Bohdan Imiela
Od samouka do edukatora. Fascynującą i godną podziwu drogę przez rytm przebył nasz Profesor od samby – Bohdan Imiela.
Obserwując jego pracę we wrocławskiej szkole samby, podziwiałem jego brazylijski temperament. Przyszedł też czas na rozmowę, w której zdradził, w jaki sposób ściągnął kawałek Brazylii do Wrocławia, jak uczył się różnych rytmów i gry na instrumentach w czasach, kiedy bez Internetu świat samby nie był dostępny „na kliknięcie” tak, jak dziś.
Wojtek Andrzejewski: W jakich okolicznościach pojawiłeś się w świecie samby?
Bohdan Imiela: Zawsze ciągnęło mnie do bębnów. W liceum próbowałem grać na gitarze w punkowym zespole, ale zawsze przychodziłem na próby wcześniej, żeby pograć przez chwilę na perkusji. W pewnym momencie w moim mieście (mieszkam w Obornikach Śląskich) zrobiła się moda na różne etniczne bębny, na którą też się załapałem. Wtedy nikogo za bardzo nie interesowało, czy pochodzą z Afryki, Kuby, Brazylii czy Turcji. Zresztą w tamtych czasach, żeby zdobyć instrument, najłatwiej było go zrobić samemu. Moda przeszła, a zajawka mi została, cały czas szukałem więcej perkusyjnej muzyki i rytmów (a to były czasy, gdy Internet był jeszcze dobrem luksusowym, i długo przed YouTube’m i Facebookiem). Na początku wciągałem wszystko – od Afryki przez Indie po japońskie Taiko. Aż do czasu, gdy usłyszałem w radio francuską batucadę Tac Tatoom. Ta energia mnie powaliła. Gdy zacząłem dojeżdżać do Wrocławia do szkoły, zainteresowałem się capoeirą. Tą drogą, w sumie przypadkiem, trafiłem na próbę powstającej wtedy Grupy Przestrzeń. Był to spory projekt, który łączył właśnie bębny, taniec, żonglerkę. Ciężko nazwać to, co wtedy graliśmy sambą, ale inspiracje pochodziły z brazylijskich szkół samby. Przy czym wtedy raczej graliśmy bardziej to, co nam się wydawało i udało się wyłuskać z nielicznych dostępnych nagrań. Dużo czasu zajęło znalezienie dobrych źródeł i nauczycieli.
Dziś, mam wrażenie, jest odwrotnie. Mamy Internet, w którym roi się od mniej lub bardziej wartościowych materiałów na temat samby, ale niewielu jest dobrych nauczycieli. Potwierdzasz?
W dobie streamingów na żywo przez YouTube i transmisji na żywo przez Facebooka, można być bardziej na bieżąco z tym, co się gra w Rio niż z tym, co jest grane w Polsce. Internet też jest przepełniony wszelkiej maści tutorialami, niektóre z nich nagrywane są przez muzyków z najwyższej półki. To bardzo komfortowa sytuacja w porównaniu do czasów, gdy zaczynałem. Natomiast nie do końca zgodziłbym się z tezą, że nie mamy dobrych nauczycieli. Oczywiście w Polsce sytuacja nie wygląda tak dobrze, jak w krajach Europy Zachodniej. Tam po prostu mieszka wielu znakomitych brazylijskich muzyków. Także ludziom zarabiającym w euro łatwiej jest jechać uczyć się do źródeł w Brazylii. Ale dystans, jaki różni nas od np. Niemiec, coraz szybciej się zmniejsza. Mamy w tej chwili już w Polsce co najmniej kilka osób i grup, które grają na europejskim poziomie. Poza tym na różne festiwale i imprezy udaje się ściągać topowych nauczycieli z Europy i Brazylii.
Od jakiego instrumentu rozpoczynałeś pracę z rytmem?
