Steve Vai i Michał Dąbrówka, dwóch wspaniałych muzyków, gitarzysta i perkusista, których jednak ciężko łączyć ze sobą ze względu na odmienne upodobania stylistyczne.
Mimo wszystko genialny wioślarz "zapukał w okienko" polskiego bębniarza, ponieważ potrzebował na koncercie w Polsce niezawodnego perkusisty, który zapewni komfort i swobodę na scenie. Jak to wyglądało? I czy rzeczywiście wszystko poszło tak gładko?
Jedna z największych potęg świata gitary przyjechała do Polski zagrać koncert z orkiestrą symfoniczną w nowym, wspaniałym budynku Filharmonii Szczecińskiej. Wiele osób było zaskoczonych mariażem, jaki miał nastąpić tego wieczora. Stylistyka Steve’aVaia jest tak piekielnie specyficzna i rozpoznawalna, że nie trzeba być wytrawnym koneserem, by móc dostrzec jego twórczość po pierwszych dźwiękach. Vai wychowany i ukierunkowany przez swój pierwszy muzyczny romans, który miał miejsce z Frankiem Zappą, prezentuje stylistykę, której odpowiednik ciężko znaleźć na rodzimym podwórku. Poszczególne płyty w odróżnieniu od twórczości wielu solowych gitarzystów różnią się od siebie i mają w sobie spory pierwiastek szaleństwa i odwagi, operując oryginalnymi rozwiązaniami rytmicznymi, instrumentalnymi i oczywiście aranżacyjnymi. Rzecz jasna, zawsze czuć specyficzny charakter muzyka, te jego podróże przez wymiary wszechświata, lewitowanie, przenikanie przez materię i inne wycieczki, związane ze świadomością i egzystencją. Ten oryginalny miszmasz tematów nadaje jego muzyce wciąż dużo świeżości, czego dowodem jest chociażby ostania płyta The Story Of Light.
Stylistyka ta jest jednak daleko od upodobań jednego z najlepszych polskich perkusistów w historii. Taka kwalifikacja umiejętności tego rodzimego muzyka nie jest absolutnie przesadą i zwłaszcza młode pokolenie perkusistów, aspirujących do roli profesjonalnych sidemanów powinno tu czerpać przykład pełnymi garściami. Michał Dąbrówka to prawdziwy "potwór" bębnów, powalający swoją muzykalnością, wysublimowaniem i wyczuciem gry, opartym o wypracowaną przez lata i szlifowaną z głową technikę. To jednak nie wystarczy, by być fachowcem z najwyższych rejonów listy. Często powtarzamy na naszych łamach, że działanie na perkusyjnej scenie to olbrzymia masa rzeczy, które nie są związane fizycznie z grą, rzeczy, które są równie, a czasami nawet bardziej istotne niż płynne paradiddle. Michał wyróżnia się także i tu. Cechuje go olbrzymi profesjonalizm i wielkie poczucie odpowiedzialności w kwestii podjętych wyzwań. Ponadto jeszcze jest ten jeden element, którego akurat ciężko się nauczyć, a Michał akurat ma go w pełni naturalnie - polor i związana z nim etykieta.
Sposób gry polskiego mistrza jest jednak odmienny od tego, co można znaleźć w katalogu perkusistów Steve’a Vaia. Spójrzmy na to, co robią Mike Mangini, Virgil Donati, Terry Bozzio - to wyspecjalizowani ekwilibryści instrumentu! Chris Frazier i Deen Castronovo to prawdziwe rockowe maszyny, a Jeremy Colson - furia. Prawdopodobnie Michałowi będzie najbardziej po drodze do perkusyjnych kameleonów, z którymi współpracował Vai w projektach innych artystów, jak Vinnie Colaiuta z okresu Zappy czy też Gregg Bissonette z okresu Davida Lee Rotha. Najważniejsze w tym wszystkim jednak jest to, że sam Michał Dąbrówka znajduje się w takim momencie twórczym, który jeszcze bardziej oddala go od gry na bębnach w muzyce Steve’a Vaia. Ale jednak…
Gitarzysta spośród podesłanych przez agencję propozycji wybrał właśnie Dąbrówera, który początkowo nieco się wahał, ale ostatecznie wszedł na niezbyt pewny dla siebie grunt. Powiedzmy sobie szczerze. Michał nie musi nikomu nic udowadniać, jeżeli chodzi o grę, dlatego ryzyko, jakie podjął, tak naprawdę mogło przynieść mu więcej strat niż chwały. Każdy profesjonalista dobrze wie, że żadna gratyfikacja nie może wynagrodzić ewentualnego tąpnięcia, jakie może nastąpić. Szczególnie, gdy odpowiada się za trzymanie w ryzach na scenie kilkudziesięciu osób!!! Ryzyko oraz odpowiedzialność ogromna, ale właśnie takie momenty przypominają artyście o tym, że się żyje.
