Piotr Kozieradzki (Riverside)
Perkusista zespołu Riverside to doskonały przykład pracoholizmu i to niemal w takim wydaniu: "nieważne pieniądze, oby robota była".
Piotr przede wszystkim musi lubić to, co robi i żadne pieniądze czy sława nie zatrzymają go na dłużej, jeżeli nie ma satysfakcji z tego, co robi. Tak właśnie było i jest z jego macierzystym zespołem, ale po kolei...
Bezwzględnie oddany kapeli zarówno w kwestiach organizacyjnych, jak i muzycznych, a wynika to z prostej zasady, że jak już coś ma robić to na całego. Dlatego też tragiczna śmierć gitarzysty Piotra Grudzińskiego w lutym zeszłego roku była największym i najkoszmarniejszym testem dla muzyków zespołu. Teraz już wiemy, że Riverside gra dalej, chociaż jeszcze kilka miesięcy temu nie było to takie pewne, z racji siły osoby i gitary popularnego Grudnia. Jednak pozostała trójka muzyków to także silne osobowości i po wielu nieprzespanych nocach panowie doszli do wniosku, że Riverside jest już czymś więcej niż kolejnym zespołem i warto spróbować otworzyć nowy rozdział. Na to liczyli fani w Polsce i za granicą. Riverside to jeden z niewielu polskich zespołów, który odnosi sukcesy poza granicami kraju i czasami odnosi się wrażenie, że jest bardziej doceniany właśnie tam niż u nas.
Piotrowi wciąż gra w duszy metal, chociaż patrząc na to, co robi Riverside, ciężko jest to dostrzec. Szerokie, wielopłaszczyznowe progresywne granie. Muzyka wymagająca skupienia ze strony słuchacza, ale na szczęście niewymagająca kalkulatorów, skupiająca się bardziej na emocjach i barwach, dzięki temu wciąga szersze grono słuchaczy. Nie ma tanich popisów czy też przesadnej pirotechniki. Tak też wpisuje się w całość ze swoimi bębnami Piotr.
Nie tylko samym graniem żyje. Jest właścicielem świetnego sklepu z płytami winylowymi Vintage Vinyl w Warszawie, organizuje transport koncertowy, a wkrótce chce powrócić do działalności wydawniczej. Zajmował się też menadżerowaniem, nagłośnieniem, bo odkąd rzucił za młodu pracę w warsztacie samochodowym, zajmuje się już tylko biznesem muzycznym w wielu jego odsłonach.
Człowiek bezpośredni, konkretny, który nie przebiera w słowach, bo zwyczajnie nie ma czasu na zabawę w dyplomację. Spotkaliśmy się w upalny dzień w jego sklepie płytowym. Przyjechał idealnie co do minuty i zanim przeszliśmy do właściwego wywiadu trzeba było troszkę pogadać o tym, co słychać, co się dzieje w branży, czy ktoś znowu coś nawywijał itd. "Moja kobita często mówi, że większość ludzi to idioci i trochę się z nią zgadzam" - podsumował stanowczo…
Perkusista: A co z tymi, co domagali się okładki z tobą?
Piotr Kozieradzki: No, ci nie są tacy głupi (śmiech). Nie, no, żartuję oczywiście (śmiech), ale serio, czasami się zastanawiam, jak to niektórzy potrafią zaprezentować swoją głupotę…
Mówisz o branży?
W ogóle! Bo branża to daj spokój, ta jest zupełnie spie*dolona. Układziki, koleżeństwo i to wszystko. To się nie zmieniło i nie zmieni, bo są ludzie, którzy trzymają za sznurki i wszyscy robią to, co oni chcą, bo spróbuj zagrać na jakimkolwiek dużym festiwalu w Polsce, będąc młodym zespołem. No? Jedziesz, wymieniaj! Widzisz? To graniczy z cudem! Płacenie za to, żeby zagrać, nie wystarczy, niektórzy chcą płacić non stop i nic z tego.
Trzeba iść na kompromisy, taki Behemoth też zwolnił tempo ostatnio.
Ale im to wyszło na plus, bo ile można grać szybko, lepiej grać wolno. Gadałem ze Zbyszkiem (Inferno), to mówi, że w nowym materiale jest "las", a jak jest "las" tzn. że będzie wolno. Zresztą tu w Behemocie to się nie połapiesz. Behemoth robi, co chce i tak ludzie to kupią.
A nowy Riverside?
Nie wiem, nie mam zielonego pojęcia, co się będzie działo na nowej płycie. Mamy trzy fragmenty póki co, a to i tak dużo, naprawdę, bo zwykle nic nie mieliśmy, wchodząc do kanciapy i myśląc na temat płyty. Zawsze wszystko było gotowane na miejscu. Na ostatniej płycie też. Mówię oczywiście o tej takiej pełnej, prawdziwej, żywej, czyli Love, Fear… To fajna płyta, jest taka do posłuchania na noc.
To co z nowym materiałem? Zgrywacie się z Maćkiem (Mellerem, gitarzystą)?
Wiesz co, Maciek nie będzie na razie grał w zespole, tylko na koncercie. Może coś tam dogra na płycie, ale chcemy zrobić materiał sami we trzech. Musimy zrobić chociaż jedną płytę właśnie tak. Tak sobie powiedzieliśmy. Gitara i tak będzie, bo przecież nie można sobie wyobrazić Riverside bez gitary, no umówmy się, tylko po prostu musimy to zrobić sami, żeby sobie udowodnić ku*wa, że możemy to zrobić. Poza tym jeszcze jest za wcześnie na nowego członka w zespole.
Ile to minęło już? 2 lata?
Półtora roku.
Ale strzeliło…
No to tylko tobie się wydaje, że to tak szybko strzeliło, bo ja uważam, że to zaje*ście strasznie długo się ciągnęło, ta cała sytuacja z Piotrkiem…
Musimy to poruszyć, bo był to jeden z najważniejszych, chociaż przy tym najtragiczniejszy moment w waszej historii.