Na początku były to jakieś ręcznie strugane bębny, ni to djembe, ni to conga. Z techniką gry było podobnie, raczej własne impresje i eksperymenty. Dopiero później, na poważnie, zacząłem po kolei poznawać instrumenty używane w batucadzie: caixa, surdo, repique, tambo i tak dalej. Jednocześnie też bardzo mocno wciągnęło mnie pandeiro. A oprócz rytmów i instrumentów brazylijskich cały czas w wolnej chwili starałem się rozwijać moją drugą rytmiczną miłość – nazwijmy ją ogólnie rytmami orientalnymi, pochodzącymi z Indii i Bliskiego Wschodu.
Jacy artyści cię inspirowali? Co im zawdzięczasz?
Z początku pochłaniałem wszystko, gdzie tylko – choćby przez chwilę – było słychać bębny. Jak wspomniałem, chyba pierwszą batucadą, jaką usłyszałem, była grupa Tac Tatoom. Oni właściwie nie grali czystej samby, ale miks różnych miksów. Było to bardzo inspirujące. W tym duchu poznałem też angielskie środowisko – w Brighton, gdzie przez chwilę mieszkało, funkcjonowało wiele świetnych zespołów, które na bazie instrumentów i rytmów brazylijskich, tworzyło swój własny szalony styl, w którym mieszali batucadę z drum’n’bass’em. Osobą, która była motorem wielu tych przedsięwzięć był Pat Power, którego kilka lat później udało mi się kilkakrotnie ściągnąć do Polski. Do czystej brazylijskiej samby tak naprawdę dojrzałem dużo później. W Polsce pierwszym zespołem, który wykonywał batucadę w oryginalnej postaci, był szczeciński Sambal. W momencie, gdy ich poznałem, grali już na niesamowitym poziomie. To było świetne doświadczenie i dowód na to, że nie trzeba urodzić się w Rio, żeby tak dobrze grać. Później zacząłem poznawać różne niemieckie grupy, takie, jak np. berlińska Sapucaiu No Samba. W końcu trafiłem też do Bloco X – to projekt, który zrzesza fanatyków samby z całej Europy (a właściwie już nie tylko), spotykamy się kilka razy w roku. I to już jest granie na brazylijskim poziomie. Z nauczycieli, pochodzących z Rio, na pewno muszę wymienić Serrinha Raiz, niesamowity muzyk i świetny nauczyciel, który potrafi przekazać esencję samby. Na europejskich warsztatach przeważnie towarzyszy mu Chris Quade Couto, razem stanowią chyba najlepszy team, od jakiego warto się uczyć! To w kwestii batucady, natomiast inspiruje mnie masa różnych instrumentalistów i grup. Z brazylijskich na pewno muszę wymienić Pandeiro Repique Duo, dwóch chłopaków, którzy stosunkowo proste instrumenty wynieśli na kosmiczny poziom. Uwielbiam też rytmy z północnego wschodu Brazylii. Z artystów, którymi się zasłuchuję, polecam np. Renatę Rosę albo Grupo Bongar. Ich groove absolutnie powala! Z perkusistów niezwiązanych z Brazylią moimi idolami są m.in. Zakir Hussain – wirtuoz indyjskiej tabli i Zohar Fresco – mistrz bębnów obręczowych.
Po ilu latach grania zostałeś nauczycielem? Jak rozwijała się twoja szkoła samby?
Nauczanie przyszło dość naturalnie. Od początku do grania podchodziłem dość ambitnie. Szybko nabyłem umiejętności, które przewyższały średnią w mojej pierwszej grupie, więc z chęcią dzieliłem się wiedzą. Z czasem zaczęły pojawiać się jakieś sporadyczne warsztaty, czy to dla dzieciaków, czy dla innych powstających grup samby. Około 2010 roku znajomy poprosił mnie o poprowadzenie regularnych warsztatów bębniarskich w Obornikach Śląskich. Moja stara batucada już wtedy nie istniała, zostało mi trochę instrumentów i głód grania samby, więc z chęcią się zgodziłem. Jednak w sambie, im więcej ludzi tym lepiej, a niestety Oborniki to mała mieścina, więc po 2 latach przeniosłem warsztaty do Wrocławia. Od tego czasu szkoła pomału zaczęła rosnąć. Zacząłem także zapraszać innych nauczycieli na bardziej intensywne zajęcia. Z czasem te dodatkowe wydarzenia zamieniły się w Festiwal Raban. W czasie jego czterech edycji udało się stworzyć – jak mniemam – największą sambową imprezę w Polsce. W tej chwili w mojej szkole Sete Rios mamy regularne zajęcia w grupie początkującej i zaawansowanej (z którą także koncertuję) oraz warsztaty gry na pandeiro. To zabawne, że zaczynając jako samouk w tej chwili mam na koncie m.in. warsztaty dla szkół muzycznych, a na zajęcia przychodzą uczyć się Brazylijczycy.