Na rozmowę, której efekty macie poniżej, umówiliśmy się już w Warszawie. Mimo, że w Szczecinie mieliśmy ze sobą kontakt praktycznie cały czas, trzeba było nieco odczekać, by pewne rzeczy ocenić na chłodno i bez emocji.
Gratuluję udanego koncertu ze Steve’m Vaiem…
No, tak mówią. Póki tego nie zobaczę, a raczej nie zobaczę, bo był kompletny zakaz rejestracji, to ciężko powiedzieć, czy się cieszyć, czy też może płakać.
Czuję niedosyt, absolutnie tak. Zawsze tak jest, jak jest do zagrania tylko jeden koncert, a praca włożona w to jest niewspółmierna do czasu spędzonego w wydarzeniu. Zawsze jest ten margines błędu na pierwszej sztuce, bo jeżeli byłaby to seria koncertów to można się odegrać na drugim itd. Skupiasz wszelkie siły, by zagrać jeden taki koncert, najprawdopodobniej pierwszy i ostatni w życiu. To dodaje taki niepotrzebny stresik i szkoda, szkoda, że nie można tego powtórzyć, nie można się odegrać i poprawić błędy.
Pamiętasz, co powiedziałem ci tuż przed wejściem na scenę… (śmiech)
No tak. Ja już genetycznie mam świadomość, że bębny siłą rzeczy są instrumentem, gdzie błędy nie umykają, zarówno słuchaczom, jak i kolegom grającym obok. Był to materiał do zagrania naprawdę trudny i nie było tam miejsc na błędy, za szybko się wszystko działo i nie było zwyczajnie na to czasu.
Jak doszło do tego wydarzenia? Jak zostałeś wciągnięty w ten karkołomny występ?
Nie wiem, czyj to był pomysł. Filharmonii, czy też agencji, która obsługiwała koncert. Dostałem taką propozycję i na początku się zdziwiłem, że coś takiego jest. Pomyślałem, że Steve Vai podróżuje chyba ze swoimi muzykami, ponieważ ma taki materiał, który trzeba ograć przez te parę lat, żeby to działało tak, jak działa to w jego wypadku. Zaskoczyło mnie to. Tym bardziej, że do tej pory nie znałem za bardzo twórczości Steve’a. Pamiętam sprzed wielu lat, jak Jacek Królik włączał mi coś i owszem - było to dość spektakularne, ale jakoś nigdy nie załapałem się na bycie fanem. Miałem i mam świadomość tego, że jest to człowiek legenda, który stworzył tyle niesamowitej muzy, pomijając już też, jak rozwinął swoją technikę gitarową. Jest jedyny w swoim rodzaju. Oczywiście, propozycja zrobiła na mnie wrażenie. Tylko, że jest druga rzecz w tym wszystkim. Jestem teraz zupełnie gdzie indziej muzycznie i długo się wahałem, czy to podjąć. Zdawałem sobie sprawę po pierwszym przejrzeniu partytury, jak precyzyjnie to wszystko jest zapisane. Myślałem, że będę miał dużo pustych taktów, które będę musiał wypełnić. Nie, nie, nie, nic podobnego. Każdy takt tego przedsięwzięcia muzycznego był skrupulatnie zapisany. Tym bardziej zastanawiałem się: "A na co mnie to?". (śmiech) Mam co robić, tym bardziej - tak, jak mówię - jestem teraz w innym świecie muzycznym i w innych instrumentach teraz siedzę. Robię kolejną płytę, produkuję i moje myśli krążą wokół syntezatorów Mooga czy też Dave’a Smitha i innych studyjnych urządzeń, które pomagają robić muzę.
Rozumiem, że potraktowałeś to bardziej jako wyzwanie.
Oczywiście! Jak najbardziej. Tak, jakby ta próżność przeważyła i się tego podjąłem. Bardziej jednak zadziałała taka myśl, że może jest to fajna okazja, by poćwiczyć wreszcie na bębnach i pogimnastykować się na tym instrumencie. Wiedziałem, że to mi źle nie zrobi (śmiech). Kiedy siedzisz i masz powszednie rzeczy do zagrania, to nie masz tak dużej motywacji, by rozwijać się i pójść dalej, a tak założona gdzieś tam pętla na szyję powoduje, że zaczynasz inaczej funkcjonować. Rzeczywiście, te ostatnie dwa tygodnie ‘przed’ były intensywne, tym bardziej, że miałem jeszcze inne rzeczy wokół tego do zagrania plus jakieś wakacje. W sumie czasu nie było dużo, żeby to wszystko przygotować, dlatego wymagało to ode mnie dyscypliny.
Próby trwały… jeden dzień.
Tak, to jest kolejna rzecz, która wydała mi się dziwna. Steve Vai… Ja wiem, że on nie musi ćwiczyć, ale podjął wielkie ryzyko, by zagrać z muzykami, których wcześniej nie widział. Trochę mi się wydawało to nonszalanckie. Nikt nie przewidział prób wcześniej, żeby zgrać band z orkiestrą. Uważam, że główny problem, który wiem, że był na scenie i nie muszę nawet tego słuchać, by to stwierdzić, to zgranie wzajemne zespołu i orkiestry. Trochę to kulało, ale to nie była czyjaś wina. Brakowało kogoś, kto by zespolił to, zanim przyjedzie Steve, skoro on pojawi się dopiero dzień przed koncertem. Może powinien wysłać jakiegoś kierownika muzycznego? Tak, żeby to zgrać, jak przyjedzie na miejsce, by artysta wszedł i miał komfort, i nie przejmował się jakimiś niepotrzebnymi rzeczami. Gdy grałem np. z Michaelem Boltonem i orkiestrą Adasia Sztaby to przyjechał wcześniej kierownik muzyczny, który przeprowadził z nami próby. Oczywiście, poszły szybko i sprawnie, w zasadzie nie było czego przygotowywać, ale pewne rzeczy wymagały obecności takiego kierownika, który gra na co dzień z artystą i wie, jak to wygląda. Tu było bardzo dużo niewiadomych. To, że się to udało i nie zatrzymaliśmy się w połowie koncertu to chyba był wynik mega spinki i koncentracji wszystkich.
Jak ci się widzi osoba Vaia?
Zrobił na mnie ogromne wrażenie takiego spokoju… Chyba to nas gdzieś tam uratowało, bo gdyby jeszcze on zaczął wpadać w panikę wśród tych osób, które ledwo siedzą z nerwów na stołkach, no… To byłaby katastrofa. Tymczasem on wygrał tym, że był mega spokojny i jak dochodziło do niejasnych sytuacji to bardzo szybko je wyjaśniał. Myślę, że to pomogło, jego klasa. Chociażby technik, który pracuje z nim od wielu lat i był kiedyś technikiem Zappy, więc zna Vaia od dzieciaka - zauważyliśmy z kolegami, że jak Steve oddaje i odbiera od niego gitarę to za każdym razem dziękuje. Tak powinno być, to powinno być normalne, ale nie zawsze tak jest, nie każdy to ma. Pełna klasa.
Co było dla ciebie najistotniejsze na scenie? Kontakt z panią dyrygent, Steve’m czy nuty?
Dokładnie zwróciłeś uwagę na trzy najważniejsze rzeczy. Moją prośbą do organizatorów było to, żeby ustawić bębny na scenie tak, bym widział nuty, panią dyrygent i Steve’a. To wszystko miałem idealnie w jednym rzucie. To jest kluczowa sprawa w tej sytuacji, gdzie musisz reagować na wiele bodźców, nie tylko, co zagrają koledzy, ale też na gestykulację dyrygenta i odpowiednio na to reagować. Tam było kilkadziesiąt osób i musieliśmy jakoś razem wystartować tę machinę. W codziennej pracy przyzwyczajony jestem do tego, że startuję wtedy, kiedy mam wystartować, a orkiestra - niestety - ma to do siebie, że startuje chwilę później. Jest ruch dyrygenta, który dochodzi do jakiegoś wierzchołka paraboli, orkiestra się dopiero zbiera iii… zaaaaczyna grać (śmiech). To jest kompletnie inny świat. Trudno jest więc mieć jakąkolwiek pretensję do orkiestry, która nie gra na co dzień takich rzeczy. Grają rzeczy klasyczne, dyrygowane batutą, dlatego powinno być więcej prób, żeby zgrać ze sobą te dwa światy. Tu nie jest tak, że band rockowy, który jedzie jak czołg, musi dostosować się do orkiestry. Jest utwór, który jest w określonym tempie, on nie może pływać w innym tempie. W balladach tak było, ale w cięższych numerach machina musiała ruszyć i iść tak samo.
