Marek Kapłon
Dodano: 22.04.2011
Na pewno warto doskonalić technikę, szybkość, precyzję, wszechstronność, muzykalność. Tworzyć potencjał, który pozostaje zawsze w zasięgu ręki. Ale sztuka to nie sport. Nie zawsze trzeba więcej i szybciej. Najważniejsze, żeby próbować zagrać pięknie.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Za bębnami usiadłeś mając zaledwie kilkanaście lat. Po co?
Bo zbliżałem się do końca podstawówki i jak każdy z moich rówieśników chciałem się wyróżnić z tłumu. Zdobyć szacunek u kolegów (szacunu jeszcze wtedy nie było), wzgląd w grupie uprzednio wyselekcjonowanych koleżanek i w glorii sławy i wielkości wstąpić w wiek wczesnej dorosłości. A dorosłość ta wydawała się niezwykle ekscytująca. Nie miałem nic przeciwko temu, aby wejść w nią w roli jednej z gwiazd, jakie podziwiałem na plakatach wiszących na słomianej makatce mojego pokoju. A było ich kilka - Deep Purple, Led Zeppelin, Yes, Pink Floyd, UFO. Tak w sposób ogólny scharakteryzowałbym popęd, który pchnął mnie w kierunku muzyki. Ale dlaczego wybrałem bębny - zabij mnie, nie wiem. To jak z miłością od pierwszego wejrzenia - jest i wszelkie dyskusje wydają się zbędne.
Pamiętasz swój pierwszy prawdziwy koncert?
W roli widza? Oczywiście. Polski Test i węgierskie Skorpio. Polacy solidnie, ale skromnie, natomiast Węgrzy to prawdziwa eksplozja energii. Kolorowy show zdominowany przez organy Hammonda i tłusto grającego bębniarza na wypasionym zestawie Ludwiga. Jednym słowem masakra. Na tym koncercie straciłem rockowe dziewictwo, ale kropkę nad "I" postawił inny zespół - SBB, a w nim niesamowity, niepowtarzalny i jednym słowem największy - Jerzy Piotrowski. Wiosną 1974 roku kupiłem ich pierwszą płytę i po kilkakrotnym przesłuchaniu zostałem oczarowany. To jedynka spowodowała, że zamiast spóźnić się na 8 do szkoły, wstawałem półtorej godziny wcześniej, biegłem do kumpla Przemka Wodkiewicza i od siódmej rano jechaliśmy SBB po raz pierwszy. A po lekcjach powrót do Przemka i na zmianę SBB, Scorpio i Grand Funk do porzygania albo wyczerpania cierpliwości jego mamy.
I co? Zapragnąłeś pewnie jakiegoś Polmuza?
Prawie tak, choć w latach siedemdziesiątych nie było to takie proste. W domu żyliśmy z pensji mamy, a alimenty taty w wysokości 400 zł nie stanowiły znaczącego zasilenia rodzinnego budżetu. A już na pewno nie stać nas było na zakup zestawu perkusyjnego dla mnie. Stąd swoje kroki skierowałem do pracowni muzycznej opolskiego Młodzieżowego Domu Kultury, gdzie po raz pierwszy usiadłem za prawdziwym zestawem. Ale zanim to nastąpiło byłem tam świadkiem próby prawdziwego zespołu. Na basie grał Laki, na bębnach Marek Drewniany, na gitarze Stefan Machel, natomiast śpiewającym frontmanem grającym na skrzeczących klawiszach był Andrzej Nowak. Andrzej wyglądał jeszcze groźniej niż dzisiaj, a wszyscy grali równie groźny utwór - "Spojrzenie zza krat" w wersji Grand Funk. Słowem kolejny odlot...
I zacząłeś zamęczać MDK-owskiego Polmuza...
O rety! Co to był za set. (Marek robi wielkie oczy i wymownie łapie się za głowę). Te bębny nie nadawały się do grania w chwili opuszczania taśmy produkcyjnej. W MDK-u grali na nich wszyscy, którzy chcieli grać na bębnach i nie tylko. Bez względu na stopień zaawansowania katowali je bezkompromisowo i bezlitośnie. I tylko jednemu człowiekowi zawdzięczaliśmy, że mieliśmy do czego wracać. Pan Czesław Buchwald, będący instruktorem w pracowni muzycznej, z anielską cierpliwością na klatę przyjmował wszelkie wydobywane dźwięki, a wieczorami skręcał, klepał, prostował i lutował zgliszcza, jakie pozostawały po naszych próbach. Wszelkie instrumenty i wzmacniacze codziennie przechodziły gruntowne przeglądy, by z godnością przystąpić do walki dnia następnego.
Kiedy kupiłeś sobie pierwsze bębny?
Po skończeniu podstawówki. Ale to zasługa mojej mamy. Ona zauważyła moją pasję i postanowiła mi pomóc. Odbyliśmy naradę, po której zapadła decyzja: likwidujemy książeczkę mieszkaniową i kupujemy za wszystko bębny. Nie było tego wiele. Starczyło tylko na jeden bęben - stalowy werbel Polmuza za 2900 zł. Na dobry początek.