No musimy. Co tu dużo mówić, roz*jebał mi się zespół…
Miałeś chaos w głowie.
Ja to tam nie wiem, co powiedzieć w sumie w tej sprawie. W gruncie rzeczy nie wiedziałem, czy chcę grać, czy nie chcę. Przez pół roku nie dotykałem bębnów, stały tu na górze i nawet tam nie wchodziłem. Zająłem się sklepem. Tam zamknąłem, klucze zostawiłem w domu i zająłem się czymś, co mnie odciągnie mentalnie w inne miejsce niż rozpatrywanie, ku*wa, co się teraz będzie działo z zespołem, ze mną, z rodziną, pieniędzmi, czasem, ze wszystkim. Po prostu… Każdy dzień kończył się zastanawianiem, czy gramy, czy jest sens, że może skoro jesteśmy w tym punkcie i tak zaje*ście poszło, to może to zostawić w cholerę i nie psuć. Nikt nic nie wiedział. Żaden z nas. Pierwsze spotkanie w ramach zespołu mieliśmy jakieś trzy-cztery miesiące po tym… po śmierci Piotrka. Żeby pomyśleć w ogóle, co dalej robić. Pamiętam, padł pomysł, żeby rozwiązać zespół i wydać płytę jako zamknięcie całości. Wszyscy jakoś tak spokojnie do tego podchodziliśmy, ale najbardziej wystraszył się nasz wydawca (śmiech), który mało nie spadł z krzesełka, jak się dowiedział, że chyba nie będziemy grali, bo nie jesteśmy przekonani, czy warto. Ja nie byłem przekonany. Teraz jestem, ale wtedy jeszcze nie byłem i nie sądzę, żeby Mariusz też był.
Reakcje z całego świata pomogły?
W sumie chyba dzięki temu gramy, dlatego, że był taki odzew, że nam tak ciśnienie zrobili, jak widzisz, że ci tysiące osób wysyła wiadomości: "Dacie radę!", "Dawaj!", "Trzymajcie się!". Co tu dużo mówić, pomogli.
Zespół zakładałeś właśnie z nim, jak jechałeś do klubu Park.
Z Parku, jak jechaliśmy z klubu. Wpadłem na taki pomysł, a on początkowo potraktował to jako fajną rozmowę i pewnie nic z tego nie wyjdzie. Coś mnie Hate wtedy już wku*wiało, tak samo Domain, jakieś tam słabe sytuacje były, więc postanowiłem zrobić coś od zera i się okazało, że się udało. Nawet lepiej niż dwa poprzednie zespoły razem wzięte.
Teraz jesteście już po pierwszej trasie po powrocie, a wcześniej wyprzedane dwa koncerty w Progresji…
Dwa pierwsze koncerty w Progresji były testem. Nie wiem, czy tak było naprawdę, ale moim zdaniem bardzo dużo osób przyszło, żeby sprawdzić, co się stało z zespołem, goście gośćmi, dwóch gitarzystów, ale co z nami? Jeszcze inni pewnie przyszli usłyszeć ostatni raz Riverside, wiesz, pomyśleli, że dwa koncerty i szlus. Mogło też i tak być, że zagramy, odłożymy instrumenty i każdy pójdzie w swoja stronę. Wszystko fajnie, 4 tysiące osób na dwóch koncertach, ale może być nawet i 100 tysięcy, tylko, że jak jest ch*jowo w zespole to się nie gra. Ale było fajnie na tyle, że zostaliśmy… Sytuacja była rozwojowa.
Dziwnie było…
No wiesz. Pierwszy koncert był prze*ebany. Ja się popłakałem, Mariusz się popłakał, no wszyscy u nas i połowa publiki (śmiech), standardowo.
Portnoy mówił, że kolosalny sukces pierwszej trasy Dream Theater po jego odejściu spowodowany był tym, że ludzie po prostu przyszli zobaczyć, jak wygląda zespół bez niego.
Tak, u nas też było podobnie. Na tej trasie było jakieś 30 procent ludzi więcej niż na wcześniejszych koncertach po płycie Love, Fear… Też pewnie chcieli przyjść zobaczyć, co się dzieje, bo widziałem kilka osób, które były na pierwszych naszych trasach. Trasa poszła bardzo dobrze, a teraz robimy poprawkę na Skandynawię, kilkanaście koncertów.
Czyli jest zapotrzebowanie.
Maciek, to nie o zapotrzebowanie chodzi! Zapotrzebowanie jest, z tym nie ma problemu. Wszystko siedzi u nas tu, w bani. Jak tu jest fajnie to możemy grać, jakby nie było fajnie, to bym pier*olnął to i wyszedł, i powiedział "Nara, mam to w du*ie". Ja mam bardzo dużo rzeczy do roboty, poradzę sobie.
To gdzie jesteś teraz? W jakim momencie?
Wszędzie. Jestem wszędzie. I w zespole, i w sklepie, i w trasie, płyty też mam zamiar wydawać, chcę wrócić do możliwości wydawania, ale spokojnie, tylko winylowe. CD mam gdzieś (śmiech). Akurat reedycje będę wydawał Hate, te ze mną. Później Riverside wczesne też będę chciał wydać. Jestem pracoholikiem, zapie*dalam jak robot. Szczerze mówiąc to mam cztery różne prace, nazwijmy to. Nigdy nie narzekałem na brak pracy, zawsze było, co robić.
A przy okazji na bębnach…
Wiesz, ja lubię grać na bębnach. To jest fajne. Zawsze marzyłem o tym, żeby grać na bębnach i zawsze marzyłem o tym, żeby żyć z grania i jakoś mi się udało. Jak to mówił Mariusz kiedyś, że trzeba mieć takie marzenia, żeby trudno było je zrealizować. Ja miałem niezłe marzenie, chciałem z tego żyć i doszedłem do tego, teraz trzeba już tylko umrzeć (śmiech), nie, no żart. Staram się robić coś, co mi sprawia rajd, coś, co mnie nakręca. Bębny mnie nakręcają tak samo jak winyle.
