Gary Husband
Dodano: 05.12.2011
Perkusista, który szkolił się grając z Alanem Holdsworthem czy też w zespole Level 42, ale także z olbrzymią rzeszą innych, doskonałych muzyków. Opowiada nam o swojej płycie, a także, dlaczego nie chciał grać w Spice Girls.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Niewielu perkusistów grało z tak dużą ilością wybitnych muzyków jak Gary Husband, którego umiejętności w jazzie, rocku czy popie, przez ponad trzy dekady, nadały mu status międzynarodowej sławy. Starsi czytelnicy pamiętają go z gry na stadionach z funkowym zespołem Level 42 w późnych latach 80-tych, a młodsi rozpoznają jego bębny w nagraniach tak różnych artystów jak Dillinja czy Jimmy Nail. Praktycznie każdy - niezależnie od wieku - zna partie, które nagrał dla Pet Shop Boys, Spandau Ballet i Mike & The Mechanics, a fani jazzu kojarzą go z gry pośród gwiazd sceny takich jak: John McLaughlin, Jack Bruce, Randy Brecker czy Jim Mullen.
Po drodze Husband wydał osiem albumów solowych, z których najnowszy - Dirty & Beautiful, Volume 1 - jest najbardziej ambitny. Nie tylko z powodu muzyków, którzy się tu pojawiają, chociaż każda płyta, na której wspólnie po 37 latach gra trzech członków Mahavishnu Orchestra jest wyjątkowy. