Waltteri Väyrynen - Paradise Lost
Patrząc na karierę Waltteri, można by obstawiać, czy niebawem nie zastąpi Larsa. Młody, zdolny, profesjonalny do szpiku kości, a zarazem bez najmniejszych oznaków napływu wody sodowej. Nie tylko o Paradise Lost, ale też o tym, że ćwiczenie bywa nudne, a czasem niełatwo nie zwymiotować na scenie!
Jesteś muzykiem sesyjnym, grasz z wieloma artystami, jak bardzo pandemia wpłynęła na twoje życie?
To było bardzo trudne półtora roku, nie tylko dla muzyków, ale też dla ekip technicznych i całościowo, dla całego muzycznego biznesu. Masa ludzi została po prostu bez pracy. Ale przetrwaliśmy, nadal tu jesteśmy i jestem przeszczęśliwy grając swój pierwszy koncert od ponad roku, tutaj w Krakowie. Na szczęście bardzo dużo ludzi jest już zaszczepionych, rozumiem restrykcje w wielu krajach, ale cieszę się, że koncerty ruszyły, nawet jeśli na ten moment są to głównie koncerty na otwartym powietrzu. Na zewnątrz wszyscy powinni być w miarę bezpieczni i mam nadzieję, że dzięki temu pojawi się coraz więcej możliwości do koncertowania.
Wiele lat temu, gdy powstawały zespoły rockowe i metalowe, na których się wychowaliśmy, również Paradise Lost, było zazwyczaj tak, że grupa przyjaciół chciała wspólnie grać, tworzyła muzyczny gang. Obecnie wiele zespołów bazuje na sesyjnych muzykach, mając zupełnie inne relacje wewnątrz kapel, oparte raczej na podziale leader – najemnicy. Dotyczy to szczególnie perkusistów, którzy bardzo często grają w wielu kapelach jednocześnie. Jak ty postrzegasz swój udział w różnych projektach? Chcesz być członkiem zespołu, czy perkusistą to wynajęcia?
Z Paradise Lost zdecydowanie chciałem być, jestem i czuję się pełnoprawnym członkiem zespołu, już od prawie sześciu lat. Ale faktycznie, oprócz tego bardzo lubię być sesyjnym muzykiem, zarówno studyjnym, jak i koncertowym i do wielu projektów podchodzę właśnie zadaniowo, spełniam swoją rolę jako perkusista i na tym mój udział się kończy. Mam swój główny zespół, czyli Paradise Lost, a oprócz tego chcę się udzielać w jak największej ilości zespołów sesyjnie, na ile oczywiście grafik Paradise Lost na to pozwala.
Przejdźmy na chwilę do Bodom After Midnight. Paint the sky with blood dla mnie jest najlepszym kawałkiem muzyki, jaki Alexi napisał od 20 lat. Szczerze. Czy napisaliście więcej materiału, niż te dwa numery, które trafiły na EP?
Niestety to wszystko co napisaliśmy. Wielka szkoda, ale oprócz tych numerów nie powstały ani żadne nowe demówki, ani nawet pojedyncze riffy. Mieliśmy plan, aby najpierw wydać EP i dopiero potem, od zera zacząć prace nad pełnym albumem. Jak wiemy, niestety nigdy do tego nie dojdzie.
Alexi był bardzo silną osobowością i dominującym kompozytorem. Jak ci się z nim pracowało nad nowym materiałem?
Z radością muszę powiedzieć, że właściwie dał mi wolną rękę jeśli chodzi o partie perkusji. Oczywiście miał jakieś ogólne założenia, jak chciałby, aby poszczególne partie wyglądały, gdzie widzi szybkie beaty, gdzie wolniejsze i tego typu wytyczne, ale jeśli dojdziemy do wypełniaczy, detali, samej aranżacji bębnów, dał mi bardzo dużo przestrzeni dla moich pomysłów. Jak zaczęliśmy pracować nad materiałem, oczywiście to on przyniósł pomysły na muzykę i teksty, ale jeśli chodzi o aranżację numerów i ich finalny kształt, to pracowaliśmy nad tym wspólnie, jako cały zespół. Alexi był cały czas bardzo otwarty na resztę z nas i słuchał naszych pomysłów, także pomimo, że był głównym kompozytorem, to finalny efekt jest zdecydowanie wynikiem pracy i wkładu całego zespołu. Pracowało się z nim naprawdę na luzie i bardzo miło to wspominam.