Ćwiczysz?
Stary, ja napie*dalam codziennie! Jak nie gramy koncertów i siedzimy tu na miejscu to ćwiczę codziennie.
Gdy siedziałem ostatnio za tobą na koncercie to nie sposób nie zauważyć, że wszystko jest na tip-top.
Nie jest na tip-top, no co ty?! Na tip-top to jest Neil Peart. Ja się jedynie staram (śmiech). Na pewno gram dużo lepiej niż na początku, ale to też dlatego, że Piotrek odszedł i było naprawdę dużo czasu. Jak już usiadłem z powrotem to przez pół roku wziąłem się mocno za granie i grałem po 6-8 godzin dziennie, tak żeby grać prosto i fajnie. To jest trudniejsze niż te wszystkie połamańce, gdzie tak naprawdę trzeba przede wszystkim pamięć obciążać. Ja nie lubię takiego grania, posłuchać jeszcze mogę, ale grać tak nie potrafię, jak np. Pawulon. Jego gra akurat mi się podoba.
Robiąc recenzję Love, Fear and the Time Machine, wrażenie zrobił na mnie prosty hihat, a nie jakieś tam przejścia…
Tam nie ma przejść. Naprawdę staram się nie przeszkadzać w muzyce. Dla niektórych to jest jakaś obelga, że perkusja jest z tyłu, że jest prosta, a ja mam to w du*ie, bo najważniejszy jest zespół. Jak będzie taka potrzeba to mogę grać całą płytę na hi-hacie, stopie i werblu. Wiem, gdzie jestem, wiem, co potrafię i cała reszta mnie nie interesuje. Niektórzy mówią, że jestem ch*jowy (śmiech). No i co z tego? Tak, jak Muniek z T.Love, może i nie trafia w dźwięki jak pies, ale na koncertach jest 30 tysięcy osób (śmiech). Serio, nie interesuje mnie takie połamane granie. Zespół jest najważniejszy, nie ja. Zespół to zespół. Jak będę grał solo swojej płyty i sam wyjdę na scenę, to wtedy porozmawiamy, czy ja umiem grać, czy nie umiem, a tu gram w zespole.
Czyli na solówkę nie ma co u ciebie liczyć na koncercie?
No, nie, no mogę zagrać solo, potrafię na tyle grać, żeby to zrobić. Nawet skopiowałem ze dwie solówki, ale to nie jest ten zespół, to nie jest zespół na solówki.
To znajdź taki, żeby w nich pograć solówki (śmiech).
Robię nowy zespół, ale metalowy, to też tak nie za bardzo na solówki. Mam pomysł na kapelę. Coś tam mam (śmiech), nie ma co teraz mówić, bo powiem coś, co nie jest przyklepane, a wyjdzie inaczej i co? Póki co mogę powiedzieć, że jest plan. Tylko nie blasty, w du*ie mam blasty. Nie da się grać szybciej jak np. Pawulon, bo po cholerę?! Trzeba grać wolniej z jajem, a nie tylko z blastami i bez jaj. Znam takich i to bardzo dużych perkusistów, którzy grają blasty i nic poza tym. Nie patrzę, kto gra szybciej, to nie te czasy. Pawulon to jeden z niewielu, co ma groove w blaście.
A ty co byś wskazał u siebie jako najlepszą cechę w bębnieniu?
Ojej… Chyba właśnie to, że nie przeszkadzam w muzyce.
Lubisz słuchać swojej gry?
Nie zawsze. Chociaż ostatnio zaczęło mi się nawet podobać. Kiedyś mnie to wku*wiało, bo nagle stałem się z metalowca progresywnym bębniarzem, a patrząc na progresywnych bębniarzy to ja jestem w niezłej du*ie (śmiech), naprawdę, nie staram się tam gdzieś wciskać, gdzie nie pasuję.
Carl Palmer, Nick Mason…
No tak, tak, dokładnie. Zobacz, ci bębniarze nie są jakimiś wymiataczami, a zobacz, gdzie są?! Ja zupełnie nie traktuję bębnów jako miejsce, gdzie trzeba się popisywać. Zagram tyle, ile trzeba, Mariusz jest zadowolony, chociaż z Gołym lepiej mu się grało, ale Riverside z Gołym nie byłoby Riverside. Ja mam swoje specyficzne myślenie, jestem metalowcem w duchu, a gram w gruncie rzeczy ballady. Nie staram się za wszelką cenę pokazać, jaki to Mike Portnoy jest ch*jowy i kopiować jego przejścia i zagrywki. Uważam Mike’a Portnoya za zaje*istego bębniarza, ale w życiu nie chciałbym tak grać. No nie chciałbym, bo to jest nudne. Wszystkie jego zespoły oprócz Transatlantic są po prostu nudne. Transatlantic to taki Riverside, chociaż nie chcę tego mówić za głośno, bo pewnie zaraz jakieś pioruny pojawią się nad moją głową, ale moim zdaniem w dużej mierze dzięki Riverside jest Transatlantic. On tak się zajarał Riverside, że jak byliśmy razem, na trasie z Dream Theater to oglądał trzy czwarte naszych koncertów, siedział obok i słuchał prawie każdego występu. Moim zdaniem w całej jego karierze, najlepsze płyty, jakie zrobił, to te pierwsze trzy, no, nie licząc może tej powiedzmy "jedynki" Dreamów, ale chodzi mi o płyty, gdzie były melodie, tak, że można było tego posłuchać. A teraz? Jaki numer można posłuchać z tego, gdzie on gra? No tego się nie da słuchać, tam nie ma żadnych dobrych melodii! Winery Dogs? To jest fajne? To nie jest fajne, kluchy odgrzewane, tak się grało 20 lat temu. No oczywiście, zaje*iste nazwiska w zespole, ale nie ma tam za dużo muzyki. Muzykowania jest od ch*ja, bo są tacy świetni muzycy, ale nic poza tym. Moim zdaniem tego mu brakowało, co zobaczył w Riverside, bo okazało się, że młody zespół gra fajne melodie. Nasze pierwsze płyty, jak z nim pogadasz, to pewnie do tej pory mu się podobają, zawsze mu się podobały. Bo ile można łamać, ile można grać pod włos. Twisted Sister? Stary, to przecież wiadomo, że było zrobione dla pieniędzy, poza tym oni i tak już nie grają. Sytuacja z Mike’m jest taka a nie inna, żaden jego zespół nie jest melodyjny.
