Konrad Bobul (Bobul Drums)
Gdyby nie kumpel z liceum plastycznego i bieda, może dziś grałby tylko na perkusji w ciężko brzmiącej kapeli. Ale ten kumpel przyszedł pewnego dnia do szkoły z bębnem djembe... I tak na Podkarpaciu powstała poważna, uznana w środowisku djembiarskim pracownia Bobul Drums.
Założył ją 15 lat temu sympatyczny, skromny i ciekawy świata człowiek, który opowiedział mi o tym, co w tym biznesie jest ważne, jak zaczynał i dokąd zmierza. „To jest oczywiście manufaktura i to jest według mnie wspaniałe, że zamiast wytwarzać dziesiątki takich samych kopii, mogę każdemu korpusowi z osobna poświęcić swoją uwagę, energię”.
Wojtek Andrzejewski: Swoją życiową pasję i bębniarski biznes rozpocząłeś dość wcześnie, bo już w liceum i co ciekawe – liceum plastycznym.
Konrad Bobul: To było jakieś 15 lat temu, w 2002 roku. Kolega ze szkoły przyniósł kiedyś swoje djembe i wtedy w mojej głowie zakiełkowała myśl, żeby się temu instrumentowi uważniej przyjrzeć. Do dziś mam ten bęben przed oczami. Był piękny, ręcznie robiony. Chciał mi go nawet sprzedać, ale wówczas moje fundusze nie pozwalały na posiadanie takiego bębna. Ponieważ “potrzeba jest matką wynalazków”, wpadłem na pomysł, że sam zrobię sobie djembe.
A że Podkarpacie, gdzie żyjesz, tworzysz i produkujesz, to rzut beretem od Senegalu czy Ghany, nie było problemu z „know how”, jak tu zrobić bęben...
(śmiech) Nie, nie... Z tym „know how” było trochę pod górkę – jak to na Podkarpaciu. Internet w tamtych czasach już był, ale nie hulał tak mocno jak dziś. Bardzo przydały mi się zajęcia z rzeźby w drewnie w liceum plastycznym. Zorganizowałem sobie pieniek i wykonałem swój pierwszy bęben. Jego jakość była kiepska. Wielu rzeczy nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia o brzmieniu, jakie powinno być właściwe. Pracowałem dłutami, a nie jak dziś – wspaniałymi narzędziami i maszynami do obróbki drewna.
Jak ta garażowa dłubanina stawała się znaną w Polsce marką Bobul Drums? Ile bębnów zrobiłeś w ciągu tych 15 lat?
Przekopywałem się przez różne źródła, z których czerpałem wiedzę o tych wspaniałych instrumentach. Zdobywana wiedza i uczenie się na błędach, bardzo mnie nakręcały do tego, żeby kolejny, kolejny i kolejny instrument wykonywać coraz lepiej. Zaczynałem sprzedawać instrumenty na Allegro. Z czasem coraz więcej – robiłem i sprzedawałem. Z każdym rozpoczynanym instrumentem podnosiłem sobie wyżej poprzeczkę. Moje życie zaczęło się kręcić wokół tego tematu. Żałuję, że nie zliczałem wszystkich wykonanych instrumentów, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że zrobiłem na pewno ponad 900 bębnów.
Co to znaczy „z każdym rozpoczynanym instrumentem podnosiłem sobie wyżej poprzeczkę”?
Specjalizuję się w bębnach. Już na początku tej drogi założyłem sobie, że będę się starał, by każdy instrument, za który się zabiorę, był lepszy od poprzedniego. Za każdym razem staram się usprawnić jakiś element produkcji. To jest oczywiście manufaktura i to jest według mnie wspaniałe, że zamiast wytwarzać dziesiątki takich samych kopii, mogę każdemu korpusowi z osobna poświęcić swoją uwagę, energię. Wszystko to wpływa na brzmienie instrumentu, a ja dzięki temu cały czas się doskonalę, poznaję nowe rejony.
Reklamacji nie uwzględnia się... (śmiech)
Uwzględnia, uwzględnia, ale nie mam ich zbyt wielu. W ciągu tych 15 lat miałem może cztery, pięć reklamacji, które zawsze załatwiłem na korzyść klienta. Dbam o to, żeby klient był zadowolony z mojej pracy. Nie jest lekka, a moje instrumenty też nie należą do tanich. Korzyść i zadowolenie muszą być po obu stronach. Moi klienci zawsze mają możliwość zwrotu instrumentu, jeśli coś im się nie spodoba. Nie chcę, żeby o mnie mówili „Bobul to dziad” czy gorzej. Po co mi to. Trzeba robić tak, żeby mówili dobrze.
W jakim drewnie pracujesz?