Masz teraz 27 lat, z Paradise Lost zacząłeś grać w wieku 21. Jak to było pojechać w trasę z facetami, którzy mogliby być twoimi ojcami?
(śmiech)
No wiesz, oni robili to wszystko co się słyszy i mówi, że zespoły robiły dwadzieścia lat temu i dziś pewnie preferują kawę od wódki... Jak się czułeś dołączając do muzyków, którzy grają ze sobą dłużej, niż ty żyjesz?
Jak zwróciłeś na to teraz uwagę, to faktycznie tak to mogło wyglądać, ale mówiąc szczerze – nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. Szczególnie, że przez większość swojego życia więcej czasu spędzałem z osobami starszymi ode mnie. Większość moich przyjaciół, z którymi spędzam czas, jest ode mnie trochę starsza, inne zespoły, w których grałem, też miały muzyków starszych niż ja. Wydaje mi się, że wiek nie ma aż takiego znaczenia, tak długo, jak dobrze się dogadujecie. W Paradise Lost chyba kluczowe jest wspólne poczucie humoru. Wydaje mi się, że w tym aspekcie Finowie i Brytyjczycy są do siebie podobni.
Naprawdę? W moim poczuciu Finowie są dużo bardziej zdystansowani do innych ludzi niż Brytyjczycy.
Tak, to również prawda jednak, jeżeli chodzi o specyficzne poczucie humoru, wydaje mi się, że doskonale do siebie pasujemy.
Jak pewnie wiesz, nie tylko Polacy i Rosjanie, ale również Finowie słyną z zamiłowania do picia wódki...
Zdecydowanie (śmiech).
Zdarzyło ci się kiedykolwiek grać totalnie pijanym?
Nie! Nigdy. W żadnym wypadku! To dla mnie coś całkowicie niedopuszczalnego. Jeżeli chcesz być profesjonalny w tym co robisz, w tym jak grasz, po prostu nie możesz tego robić po pijaku.
Nie ma dużo rock and rolla w byciu profesjonalnym muzykiem w dzisiejszych czasach (śmiech).
To trochę zależy, jak zdefiniujesz sobie rock and roll (śmiech). Dla mnie to oznacza granie jak najlepszych koncertów i dawanie z siebie wszystkiego na scenie. Po prostu nie jesteś w stanie dać z siebie 100% jeżeli jesteś pijany. Oczywiście to nie oznacza, że alkohol nie pojawia się po koncertach, jednak picie przed jest zdecydowanie nie dla mnie.
Czułeś, że panowie z Paradise Lost opiekują się tobą trochę jak synem, czy młodszym bratem?
Nie, od początku traktowali mnie jak kumpla z zespołu. Oczywiście mają dużo więcej doświadczenia i przeżyli dużo więcej niż ja, ale postrzegam to tylko jako korzyść. Przebywanie i granie z nimi pozwala mi się dużo od nich uczyć, ale nigdy, ani przez chwilę nie traktowali mnie z góry, ani nic takiego.
Przed dołączeniem do Paradise Lost grałeś z Gregiem w Vallenfyre – jak się poznaliście?
Gdy Vallenfyre ogłosiło, że szuka perkusisty, ponieważ Adrian (Erlandsson przyp. aut.) był zbyt zajęty z At The Gates i The Haunted, po prostu wrzucili post na Facebook. Chcieli zobaczyć wykonanie trzech utworów Vallenfyre. Gdy tylko zobaczyłem to ogłoszenie, pomyślałem, że to jest moja szansa i że muszę dostać tę posadę! Byłem wielkim fanem Vallenfyre i oczywiście Paradise Lost, więc nie było nawet mowy, żebym nie spróbował! Nagrałem trzy filmiki video następnego dnia i od razu wysłałem, dodając wiadomość, że jestem gotów zaangażować się w pełni w ten projekt. Odpisali mi również bardzo szybko – oferując posadę perkusisty koncertowego. W ten sposób trafiłem do Vallenfyre, z którym zagrałem kilka tras. W 2015 roku okazało się, że Paradise Lost również było w potrzebie, ponieważ Adrian stał się jeszcze bardziej zajęty z At The Gates, z którym wydał nowy album i nie dawał rady godzić dłużej obowiązków w obydwu zespołach. Greg zapytał mnie, czy chciałbym go zastąpić na koncertach. Bez sekundy zastanowienia powiedziałem, że tak! Jakkolwiek śmiesznie to nie brzmi, to było dla mnie jak spełnienie marzeń! I ciągle jest!