A jak widzisz w takiej sytuacji nowy Dream Theater?
(mruczenie) Nie, no… Mmm… Ja to nie... Chociaż Mangini według mnie jest lepszy od Portnoya, jeżeli chodzi o "technikalia". To fajny bębniarz, dla zespołu była to lepsza zmiana mimo wszystko. Powiem tak: uważam go za lepszego bębniarza od Portnoya. I w nosie mam, że teraz mnie wszyscy za te słowa pojadą! Uważam go za lepszego, ale płyty zespołu z nim są fatalne i to jest ten paradoks.
Gavin Harrison powiedział, że nie chciałby nigdy znaleźć się w Dream Theater.
No gdzie tam! On pasuje do King Crimson, on nawet do "Porków" nie pasował moim zdaniem. Uważam go za świetnego bębniarza, ale wcześniejszy perkusista był dziesięć razy lepszy dla Porcupine Tree, oczywiście nie technicznie, bo nie patrzę pod tym kątem. Tym bardziej, że pod tym kątem technicznym Gavin jest doskonały, tylko, że to nie robi muzyki dla Porcupine Tree. Mistrz świata, ale w "Porkach" przepraszam, nie pasuje. Dla mnie tam przeszkadza. Płyta The Incident to dla mnie naprawdę incydent, nienawidzę tej płyty. In Absentia jest jedyną dobrą płytą z nim na bębnach, ale dlatego jest dobra, bo miał dwa tygodnie od momentu wejścia do zespołu. Muzyka była jeszcze w starym stylu, on przyszedł i nie przekombinował, ale już kolejna Deadwing jest niemożliwa, nie mogę jej słuchać. Jedni ją lubią, inni nie, ja nie lubię. Dla mnie "Porki" skończyły się na In Absentia, później były już tylko pojedyncze numery.
Czyli wróćmy do punktu wyjścia naszych dywagacji. Ty, Mason, Palmer… Niezłe towarzystwo.
Doskonałe. Bardzo bym chciał skończyć jak Mason. W swoim zamku, z 20 samochodami, stajnią koni i jakimiś innymi pierdołami (śmiech). Grasz jak umiesz i masz jeszcze fun. Oczywiście nie narzekam, ale zamku jeszcze nie mam, no może w drzwiach, i to nie jeden... Żona się śmieje, że mam klucze do wszystkiego, dwie smycze i z jednej strony pęk kluczy i z drugiej strony pęk kluczy. Klucze do wszechświata (śmiech). Trzeba wiedzieć, co się dzieje w firmie od sprzątaczki do prezesa.
Lubisz mieć kontrolę nad wszystkim?
Ja mam kontrolę nad wszystkim. Ciężko mi jednak powiedzieć, czy lubię, bo zwyczajnie nie wpie*dalam się w jakiekolwiek inne rzeczy, jak nie mam nad tym kontroli, po prostu. Nienawidzę sytuacji, że w coś wchodzę i nie mam nad tym żadnej kontroli. Nie lubię tak po prostu robić.
Jest coś takiego jak demokracja w zespole?
Tak, oczywiście. U nas jest demokracja, no wiadomo, że Mariusz gra pierwsze skrzypce, ale są takie fragmenty i momenty, że jak mi albo Michałowi coś się nie podoba, to tego nie gramy. Albo próbujemy zrobić tak, żeby wszyscy byli zadowoleni, albo po prostu tego nie gramy.
Jak postrzegasz ten zespół - właśnie jako zespół, czy już jako instytucję?
To wciąż jest zespół, ale ja próbuję z tego zrobić taką instytucję, bo wiadomo, że to jest już dosyć duża firma. Jeszcze nie jest marką, bo marką to jest Pink Floyd, ale staramy się do tego dojść, wszyscy.
Tak, jak taką marką stał się Behemoth.
Tak, Behemoth stał się marką, ale Behemoth miał jeden cwany ruch w swojej karierze…
Behemoth czy Nergal?
Nieważne, to jest jedna i ta sama osoba. Jeżeli jest Behemoth to jest Nergal, jeżeli nie ma Nergala to nie ma Behemotha, czy to Orion, czy to Zbyszek. Z całym szacunkiem dla wszystkich, ale bez Nergala nie ma Behemotha, a bez każdego innego jest, jak widać teraz, gdzie grają w Stanach bez Inferno. Bez Nergala by nie pojechali. Ale wracając, co było tym głównym ruchem? Oczywiście Doda! I to, że ją po prostu Nergal puknął. To była główna przyczyna, która zrobiła Behemoth tak wielkim. Ta sytuacja z Dorotą, była dla tego zespołu… skinieniem bożym (śmiech). Nawet o jego chorobie nikt by się nie dowiedział, gdyby nie ona. Wyszła w Sopocie i powiedziała o tym. Przypomniała mi się sytuacja kiedyś w Progresji. Idę do kiosku po coś tam, a tam Nergal z Dodą na okładce gazety. "Wie pan, to ci od pana, porządny ten Adam jest" - mówi do mnie babka, która sprzedaje gazety! Na którymś koncercie w Stodole przyszli tam ludzie z du*y, którzy w życiu Behemotha nie słuchali. Przyszli, bo warto było się pokazać. Nienawidzę takich sytuacji, ale prawdą jest, że pomogło to Behemothowi znaleźć się w szerszym gronie odbiorców. Odbiorców, nie słuchaczy, bo oni nie słuchają Behemotha, bo trzeba lubić taką muzykę. Przychodzili, robili sobie zdjęcie i spier*alali.
