawiesił całość, to musiałbym chyba usiąść na stołku barowym, żeby coś na tym ugrać (śmiech). Więc obecnie używam trzech tomów, bez czternastki. W dodatku bębny są obite metalem, co powoduje, że aby je rozhulać, trzeba konkretnie uderzyć.
Jak ci się nagrywało Nową płytę z Voo Voo?
Byłem bardzo ciekaw ich sposobu pracy. Dla mnie w studiu ważna jest higiena pracy. Podczas sesji wszyscy muzycy są nabuzowani, chcą, żeby nagrania poszły jak najlepiej, a to powoduje różnego rodzaju nerwy i niesnaski z najbardziej błahych powodów. Szczególne kłopoty powoduje nagrywanie "na setkę", gdzie nie ma opcji retuszu. Wiadomo, że każdy z nas danego dnia jest w innej formie instrumentalnej, innej fazie pory dnia i nagle musimy z podobną energią zagrać te same numery. Z drugiej strony nagrywanie na żywo daje plus podświadomej łączności instrumentalistów, dzięki temu materiał gitara-bas-bęben zarejestrowaliśmy w dwa dni.
Ty grasz delikatnie, przestrzennie, bez specjalnych popisów.
Dostałem kilka niewielkich miejsc na solówki. Jak na płytę, która jest z defi nicji piosenkowa, to i tak nieźle. Najważniejsze dla mnie było spajanie flow Wagla i Karima, żeby całość była jednorodna rytmicznie i żeby fajnie kołysało. Teraz numery na koncertach zaczynają żyć swoim życiem, improwizujemy w różnych częściach. Jestem pewien, że gdybyśmy weszli do studia - powiedzmy za miesiąc - całość mogłaby wyglądać zgoła inaczej.
Koledzy z zespołu w przeciwieństwie do ciebie w książeczce do płyty chwalą się sprzętem i serwisantami.
Chciałem wręcz napisać na przekór: "Michał Bryndal nie serwisuje swoich instrumentów". Oczywiście, serwisuję. Pomaga mi czasami Tomek Wolak, czyli Bertrand ze Szczecina. Nie mam jednak żadnego kontraktu z przedstawicielami producentów instrumentów. Rozglądam się, ale jestem w tej dziedzinie mało przedsiębiorczy.
Zakończmy rozmowę, wracając do "Stopy". Na najnowszej płycie jest poświęcona jemu piosenka Dla Stopki z pytaniem o życie w niebie: "Jak tam jest". Stawiasz je sobie?
To mój ulubiony utwór muzycznie i tekstowo na tej płycie. Wiedzieliśmy, że piosenka zostanie poświęcona Piotrkowi, ale Wagiel do końca nie zdradzał tekstu i w trakcie przygotowań śpiewał po "norwesku". Usłyszałem ją po nagraniu wokalu i totalnie do mnie trafiła. Dla niewtajemniczonych dodam, że Wojtek zawarł tam historyjki związane z powiedzeniami "Stopki". Generalnie teksty Wagla są jakością samą w sobie. Natomiast, gdy zacytowałeś tekst z utworu o "Stopce" przypomniał mi się mój ulubiony tekst z tej płyty: Spytasz, czy po śmierci żyć będziemy, a skąd wiesz, że jeszcze żyjemy?
Rozmawiał Krzysztof Kowalewicz
Powiązane artykuły
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…