Jak duży – twoim zdaniem – potencjał muzykoterapeutyczny ma samba? Obserwujesz pewnie swoich uczniów podczas zajęć...
To ciekawe pytanie, nigdy nie zastanawiałem się, czy to, co robimy, jest formą terapii, ale myślę, że w pewnych przypadkach tak może być. Granie samby to czynność grupowa, trzeba się otworzyć na innych ludzi i spróbować złapać z nimi wspólny rytm. Nie można się odciąć od reszty i zacząć sobie ot tak improwizować. Każdy ma swoją odpowiedzialną funkcję i stanowi jeden z elementów pewnego organizmu. Takie wspólne działanie w grupie jest czymś, co w dzisiejszych czasach, nastawionych na często dość samolubny indywidualizm, na pewno jest bardzo wartościowe. Różnorodność instrumentów i ich technik jest też zaletą samby, ponieważ każdy może znaleźć instrument, który będzie korespondował z jego możliwościami czy temperamentem. Niektóre są dość łatwe, inne bardzo wymagające. Niektórzy, grając stały rytm, mogą niemalże wpaść w trans. Inne osoby pozwalają sobie na większą kreatywność i elementy improwizacji. Dzięki temu osoby, przychodzące prosto z ulicy, czasami po kilku tygodniach są gotowe, żeby wyjść na scenę, to bardzo budujące doświadczenie. No i każdy, kto chociaż przez chwilę miał okazję usłyszeć batucadę – wie, jaki to ładunek energii. Zdecydowanie grając można zapomnieć o codziennych problemach i nabrać siłę do zmagań z rzeczywistością.
Polecam ci książkę pt. „Zasłuchany mózg. Co się dzieje w głowie, gdy słuchasz muzyki”. Tytuł troszeczkę myli, bo Daniel J. Levitin opisuje w niej również to, jak wielki wpływ na nasze samopoczucie i życie, ma granie na instrumentach. Nawet to najprostsze i niedoskonałe. Jaką lekturę poleciłbyś czytelnikom „Perkusjonisty”? Co dobrego, wartościowego można poczytać na temat samby?
Po polsku niestety nie ma zbyt dużo do poczytania o sambie (oprócz artykułów w Perkusiście oczywiście. Natomiast bardzo polecam książkę Leszka Kolankiewicza „Samba z Bogami”, która w bardzo ciekawy i szeroki sposób opisuje Candomblé – afrobrazylijską religię, w której korzenie ma samba.
Jak widzisz swoją szkołę za dziesięć lat? W jaki sposób chcesz się rozwijać i jakie masz plany?
Chciałbym rozwijać grupę tak, aby dobić do poziomu, w którym uczestnicy warsztatów mogą jechać do Rio i np. zagrać w karnawale w topowej szkole samby. W planach na pewno mam także poszerzanie instrumentarium, jakiego używamy oraz wzbogacanie repertuaru nie tylko o karnawałową sambę, ale także o inne rytmy, niekoniecznie tylko brazylijskie.
Byłeś kiedyś w Rio na święcie samby?
Niestety, nie udało mi się jeszcze dotrzeć do Brazylii, ale spory jej kawałek udało się ściągnąć do Polski.
Rozmawiał: Wojtek Andrzejewski
Fot. J. Żądło, E. Rakiel, M. Długosz, archiwum Bohdana Imieli