Miałeś dużo czasu na opracowanie materiału?
Tak, miałem około dwóch miesięcy na przygotowanie się do trasy, a ponieważ byłem fanem Paradise Lost od dziecka, to i tak znałem dużą część materiału. Także był to bardzo przyjemny i wyluzowany proces.
Jak ci się współpracuje z Gregiem jako kompozytorem i mózgiem zespołu?
Greg jest głównym kompozytorem w Paradise Lost od zawsze, więc to jest całkowicie naturalne, że to on przynosi większość muzyki. Zazwyczaj, gdy nagrywa demówki nowych numerów, programuje przykładowe bębny, ponieważ ma bardzo sprecyzowaną wizję, jak numery powinny brzmieć i co chce osiągnąć. Pomimo tego daje mi dużo przestrzeni dla moich pomysłów, czasami też mówi, że w danym fragmencie coś mu nie pasuje i chciałby posłuchać moich propozycji. Wtedy nagrywam swoje pomysły i przesyłamy sobie pliki, aż znajdziemy optymalną aranżację.
Jak szybko po wydaniu płyty rozpoczynacie w Paradise Lost tę zdalną wymianę pomysłów i pracę nad nowymi utworami?
Niezbyt szybko. Po wydaniu płyty skupiamy się na koncertach, aż przychodzi moment, kiedy zaczynami pracę nad nowym materiałem. Tak było przy ostatnich dwóch albumach ze mną, ale z tego co wiem, również wcześniej. Czyli mamy okres twórczego odpoczynku po wydaniu płyty. Jak sądzę Greg robi tak dlatego, aby za każdym razem podchodzić do nowego materiału ze świeżym spojrzeniem i pomysłami, aby odciąć się od tego co robiliśmy poprzednio. Tworzenie zajmuje nam od 6 do 12 miesięcy. Każdy z nas nagrywa w domu i wymieniamy się ścieżkami. W czasie tworzenia korzystam z elektronicznych bębnów, które mam w domu. Gdy mamy już skomponowany cały materiał, wtedy przesiadam się za prawdziwe bębny i ćwiczę sobie wszystko przed wejściem do studia. Nie gramy prób całym zespołem przed nagrywaniem. To trochę zabawne, bo przy płycie Obsidian, pierwszy raz zagraliśmy te numery razem dopiero po premierze płyty. Ale prawda jest taka, że nie mamy potrzeby ogrywać numerów na próbach przed wejściem do studia, ponieważ wszyscy doskonale znają swoje partie. Swoją drogą cieszę się, że wydaliśmy ten album jak tylko był gotowy, pomimo pandemii, chociaż bardzo dziwnie jest nie móc go promować koncertami. Ale chcieliśmy podzielić się tą muzyką z fanami, jak tylko była gotowa i świeża. Nie chcieliśmy odkładać premiery nie wiadomo jak długo. Poza tym to był chyba przyjemny prezent dla fanów pozamykanych w domach. Ja sam podczas lockdownu cały czas szukałem nowej muzyki i wydaje mi się, że nasi fani też potrzebowali czegoś nowego od nas. Szczególnie, że wiele zespołów wstrzymało premiery.
Biorąc pod uwagę, jak zróżnicowana była na przestrzeni lat muzyka Paradise Lost, były jakieś utwory czy płyty, które stanowiły dla ciebie szczególne wyzwanie za bębnami?
Jak wiemy Paradise Lost kilkukrotnie zmieniał perkusistów i każdy z nich miał swój indywidualny styl, który w jakimś stopniu wpływał na utwory. Dlatego tak – było dla mnie wyzwaniem tak zinterpretować utwory z różnych płyt i okresów zespołu, aby nie straciły one swojego specyficznego klimatu i feelingu. Jak zestawimy sobie numery z Gothic, Draconian, a potem Host, to każde z nich wymagają nieco innego podejścia do gry. Najtrudniejsze były dla mnie najwolniejsze utwory, które mają dużo przestrzeni, również na bębnach.