Rola pani dyrygent była bardzo duża…
Tak, dokładnie. Dużo wyjaśniła próba, jaką mieliśmy z samą orkiestrą, rano, dzień przed koncertem, takich prób powinno być jednak kilka. Mieliśmy bardzo wiele wątpliwości. Potem przyszedł Steve i zagraliśmy tylko z zespołem cały materiał. Na szczęście była przy tym pani dyrygent, która siedziała na widowni i obserwowała w całości, co się dzieje. I chyba to też sporo wyjaśniło - w których momentach możemy wyeksponować orkiestrę, a w których ten z piekła rodem czołg musi jechać od początku do końca, nie oglądając się, czy ktoś nadąża za nami, flety, klarnety czy oboje.
Które utwory sprawiły ci problem?
Takim dość wyczynowym był z pewnością Velorum. Wymagał techniki, którą rzadko stosuję na co dzień i musiałem podgonić kończyny, bo tam jest młyn na młynie. Z pewnością też Attitude Song, gdzie obawiałem się, że rozjedziemy się z orkiestrą. Jest to utwór na 7, później jest 9. Początek z orkiestrą gramy na 4/4, a Steve gra na 7, dopiero później zmienia się na 7/8, 9/8 i wraca 2/4, a później 4/4. Tu nie ma miejsca na pomyłkę. No i oczywiście suita Fire Garden, totalna kobyła. Wymagała ode mnie nie tylko bębnienia, ale zagrania wielu unison ze Stevem podczas melodii orientalnej. Miałem dodatkowe perkusjonalia i musiałem ze Stevem idealnie wejść w unisona, które nie tylko ja grałem, bo też razem gitary i niektóre instrumenty z orkiestry. To nie było łatwe, żeby to zgrać, ale jakoś to poszło.
Wiem, że był mały smaczek w nutach do tego utworu…
Jak zobaczyłem te nuty, to stwierdziłem, że ktoś tu napisał jakąś solówkę na bębny podczas solówki gitary i fortepianu, więc coś jest nie tak. Na płycie grają przecież jakieś urządzonka elektroniczne. Zauważyłem później podczas szperania w Internecie, że Mike Mangini wykonuje to na klinice gdzieś tam w Azji i dogrywa bębny do dymiącej od prędkości gitary i fortepianu! Myślę sobie: "No fajnie, jeżeli jest to klinika bębniarza, który postanowił sobie przełożyć trzydziestki dwójki gitarowe i fortepianowe na bębny. Proszę bardzo, różne są zboczenia." Przegięciem było to, że jakiś ktoś wziął i to spisał i wpisał w to nuty orkiestrowe (śmiech). To jest właśnie ten paradoks, że jedzie sobie Steve Vai zagrać tutaj, czyli pewnie dla niego do jakiejś "Azji Zachodniej", do kraju, którego za dobrze nie kojarzy i nawet nie zastanawia się, czy tam są w ogóle jacyś ludzie, którzy potrafi ą to ugrać! Mega brawa dla niego, ale w sumie nie wiem, jak to nazwać. Nie zagrałem tego dokładnie, jak Mangini, bo musiałbym podłączyć się do prądu, żeby to wszystko wykonać, zaznaczyłem oczywiście jedynie większość tych newralgicznych rzeczy. Chciałem wypośrodkować między tą nieludzką batalią, którą on tam wykonał i podejść nieco bardziej muzycznie. Gdyby Mangini oglądał moje wykonanie, pewnie by ziewał. Poza tym to nie miało sensu, bo nie lubię odtwarzać czyjejś gry. Ktoś tak sobie wymyślił i tak to widzi. Ja bym to zagrał zupełnie inaczej, gdybym miał takie błogosławieństwo od Steve’a, że "Nie przejmuj się, nie musisz tego grać tak, jak jest zapisane, postaraj się wtopić i użyć swojej muzykalności" - to by to jeszcze inaczej wyglądało. Próbowałem te światy ze sobą pogodzić, swoje możliwości z tym, co jest zapisane. Sam bym chciał zobaczyć teraz innego bębniarza w jakimś egzotycznym kraju, który sobie z tym radzi. Jak zawsze mam poczucie mega obowiązku i lubię dobrze wykonywać pracę, której się podejmuję, więc musiałem to wszystko przegryźć. Wiem, jak to jest ważne dla tego artysty, żeby ktoś mu nie przeszkadzał w wykonaniu jego dzieła. To było główne wyzwanie. Nie mogę doprowadzić do tego, by kogoś wyłożyć. Były utwory, w których chciałem wyczytać wszystkie kropy, bo tak naprawdę nic więcej tam nie trzeba. Po co wstawiać coś, co nie będzie pasowało? Takim utworem był właśnie Velorum, zapisany od początku do końca.
Miałeś momenty podniesionego ciśnienia?