Jak to? Książeczka mieszkaniowa poszła w diabły i kupiłeś sobie tylko werbel? A reszta?
Reszta rodziła się w bólach. Między pierwszą a drugą klasą liceum pracowałem w wytwórni wód gazowanych (razem z Ryśkiem Machelem, bratem Stefana - dziś świetnym basistą). Produkowaliśmy Polo-Coctę w wersji oryginalnej, jak w filmie Kingsajz. Pod koniec wakacji stać mnie było na nową centralkę Polmuza. Kosztowała 3 tysiące złotych i wraz z werblem stanowiło podwaliny zestawu na którym nagrałem pierwszą płytę TSA.
Kiedy pojawiły się twoje pierwsze porządne bębny, za którymi nie płakałeś nad niedolą polskiego perkusisty?
W 1982 roku. Od jakiegoś gościa z Gorzowa Wielkopolskiego nabyłem zestaw Londoner Five firmy Rogers. Zapłaciłem za niego 1000 - częściowo pożyczonych - dolarów i była to kwota, która wystarczała na godne życie przy obficie zastawionym stole przez najbliższe 25 lat. Przy założeniu braku inflacji. Kiedy wręczałem gościowi kasę łkał w środku ze szczęścia jak małe dziecię. Nie wytrzymał, choć przez cały czas trwania negocjacji zgrywał nieprzejednanego pokerzystę. Kwota jednak okazała się przytłaczająca. Zamienił ją na taksówkę, a jego szczęście okazało się również moim szczęściem. W ciągu 2,5 roku z TSA zagraliśmy ponad 600 koncertów, co pozwoliło mi spłacić długi i wyposażyć się w zawodowy sprzęt. Jesienią ?82 kupiłem w Tarnowie mój pierwszy pełny zestaw talerzy Zildjian i byłem jednym z najszczęśliwszych ludzi na świecie.
Nad czym w muzycznych początkach najciężej pracowałeś w swoim warsztacie perkusyjnym?
Trudno jednoznacznie powiedzieć. Nie miałem prawdziwego nauczyciela ani też profesjonalnych materiałów szkoleniowych. Uczyłem się przede wszystkim słuchając taśm z muzyką, która mnie wkręcała. Podsłuchiwałem i od czasu do czasu podglądałem swoich idoli. Grałem mniej świadomie a bardziej intuicyjnie. Czasami wychodziło mi to na dobre, a czasami odkrywałem, że zabrnąłem w ślepą uliczkę i czas wracać. Nauka na własnych błędach bywa bolesna.
No właśnie, twoi idole - kto to był?
Było ich wielu. Większość nieosiągalna, bo za żelazną kurtyną. I może dlatego najbardziej cenię tych, których spotykałem bezpośrednio na swej drodze - Jurka Piotrowskiego, o którym już wspomniałem oraz Andrzeja Ryszkę, perkusistę śląskiej formacji Krzak. Obaj to bębniarze wielkiego formatu. Perfekcyjni rytmicznie, niezwykle muzykalni, o znakomitym charakterystycznym i indywidualnym brzmieniu. Oglądanie ich dawało naprawdę mocnego kopa do działania.
A inni, może nie perkusyjni?
Basista Jaco Pastorius. Człowiek, który pchnął basówkę o dziesięciolecia do przodu. Za jego sprawą mój ranking trzech najlepszych płyt, jak na rockowca, wygląda nieco dziwnie. Pierwsze miejsce SBB "Jedynka" - jasne i oczywiste, ale dalej Weather Report - "Black Market" oraz Pat Metheny - "Bright Size Live". Obie płyty z roku 1976. Do dziś brzmią niezwykle świeżo. Dopiero potem hard rockowi bogowie - Led Zeppelin i Deep Purple.
A jaki jest w takim razie twój obecny stosunek do grania i ćwiczenia?
W obu przypadkach bardzo pozytywny. Granie muzyki to mój zawód z uprawiania którego utrzymuję rodzinę. Pracuję i zarabiam robiąc to, co lubię. A ćwiczenie to dla mnie czysta przyjemność. Największa rano, przed śniadaniem, kiedy siadam za zestawem elektronicznym i gram bez określonego celu. To taka moja perkusyjna gimnastyka poranna. Jestem również zdecydowanym zwolennikiem rozgrzewek przed koncertem.
Czy masz zatem swój ulubiony system ćwiczenia?
Oczywiście, zgodnie ze starą zasadą im wolniej tym szybciej. Ćwicząc jakiś patern, rytm czy cały utwór staram się grać we właściwych tempach ale często zjeżdżam w rejony dwukrotnie wolniejsze. Tam dopiero jest czas na wszystko. Na spokój, luzik, zastanowienie, kontrolę. I oczywiście zrozumienie. A po powrocie do tempa pierwotnego człowiek jest zawsze lepszy. Tę metodę stosuję ćwicząc indywidualnie, ale często terroryzuję w ten sposób kolegów na próbach TSA i Złych Psów z korzyścią dla wszystkich uczestniczących. A poza tym wiesz, jak fajny klimat łapią numery grane dwa razy wolniej?