Grasz zawsze z metronomem?
Nie. Na koncertach z metronomem gramy tylko te utwory, które mają dodatkowe ścieżki puszczane z samplera. W pozostałych idziemy na żywioł.
Trudno jest się czasem przestawić pomiędzy różnymi stylami, gatunkami i sposobem grania, gdy w krótkim czasie musisz przeskakiwać pomiędzy różnymi zespołami i projektami?
Czasami tak, szczególnie teraz, gdy od ponad roku nie grałem żadnych koncertów, czuję, że gdybym miał jutro kolejny koncert z całkowicie innym stylistycznie zespołem, wymagałoby to ode mnie trochę więcej wysiłku. Oczywiście dałbym radę, ale musiałbym się trochę bardziej rozruszać. W normalnej sytuacji, jaka była przed pandemią, w zasadzie bezustannie grałem naprzemiennie z różnymi zespołami, także takie przeskakiwanie stylistyczne stało się dla mnie naturalne. Po prostu ciągle ćwiczę (śmiech).
W wieku 22 lat wskoczyłeś do pierwszej ligi metalu, to jak wcześnie zacząłeś grać?
Miałem chyba 3, czy 4 lata...
No dobra – to wcześnie!
(śmiech) Owszem! Najpierw tłukłem w garnki i naczynia używając długopisów jako pałeczek (śmiech). Mój ojczym miał zestaw perkusyjny, więc miałem okazję pierwszy raz usiąść za prawdziwymi bębnami. Chyba miałem to we krwi (śmiech). Nigdy nie rozważałem bycia nikim innym, jak profesjonalnym muzykiem. Od dziecka tego chciałem. Żadnego planu B (śmiech)!
Dużo czasu poświęcasz ćwiczeniu techniki, czy może zależy ci bardziej na feelingu? Wiesz – teraz na YouTube jest pełno perkusistów wrzucających filmiki jak grają blasty w tempie 300 bpm przez pięć minut non stop (śmiech). Jak ty do tego podchodzisz?
(śmiech) Tak to prawda, że granie na bębnach, szczególnie w metalu, zrobiło się trochę jak wyścig umiejętności. Jakkolwiek wyświechtanie to nie zabrzmi, dla mnie od początku najważniejsza była i jest przede wszystkim muzyka. Owszem, technika jest ważna, ponieważ musisz być wystarczająco sprawny, aby grać takie a nie inne rzeczy. Dlatego tak – czasem lubię pouczyć się nowych technik i poćwiczyć typowo pod tym kątem. Jednak znakomitą większość czasu w mojej sali prób spędzam po prostu grając utwory. Jak odpalam metronom i zaczynam robić jakieś ćwiczenia, po chwili jestem tym całkowicie znudzony, być może powinienem tego robić więcej, ale jest to dla mnie totalnie nudne (śmiech). Wolę czuć muzykę, cieszyć się nią i w ten sposób ćwiczyć.
Miałeś jakieś koncertowe przygody? Coś poszło bardzo nie tak?
Oczywiście, zdarzają się różne wypadki. Klasyczne są sytuacje, kiedy sprzęt przestaje działać, wysiada ci odsłuch, albo rozpada się pedał, czy jakiś inny element perkusji. W Europie zazwyczaj gram na swoim sprzęcie, ale to też nie gwarantuje, że zawsze wszystko pójdzie bezproblemowo. Przy dalekich lotach, jak do Ameryki Południowej, czasami cały sprzęt wynajmujemy lokalnie i wtedy zdarzają się niespodzianki. Z Paradise Lost w 90% przypadków sprzęt, jaki zastaję na miejscu nadaje się do grania. Z mniejszymi zespołami bywa już dużo bardziej nieprzewidywalnie (śmiech). Z innych nieprzyjemnych sytuacji, mniej więcej 5 lat temu, zatrułem się jedzeniem w Brazylii przed koncertem. Granie koncertu w takim stanie było totalnie okropne. Przez cały czas na scenie myślałem tylko o tym by... no wiesz, wytrzymać i nie zwymiotować w trakcie grania (śmiech). W krótkiej przerwie przed bisami zdążyłem pobiec do toalety (śmiech). To był prawdopodobnie najgorszy koncert, jaki przyszło mi zagrać.