Chociaż trzeba im oddać, że można ich słuchać.
Tak, oczywiście, teraz wreszcie można ich słuchać. Płyta The Satanist jest do słuchania w stu procentach, a nigdy nie miałem tak, żeby przesłuchać od deski do deski, bo po pięciu kawałkach łeb urywało. Nie chodzi o to, że jest to złe, tylko jest tak intensywne, że ciężko to przesłuchać w całości, ale tę płytę najnowszą można przesłuchać od deski do deski. Są tam hity, melodie, może mroczne, ale są. I to jest fajne, i szacun dla nich, że są tam, gdzie są. Doda na tym straciła, bo wszyscy zaczęli ją jeszcze bardziej mieszać z błotem, ale on na tym zyskał, bo pojawił się w mainstreamie.
Brutalnie mówiąc, nie uważasz, że śmierć Piotrka przyciągnęła po części właśnie taką uwagę?
Zawsze tak jest… Byłem przekonany, że tak będzie, że jak wrócimy to będzie większe zainteresowanie. Płyty po śmierci Piotrka zaczęły się jeszcze bardziej sprzedawać. Nie traktuję tego jakoś osobiście, bo tak działają ludzie, taki jest mechanizm na całym świecie. Ile sprzedało się płyt Michaela Jacksona po tym, jak zmarł? Więcej niż kiedykolwiek. Nie wiem, czym to jest spowodowane, że ludzie nagle są zainteresowani zespołem, jak w zespole ktoś umiera.
Tak, jak z Davidem Bowiem...
O tak! Nagle się ku*wa okazało, że w Polsce są fani Davida Bowiego! Rozumiesz? Nikt go tu nie chciał słuchać, grał tu kiedykolwiek? Nie, bo nigdy nie było jego fanów! Jedyną piosenkę, jaką ogarnęli, było Let’s Dance i koniec! A cała reszta? Ziggy Stardust? Kto puszczał Ziggy’ego Stardusta w radio?! No bez jaj! A po jego śmierci nagle wszyscy są jego fanami, jedna wielka hipokryzja i nic więcej…
Nie zapominajmy też, że tak samo było z Princem.
Z nim jest trochę inaczej, to człowiek instytucja, umarł, czy nie umarł, on jeszcze wyda z pięć płyt, mam wrażenie. Taki popowy Zappa. Kiedyś czytałem jakiś wywiad z nim, gdzie pytali o nową płytę, a on im na to, że nowych płyt to ma całą szufladę. Miał łeb. Ale tak samo było z Bowiem i to wcale nie znaczy, że jestem jakimś jego wielkim fanem, wręcz uważam go za kiczowatego człowieka, bo miał taki okres, że można go było wskazywać palcem jako synonim syfu. Teraz wszyscy są zajarani właśnie tym okresem, a kiedyś nikt nie chciał tego kupować! A to wszystko dzięki temu, że umarł i nagle okazało się, że jego najnowsza płyta jest doskonała, mimo, że ona jest i tak doskonała, nawet jakby nie umarł… Tylko, że nikt by na nią nie zwrócił uwagi. Pamiętam, jakie były opinie albumu… No, jak mu tam… Heathen. Pojechana była totalnie. Nagle okazuje się, że ten album jest dobry, a wtedy nie był dobry, bo jeszcze Bowie żył! To śmieszne, ale też tragiczne. Ludzie patrzą przez pryzmat śmierci: "O, gitarzysta zmarł, co ten zespół tam grał?". Nie rozumiem tego, kompletnie, ale tak jest. Ludzie chyba potrzebują jakiś impuls, żeby się czymś zająć. Taki mechanizm.
Jest więc sens starać się tworzyć coś ambitnego.
Jeeest, wiadomo, że jest. Zawsze można grać disco polo. Discopolowych zespołów jest pełno i drugie tyle jeszcze pewnie by do siebie przyjęli. Wiesz, to też jest moda, to nie jest tak, że wszyscy tego słuchają, wszyscy przy tym wódkę piją po prostu. To jest impreza. Myślisz, że są ludzie, którzy na co dzień włączają sobie płyty disco polo? Jest ich dużo mniej niż tych, co przychodzą na imprezę i słuchają tam tej muzyki. Byłem świadkiem paru takich imprez, jak jeszcze Progresja organizowała Juwenalia na WAT. Bardzo dużo osób przychodziło i miało wywalone na zespół, ale usłyszeli numer, który słyszeli ileś tam razy na jednym i drugim weselu, znali cały tekst i była impreza. A kto to śpiewa? "A nieważne! Numer znam!".
Nocny Kochanek, Figo Fagot?
Nocny Kochanek… Proszę mi nie zadawać takich głupich pytań. Jedno i drugie jest takim gó*nem, że… Mimo, że jedno i drugie to zaje*ści muzycy. Rozumiem, jakie to ma podłoże, rozumiem to. Z Nocnym Kochankiem sytuacja jest słaba, wolałbym już Night Mistress, grają to samo, co w Nocnym Kochanku, tylko, że z angielskimi tekstami, a nie jakieś pierdoły, bo to są zwyczajnie pierdoły. Sprzedaje się jednak i tyle, widocznie takich mamy metalowców.
A w Riverside nie chcieliście kombinować z językiem polskim?
A co to za pomysł? Bez sensu, bo nie gramy tylko dla polskiej publiczności.