Co sądzisz o roli perkusisty jako głównego odpowiedzialnego za trzymanie równego tempa przez zespół?
To zupełnie bzdurna teoria wymyślona chyba przez melodyka mającego awersję do metronomu. Za trzymanie właściwego tempa przez zespół odpowiedzialni są wszyscy grający muzycy. Ja nie znam lepszej metody stabilizacji tempa, osadzania podziałów niż ćwiczenie z metronomem. I wszyscy muzycy, bez względu na instrument powinni się z metronomem polubić. Wtedy dopiero można mówić o doskonaleniu zespołowej precyzji. Oczywiście każdy z muzyków może popełnić błąd. Wtedy lipo na bębniarza to najlepszy sposób na odnalezienie zagubionej drogi. On jest dobrze widoczny i najbardziej sugestywny w sygnalizacji tempa. Chyba że też nie lubi metronomu. Wtedy może być dramat.
Grasz dla kasy, splendoru, przyjemności czy sztuki?
Dla każdego z tych elementów (śmiech). Przyjemnie jest grać, być docenionym, stworzyć coś fajnego. A w temacie pieniędzy mam niezmienne stanowisko - lubię sam płacić własne rachunki.
Jak zatem grać i ile grać, żeby wygrać?
Żartobliwie? Wystarczy zmieścić się stylistycznie pomiędzy Phill Ruddem a Virgilem Donatti. A na poważnie - nie ma uniwersalnej recepty. To kwestia oceny sytuacji i intuicji. Ważne jest, co gramy, z kim gramy i dokąd zmierzamy. Efektem końcowym może być opad kopary bądź kompletna plajta. I nie ma to nic wspólnego z ilością wydobytych dźwięków. Osobiście jestem zwolennikiem grania mniej niż więcej.
No właśnie, należysz do perkusistów grających raczej oszczędne dźwięki?
Dokładnie tak. Taka moja karma zdominowana przede wszystkim stylistyką zespołów w których grałem. Początkowo podporządkowywałem się oczekiwaniom kolegów, a z czasem wykształcił się z tego mój indywidualny styl grania, dzięki któremu jestem rozpoznawalny w tłumie.
Czyli chcesz powiedzieć, że jeśli ktoś nie jest mega wymiataczem, to też może znaleźć sobie miejsce na rynku?
To nie do końca tak. Na pewno warto doskonalić technikę, szybkość, precyzję, wszechstronność, muzykalność. Tworzyć potencjał, który pozostaje zawsze w zasięgu ręki. Ale sztuka to nie sport. Nie zawsze trzeba więcej i szybciej. Najważniejsze, żeby próbować zagrać pięknie, a w tym przypadku regułą jest to, że nie ma reguł.
Czy jest bębniarz, którego styl gry wdeptuje cię w ziemię?
Nie jeden bębniarz, ale cała impreza. Co roku, jesienią (przełom wrzesień/październik) w Opolu odbywa się Międzynarodowy Festiwal Perkusyjny. Co roku "na moim podwórku" pojawiają się perkusiści z najwyższej światowej półki. Simon Philips, Tony Royster Junior, Ian Paice, Thomas Lang, Virgil Donati, Steve Smith, Terry Bozio, Omar Hakim, Paul Wertico, Bill Brufford to tylko fragment listy tych, którzy odwiedzili Opole w ostatnich latach. Ten festiwal to okazja obejrzenia największych tego świata i świetny sposób ładowania akumulatorów. A w tym roku zapowiada się kolejny full wypas.
Grasz na zestawie Pearla - Masters Custom. Czy ten set służy ci wiernie?
Są to bębny, które pojawiły się późno w mojej muzycznej karierze. Bez wątpienia najlepsze, jakie miałem i w stu procentach spełniają moje oczekiwania. Na pewno zostaną ze mną do końca, ale nie wykluczam kupna nieco innego zestawu. Ostatnio kręcą mnie bębny akrylowe i chciałbym je sprawdzić w warunkach bojowych.
Widzę, że grasz na tureckich blachach Anatolian...
Miałem okazję gruntownie je przetestować. Sprawdziłem wszystkie dostępne formuły i jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. To wszechstronna marka oferująca instrumenty o bardzo solidnym brzmieniu. Ostatecznie dla siebie wybrałem formułę Impression (hi-hat, talerze crash, china i splash) oraz soczystego 22" rida Naturel. Od pół roku katuję je w TSA i Złych Psach, i testy wytrzymałościowe zdają na szóstkę. Inspirują mnie brzmieniowo i dają ogromną radość z gry.
Wojtek Andrzejewski
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…