A co w takim razie uważasz za swoje największe osiągnięcie muzycznie, za dotychczasowy szczyt?
Było bardzo wiele takich momentów. To chyba zależy jak do tego podchodzisz, bo to nie muszą być super spektakularne osiągnięcia, tylko po prostu wiele małych sukcesów, które dają ci mega zastrzyk energii i radości. Natomiast na pewno takim numerem jeden, jest dla mnie bycie perkusistą Paradise Lost. No i życie z grania muzyki jest dla mnie naprawdę wszystkim! Ale przez te kilka lat zebrałem bardzo wiele cudownych wspomnień i zrobiłem wiele rzeczy, których nigdy bym nie pomyślał, że zrobię. Chociażby podróżowanie dookoła świata i granie w miejscach, których prawdopodobnie nigdy bym nie zobaczył, gdybym nie był perkusistą w takim zespole. Australia, Ameryka Południowa, Ameryka Północna – polecenie tam, aby grać koncerty było dla mnie całkowicie niesamowite!
Miałeś 24 godziny na naukę setu Amorphis, ale przyjąłeś tę propozycję. Takie sytuacje cię inspirują? Nie ma rzeczy niemożliwych?
Tak, takie okazje i wyzwania naprawdę mnie nakręcają! Pierwsza myśl jaka pojawia się w mojej głowie, gdy dostaję taką propozycję – to że muszę to zrobić i muszę dać radę! To są sytuacje, w których po prostu musisz powiedzieć tak! A potem przychodzi chwila strachu, czy dam radę to zrobić (śmiech). To trochę takie dociskanie się do granic możliwości, aby też samemu sobie udowodnić, że jesteś wystarczająco dobry, aby to zrobić. Patrząc realistycznie, to dość stresowa sytuacja, bo jest bardzo dużo rzeczy, które mogą pójść źle, nie tylko jeśli chodzi o samo poprawne zagranie numerów. Dla przykładu, wtedy z Amorphis, nie miałem możliwości przegrać tych numerów przed koncertem na perkusji. Aby zdążyć na lot, musiałem od razu biec na pociąg, więc uczyłem się utworów w trakcie podróży. Tak więc nigdy nie zagrałem ich sam ze sobą na bębnach, nigdy nie zagrałem próby z zespołem, a na dodatek nie spałem dwa dni, więc sam rozumiesz – to było lekko szalone (śmiech). Natomiast jak zagraliśmy i wszystko wyszło naprawdę dobrze, to schodząc ze sceny byłem totalnie szczęśliwy i naładowany energią, dało mi to tyle radości, że zdecydowanie było warto zaryzykować! Nie spierdoliłem! To było niesamowite! Dodatkowo zespół był szczęśliwy, że dzięki mnie mogli zagrać ten koncert.
Warte pogratulowania! Ok, porozmawiajmy chwilę o twoim obecnym zestawie.
Gram na bębnach Pearl od około 10 lat. Zostałem ich endorserem w 2011. Do tego blachy Sabian, moje własne sygnowane pałeczki Wincent i stopy również Pearl, model Demon. Bardzo lubiłem również model Eliminator, na którym grałem ponad 11 lat, jednak teraz Demon wygrywa. Zazwyczaj używam tego samego zestawu w studiu i na koncertach. Dodatkowo używam trigger na stopę, jednak z Paradise Lost jest on tylko na potrzeby mojego odsłuchu, a na front idzie żywa stopa. Naciągi Evans, monitory douszne Lime Ears, które są, jak wiesz, z Polski i zestaw mikrofonów Sennheiser. Raczej nie zmieniam często swoich ustawień i sprzętu. Jeżeli określona konfiguracja mi się dobrze sprawdza, to się jej trzymam.
Dziękuję ci bardzo za rozmowę i powiedz proszę na koniec, czego ci życzyć na przyszłość?
Również dziękuję i hmmm... Chciałbym zagrać w wielu miejscach na świecie, w których jeszcze nie byłem, jak na przykład w Azji, bardzo chciałbym zagrać w Japonii. Nie stawiam sobie jakichś wymyślnych celów, nie zastanawiam się, gdzie chcę być za 5 lat. Wiem, że chcę być tutaj, robiąc to, co robię teraz, czyli grając muzykę, którą kocham i mogąc się z tego utrzymać.
Rozmawiał: Przemek Łucyan