Nie przebierasz w słowach, ale mówisz fajne rzeczy, które…
…są strasznie niepopularne, ale co zrobić. Mówię dużo i często, gram w otwarte karty. Jak mnie ktoś wku*wia, to mu o tym mówię. A co, ludzie się boją mówić? Boją się powiedzieć, że Nocny Kochanek i ich ostatnia płyta jest chu*owa? No to przesrane, taka hipokryzja mi się nie podoba.
Nie boisz się, że komuś się narazisz, że zaraz na jakimś Facebooku będzie kanonada krytyki?
A ja mam w du*ie Facebooka, człowieku! Jak masz życie, to nie jesteś na Facebooku! Ludzie, którzy siedzą na Facebooku i wciąż tam jadą tzn. że nie mają własnego życia. Jak masz pracę, zespół, jak masz, co robić, to nie siedzisz na Facebooku. A jak tam siedzisz to czytasz te pierdoły, które jakiś debil z "Tupajłowa" ci napisze, bo on cię nie lubi. A idź!
A aktywność Nergala czy Mariusza?
Ale oni robią zupełnie coś innego. W pewnym etapie, jak oni są, jest to normalne, ponieważ mam świadomość tego, że Facebook stał się jeszcze jedną tubą reklamową. No, ale jak ludzie prywatnie siedzą, gapią się w ten ekran cały czas i pieprzą jakieś bzdury o tym i o tamtym, to o czym my tu mówimy. Ja traktuję Facebooka jedynie właśnie jako tubę reklamową. Rzucamy coś Riverside i zazwyczaj coś podpinam. Swoich postów mam kilka. Są jednak tacy, co mają potrzebę wyjawienia swojego pryszcza na du*ie. A wracając do tego narażania się. Jak jesteś zakłamanym baranem, to wszystkim du*ę liż. A ja nie jestem zakłamanym baranem. Nikt mi nie powie, że mówię o kimś za plecami, bo mówię to w oczy, jak ktoś mnie denerwuje, to mu mówię, że jest baranem i tyle. Dlatego ludzie mnie nie lubią, bo staram się być fair do wszystkich, nawet do tych, co nie lubię, bo mówię wprost, żeby wiedział, z kim ma do czynienia. Nigdy się nie bałem takich rzeczy.
W branży nie jest popularne takie podejście.
Kiedyś pracowałem jako elektroakustyk w takim domu handlowym Traffic. Tam sala koncertowa była na górze, gdzie Fryderyki wręczano. Właśnie na Fryderykach usłyszałem taką maksymę, która mówi sto procent o całej branży muzyczno-telewizyjnej, że lepiej podać rękę nieznajomemu niż zignorować kogoś ważnego. Rozumiesz? Wszyscy jak jeden mąż liżą tam sobie du*y, tam nie trzeba papieru toaletowego mieć w kiblu (dłuższa cisza). Aż się rzygać chce. Tutaj pięknie uśmiechnięty, jest twoim przyjacielem, deklaruje, że pomoże ci zawsze we wszystkim, a za plecami jedzie po całości.
Dlaczego więc z takim podejściem nie jesteś skończony?
Bo jeszcze lubię to robić, co robię. Jak przestanę to lubić, to się skończę. A to, że jesteśmy jako zespół udu*iani, to ja o tym wiem, bo np. ktoś nie ma z nas pieniędzy. Jest tu taki jeden w Poznaniu, co robi nam wciąż pod górkę za wszelką cenę, bo powiedziałem mu, żeby sobie poszedł, jak chciał nas przekręcić na koncert. No i do tej pory się mści. Jest takich ludzi dużo, ale ja na to nie zwracam uwagi i robię swoje.
Czyli czym Riverside się broni?
Muzyką. Zawsze się bronił muzyką, a nie układami. Nigdy nie mieliśmy układów. Pierwszej płyty nikt nie chciał nam wydać. Żadne z poważnych graczy wydawnictw podziemnych nie chciał tego zrobić. Ani jeden, ani drugi ręki nie przyłożył do sukcesu pierwszej płyty Riverside. Nikogo to nie interesowało i pukali się w głowę, że Mitloff założył zespół i chce zawojować świat progresywną muzyką. No i patrz, jak się zdziwili. W jednej z naszych ostatnich rozmów z Dziubińskim (Tomasz Dziubiński, nieżyjący już założyciel i szef wydawnictwa Metalmind), przyznał, że zrobił błąd, że nie przyjął nas wtedy do siebie. Drugim takim błędem była podobna sytuacja z Arką Noego. Lica do niego przyszedł i później okazało się, że sam sprzedał krocie. Ludzie się mylą, ale Dziuba nie robił nam nigdy pod górkę, zawsze nam pomagał. Starał się, że tak powiem przejąć i wykorzystać to, co zaprzepaścił, bo mógł mieć naszą pierwszą płytę za 7 tysięcy złotych, bo tyle kosztowało nagranie i wydanie jej wtedy. Miałby nam oddać kasę za studio i za 7 tysięcy dostałby wielokrotnie więcej, no, ale nie udało mu się. Umówmy się, ja akurat jestem zadowolony z takiego obrotu spraw (śmiech). Jest dużo osób, które uśmiecha się do nas, a z drugiej strony nienawidzą nas za to, że jesteśmy tak niezależni.
Jest ta zazdrość i zawiść…?
Chyba doskonale o tym wiesz. Sam pewnie jesteś tego świadkiem. Znam kilku perkusistów, którym nadepnąłeś na odcisk, bo ich nie ma w tym numerze z listą perkusistów (101 Najważniejszych Polskich Perkusistów Wszech Czasów, numer 1/2017). Możesz być świetnym bębniarzem, ale jak nie nagrywasz płyt, nie koncertujesz, to jesteś nikim. Siedzisz tu w kanciapie na górze, a nikt cię nie zna. Tak jednemu to nawet tłumaczyłem: "Tłuczesz swoje rzeczy, pierdzisz w stołek i dziwisz się, że cię nie ma. No żyj! Graj koncerty!" Zwykłem mówić, że jakość sukcesu liczy się ilością twoich wrogów. Ja osiągnąłem duży sukces i wrogów mam jak stąd do Krakowa. Chociaż, żebyśmy się zrozumieli, nie staram się iść z młotkiem i napie*alać wszystko po drodze. To nie o to chodzi.