Przede wszystkim w takim, które rośnie w naszej strefie klimatycznej – klon, dąb, jesion, akacja. Wykonuję bębny także z drzew owocowych tj. orzech, grusza, czereśnia, które mają bardzo ciekawe walory brzmieniowe. Zwłaszcza grusza jest drewnem, które świetnie nadaje sie pod względem akustycznym do produkcji djembe. Rzadko robię bębny z olchy i brzozy. Lubię szukać po regionie dobrego drewna do produkcji instrumentów.
A skórki? Też z lokalnie żyjących zwierząt, czy może ubierasz swoje korpusy w naciągi syntetyczne?
Skóry wyłącznie gwinejskie albo malijskie. Sprowadzam je z Afryki, ponieważ mają lepsze właściwości brzmieniowe. Nie rozciągają się tak, jak krowie skóry. Oczywiście, wszystko zależy od tego, czego od instrumentu oczekuje zamawiający. Wykonuję djembe na zamówienie i po wielu konsultacjach z klientem, które odbywają się na wszystkich etapach powstawania instrumentu, dostosowuję go do tego, czego szuka mój klient.
Rozumiem, że ciężką kasę inwestujesz w reklamę. Stacje telewizyjne, dzienniki, Internet...
(śmiech) Nie, od początku moja firma rozwija się poprzez pocztę pantoflową. Uważam, że najlepszym nośnikiem reklamy jest zadowolony klient. Mam ich naprawdę wielu i czuję, że zamówień przybywa, co bardzo mnie cieszy.
Zauważyłem, że design twoich bębnów jest szczególny. To, można rzec, grające rzeźby. Sprawiają wrażenie rdzennie afrykańskich instrumentów. Wzorujesz się na jakiejś senegalskiej pracowni? Może Ghana?
Kolejny raz kłania się doświadczenie nabyte w liceum plastycznym (śmiech). I tak, i nie. Śledzę bardzo starannie tematy zdobień bębnów w tamtym rejonie świata. Style, jakie towarzyszą zdobieniom w wytwarzaniu bębnów w Afryce. Pierwszym moim inspiratorem był nie człowiek z Ghany czy Senegalu, lecz z Wrocławia – Witek Golc. Ujął mnie tym, że jego bębny nie tylko świetnie brzmią, ale i pięknie wyglądają. Dlatego staram się dbać o wizualną stronę moich instrumentów. Sztukę plastyczną godzę przy okazji z muzyczną.
Gdybym zamówił dziś u ciebie instrument, ile czasu zajęłoby ci jego wytworzenie?
Około dwóch tygodni. Korpusy z różnych rodzajów drewna mam już wysezonowane w znaczącej ilości – do wyboru, do koloru. Dzięki temu, nie ma później niespodzianek, że drewno pracuje, bo się nie wysuszyło odpowiednio. Zostaje nam etap konsultacji brzmienia i wyglądu instrumentu.
Można u ciebie serwisować bębny?
Jak najbardziej. Zajmuję się także ratowaniem bębnów, które w różnych okolicznościach uległy kontuzji. W grę wchodzi naprawianie korpusu, oplatania i strojenia.
Z ciekawości zapytam, bo słabo mi z tym idzie w mojej pracowni perkusyjnej. Długo uczyłeś się oplatania djembe?
Zdołuję cię trochę... (śmiech). Ta umiejętność przyszła mi bardzo szybko. O wiele trudniejsze dla mnie było wykonanie dobrego korpusu, a w szczególności zadbanie o odpowiednie proporcje. Samo strojenie i oplatanie nie jest takie trudne...
Do jakiego etapu chciałbyś dojść ze swoją pracownią?
Wiem, do jakiego etapu nie chciałbym dojść. Na pewno do takiego, w którym to, co robię, przestanie być dla mnie pasją i kolejnym odkryciem, dającym mi ogromną radość z pracy. Nie wiem, dokąd dojdę swoją pracą. Wiesz, wykonałem blisko tysiąc instrumentów, które istnieją w środowisku djembiarskim. Mam o nich sporą wiedzę, którą się dzielę i z której korzystam. Klienci stają się przyjaciółmi. Widzę, że moja firma się rozwija, zmierza do przodu. Powoli. Ale mnie to odpowiada. Nie chcę ani boomu technologocznego, ani masówki. Chcę mieć cały czas radość z tego, co robię i zadowolonych klientów.
Ty tak, mówiąc nawiasem, oprócz tego, że robisz świetne bębny djembe, jesteś bardzo zaawansowanym perkusistą...
Przez ponad 15 lat grałem na perkusji rock i metal w różnych zespołach. 8 lat byłem bębniarzem w metalowym zespole, który nazywał się Mindfield. Nagraliśmy 3 płyty i trochę też było koncertów. Zespół już niestety, nie istnieje, ale cały czas jestem aktywny muzycznie i współtworzę różne projekty. Być może, kiedyś coś więcej się z tego wyklaruje. Oprócz perkusji, oczwiście gram też na bębnach djembe, które kocham...
Bardziej kochasz perkusję czy djembe?
Wiedziałem, że o to zapytasz! (śmiech). Kurde... Nie wiem...