Oczywiście, największe były te obawy, czy nie rozjedziemy się z orkiestrą. My tu jesteśmy skupieni, ale decybelowo dużo głośniejsi niż orkiestra. Zadaniem realizatora było pogodzić te rzeczy, co nie było łatwe. Bałem się, że to się razem totalnie przesunie. Myślę, że aż tak źle nie było i wybrnęliśmy obronną ręką z tego wszystkiego.
Po koncercie powiedziałeś mi od razu, że teraz przez miesiąc nie będziesz grał.
Nie, no, oczywiście kokietowałem. Za bębnami siedziałem już dziś, ponieważ jutro mam do zagrania koncert, zupełnie inny niż z Vaiem, zupełnie inny muzycznie. Po dwóch dniach przerwy zasiadłem za bębny, żeby rozruszać gnaty i mam pozytywne spostrzeżenie, że ta praca włożona wcześniej jeszcze siedzi, bo dobrze mi się grało.
Jakie braki zauważyłeś po tym koncercie?
Na pewno nogi, na pewno dwa kopyta, które tutaj grały kluczową rolę w niektórych miejscach, a na co dzień tego nie robię. Owszem, w rutynowych ćwiczeniach używam również drugiej nogi, ale nie tak intensywnie, bo nie gram heavy metalu na co dzień… W ogóle go nie gram. Siłą rzeczy mięśnie nieużywane nie działają tak, jak powinny. Musiałem je podgonić, może nie wyszło tak, jakbym chciał, ale dało mi to do myślenia, że jednak będąc sidemanem na bębnach nie znasz dnia ani godziny, kiedy ktoś ci rzuci jakimś kwitem w twarz. Teoretycznie powinieneś być zawsze w stanie to zagrać.
Jeżeli pojawiłaby się ponowna opcja wejść w taki koncert - zdecydowałbyś się?
Nie, no teraz tak! Wiesz, jak już przeszedłem przez te ciernie, trzęsawiska, bagna i szczyty gór, to byłoby łatwej. Praca włożona w to miałaby też większy sens. Nie robimy tego na półtorej godziny, tylko na kolejne półtorej godziny.
Rozwiń, proszę, co powiedziałeś o tym, że jesteś teraz w "innym świecie muzycznym". Odchodzisz powoli od bębnów? Nie strasz mnie… Nas!
Sam się też z tego trochę śmieję i nabijam. Przychodzi taki moment w życiu, ale absolutnie nie chciałbym powiedzieć, że mam dosyć, bo nie mam dosyć, póki będę miał sprawne gnaty i usiedzę na stołku o własnych siłach to będę to robił. Po prostu jest coś jeszcze. To jest coś, co daje mi kopa i speeda. Budzę się rano i myślę sobie: "Wow, jest coś do zrobienia!". Jest nowa rzecz, nowa pasja. To nie jest tak, że ponad dwadzieścia lat temu zdecydowałem się wyłącznie grać na bębnach, to nie jest tak, że tak to ma być. Robiłem to, robię i będę to robił. Jest jednak tyle fajnych rzeczy, a życie jest coraz krótsze, więc kurczę… Byłoby głupotą ślęczeć w jednej fabryce i traktować to jak wyrok. Że co? Że nie potrafię czegoś innego? Bardzo lubię nowe wyzwanie. Jest to rzecz, którą podskórnie chciałem robić od dzieciaka i nawet próbowałem, ale została uśpiona na lata przez to, że wszedłem w bębny i poświęciłem się temu maksymalnie. Teraz świadomie mogę sobie trochę odpuścić i wykorzystać w innej dziedzinie muzycznej.
Kupiłeś sobie kamerę GoPro?
Obiecaj nam wszystkim, że ją wykorzystasz.
I nagram swoje upadki na nartach!
A, upadki za bębnami, dobrze. (śmiech)
Oj, tak, z pewnością wszyscy na to czekamy… To wciąż takie polskie.
Dokładnie! "Ach, tak, wyłożył się, yes, yes!". (śmiech) Mam, niestety, trochę opory do nagrywania siebie i pokazywania komuś. Jeżeli jest taka praca do wykonania to oczywiście tak. Normalnie robienie tego samemu kojarzy mi się z jakimś takim lekkim onanizmem, rozumiesz…? Jakbym nie miał świadomości i ktoś podejrzałby mnie ukradkiem, a później pokazał do oceny to może… Dojrzewam do tego, czasy się zmieniają. Obiecuję, że pomyślę o tym i może powoli coś się zmieni w tej mojej głowie. Wiesz, ja nie wierzę, żeby to kogoś mogło interesować.
zdjęcie z koncertu: Bartek Barczyk
Wywiad ukazał się w numerze październik 2014