Osobiście wam zazdroszczę, ale zazdroszczę w tym znaczeniu pozytywnym. Jak patrzę na ciebie na scenie, to sobie myślę, że chciałbym być na twoim miejscu.
Bo tam fajnie jest, no naprawdę (śmiech). Jak te 1500 osób drze ryja twoje nazwisko to jest naprawdę fajne. Oczywiście pieniądze też są fajne, nie oszukujmy się, kasa jest dobra, ale… nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest to, że tam przed nami się podoba, drą pyski. I przychodzą na twój koncert, gdzie trzeba jechać nawet 500 kilometrów. Taki przykład na świeżo, jak graliśmy teraz w Rumunii, to ekipa przyjechała na nasz koncert z Turcji, 1500 kilometrów! I to jest zaje*iste. Nie to, że było tam akurat 10 tysięcy osób, tylko ta trójka, która tłukła się z Turcji tyle kilometrów, żeby cię zobaczyć. Takich przykładów jest więcej. Ludzie z Iranu przylatują, bo wiadomo, że nikt nas tam nie wpuści, żeby zagrać. Kilka lat temu mieliśmy właśnie grać w Turcji i ludzie przylecieli specjalnie z Iranu, a koncert odwołali, bo się te pamiętne zamieszki zaczęły. 50 metrów od głównego klubu rockowego, gdzie graliśmy, strzelali do ludzi, walili gazem, a my staliśmy na scenie z rozłożonymi gratami i zastanawialiśmy się, czy tu nie wpadną i nam nie dopie*dolą. Ludzie z Iranu stoją pod klubem, wydali majątek, żeby przyjechać i jeszcze im koncert odwołali. Patrząc na takich ludzi, którzy jadą tysiąc kilometrów, jest to niesamowicie mobilizujące.
Wspomnijmy o Hatorze. Masz dobrego technika.
Dobrego? Najlepszego (śmiech). Hator dobry jest, ustawia bębny tak, że nie trzeba za dużo poprawiać. Tu woda, ręcznik, tu przepinka, tu podpinka. Przede wszystkim się lubimy, nie jest to mój pracownik, tylko kolega, który pomaga mi bezstresowo zagrać koncert. To jest ważne. Nie jest ważne, żeby mi rozstawiał bębny, bo sam bym sobie mógł je rozstawić, chociaż pewnie trwałoby to ze 4 razy dłużej, bo… nie pamiętam. Dawno nie rozstawiałem bębnów sam.
Oj, pojadą po tobie na Facebooku za to (śmiech).
No pojadą, pojadą, ale ja po prostu nie potrafię tego robić. Kiedyś to robiłem i wtedy pamiętałem, teraz on mi wszystko robi, więc tam nic nie jest pooznaczane, wszystkie rzeczy są porozkładane i jak mam to zrobić? To tak, jakbyś miał puzzle bez żadnego rysunku. Złożyć pewnie byś złożył, tylko po cholerę tyle się męczyć? Pogadaj ze Zbyszkiem (Inferno), ciekawe, czy on tak szybko potrafiłby rozstawić swoje bębny, też pewnie nie (śmiech)! Pawulon to jest jedyny człowiek, który ma gigantyczny zestaw i rozkłada go w 45 minut. Ja w 45 minut może bym się połapał, co gdzie jest… Może… Hator to złoty człowiek, tylko dużo pije, ale tylko po koncercie.
Macie dojrzałych fanów…
Ci, co słuchają Riverside, wiedzą, po co to robią, nie robią tego przez przypadek. Nie grasz dla idiotów, którzy mają wyje*ane na muzykę i przychodzą tylko na imprezę. Pamiętam jeden z pierwszych koncertów, kiedy graliśmy w… Węgrowie? Czy coś… Byliśmy my jako metalowy zespół, jakieś dwa rockowe i jeden punkowy. A publika była "doskonała"! Same dresy, facet w gumiakach z krową i jeden punkowiec (śmiech). No i dla kogo tu grać? Ci spandeksiarze zobaczyli, co to jest i uciekli, ten punkowiec krzyczał "Napalm Death", więc nie było z nim tak źle. Sytuacja żenująca. Fajnie jest, jak grasz dla ludzi, którzy specyficznie odbierają to, co grasz, co przychodzą na ciebie, a nie przy okazji jak na jakieś dożynki. Dlatego też nie gramy na takich imprezach, bo nienawidzę grać dla ludzi, którzy mają w du*ie to, co grasz. Jedziesz 500 kilometrów, a tam za bilet nikt nie płaci, nieważne, co gra, oby browary i kiełbacha była.
Czyli nie wszystkie festiwale?
Nie wszystkie, tylko te, które są, nazwijmy to, ok. Już nigdy nie zagramy za darmo, powiedziałem to już dawno. Raz czy dwa się wyłamaliśmy na Juwenaliach w Warszawie, ale to tylko dlatego, że się lubimy z organizatorem. Fajnie było, bo był fajny skład i przyszli ludzie, którzy słuchają takiej muzyki. Ale poza tym? Woodstock zagraliśmy raz i wystarczy. Fajnie się gra naprzeciw pół miliona ludzi, ale raz wystarczy. Nie oznacza to, że jestem przeciw Woodstockowi, nie, nie, Owsiak robi tam dobrą robotę, ale my już mamy to odhaczone i więcej nie trzeba. A Jarocin? Mieliśmy tam grać jeszcze przed śmiercią Piotrka, wszystko było ustalone, ale wiadomo, stało się to, co się stało i nie zagraliśmy. Teraz zmienił się organizator i zagrają tam tylko "poprawni politycznie". Ale od razu mówię, że polityka i religia to rzeczy, do których podchodzę negatywnie i lepiej o tym nie mówmy. My nie staramy się być chłopakami z sąsiedztwa, tylko poważnym, profesjonalnym zespołem, poza tym produkcja jest niezła. Mamy swoje światła i cały backline, właściwie całą scenę. Piwo dla Hatora na szczęście załatwia organizator (śmiech). 8 techników, nightliner, wiesz, to musi działać za jakąś kasę.
Młodzi ludzie często się mocno napinają i sprowadzają wszystko do pieniędzy.
Jeżeli zaczynasz myśleć, jak zrobić zespół, żeby zarobić pieniądze, to ci się nigdy w życiu nie uda. Mam kilka przykładów, ale tu akurat publicznie nie będę podawał, bo to są moi przyjaciele i się poobrażają na mnie na amen, ale granie niektórych perkusistów w niektórych zespołach jest poniżej krytyki. No i już, tyle wystarczy. Grają w takich chałturach, które są bez sensu. Powinni się wyluzować, że tak powiem. Nie robi się czegoś dla pieniędzy, bo jak się coś robi dla pieniędzy, to nie zrobi się tego dobrze, a jak się coś zrobi dobrze, to pieniądze przyjdą. W każdym razie ja tak myślę.
Od razu kojarzy mi się zespół Dianoya, to chyba dobry przykład, świetni muzycy, ale… Możesz o tym mówić? Znasz przecież temat.
Pewnie, otwartym tekstem! Ci goście źle to zrobili. Jakby przyszli do mnie i dali mi te pieniądze, to ja bym im to zrobił 10 razy lepiej, ale oni poszli do kogoś, kto ich po prostu wypie*dolił na kasę. I ten, kto to robił, nie miał zielonego pojęcia, co robi, tylko chciał zarobić kasę. Wydali majątek na coś, co im nie przyniosło nic i oprócz tego wszyscy się z nich śmiali. Zespół, który nie miał jeszcze demówki, jechał w trasę z ciężarówką sprzętu jako gwiazda, no proszę cię! I to jest właśnie taki zespół, który na wejściu dąży do tego, żeby grać i zarabiać pieniądze. Tak to się w życiu nie uda.
Pieniądze nie jako kierunek, ale jako dobrze wykorzystany środek.
Jako środek jest ok, bo dzięki temu taki zespół, jak np. Chemia, jest mimo wszystko znany i gdyby nie to, to nawet te 40 osób ciężko by było zebrać na koncert. Za to najgorszą rzeczą jest, gdy zakładasz zespół po to, żeby wyłącznie zarabiać pieniądze i z tego żyć, potraktować pieniądz jako cel. Skończysz, grając w knajpie Lady Pank, żeby dostać 150 złotych za noc. Jak jesteś w zespole i masz jakieś ambicje, żeby coś zrobić to, ku*wa, nie przez pryzmat zarabiania pieniędzy. My jesteśmy świetnym przykładem w Riverside. Nie nastawialiśmy się na zarabianie jakichkolwiek pieniędzy, pieniądze przyszły później. Ja tylko mogłem pomarzyć. Pierwszą kasę dostaliśmy za koncert w warszawskiej Kopalni. Dostałem 300 złotych za koncert, myślałem, że się posram w gacie ze szczęścia, bo w sumie mogłem dokładać do tych koncertów, zwyczajnie podobało mi się granie.
Czyli tak, jak mówiliśmy. Siedząc tam u ciebie na stołku za bębnami nie ma tak, że jest kiepsko, ale przynajmniej jest kasa.
Nie ma tak. Wtedy bym przestał grać. Jestem przykładem na to, że tak steruję swoim życiem, żeby mieć przyjemność ze swojej pracy. Jak nie miałem przyjemności z pracy to się zwalniałem. Jak byłem mechanikiem, to myślałem, że to fajna praca jest, jak poszedłem do szkoły mechanicznej, którą skończyłem, na warsztatach było fajnie, ale jak poszedłem do pracy, to przestało mi się podobać. Uwalony wiecznie po nos, do tej pory nie mogę się odzwyczaić od obgryzania paznokci, bo zawsze miałem je brudne i nie mogłem ich domyć. Po dwóch latach pracowania jako mechanik, rozkminiłem coś innego i poszedłem w stronę muzyki. Poszedłem pracować do Kocha jako człowiek jeżdżący samochodem, sprzedający płyty i kasety. Jak to mi przestało sprawiać przyjemność, to stwierdziłem, że sam będę kombinował. Będę grał, a obok tego kombinował pieniądze na przeżycie. No jakoś się tego nauczyłem. Kupiłem komputer, książki, nauczyłem się i stworzyłem firmę. Może to nie było nic wielkiego, ale potrafiłem się z tego utrzymać. I do tej pory tak jest. Z Riverside w zeszłym roku nie dostałem praktycznie nic, a jednak otworzyłem sklep.
Nie kolekcjonujesz pieniędzy.
Nie. Jak to mawiał Steve Jobs, nic ze sobą nie zabierzesz do grobu, więc na ch*j mi te pieniądze. On nic ze sobą nie zabrał, a zostawił co? Do końca świata ludzie będą go pamiętali. I tak jest zdecydowanie fajniej, jak umrę i 20 lat później ludzie będą dalej słuchać moich płyt. To jest to!
Nie ma mowy, żebyś poszedł do korpo.
… (zabójcze spojrzenie). Zazwyczaj po 15 sekundach wiem już, z kim rozmawiam. Mam duże doświadczenie z różnymi ludźmi, bo współpracowałem i z tymi wspaniałymi, i z chu*ami. Trzeba się było nauczyć rozpoznawania tych drugich. Raz mi się nie udało, ale uczę się całe życie. Każda porażka powoduje, że wyciągam wnioski.
Rozmawiał: Maciej Nowak
Zdjęcia: Aleksander Ikaniewicz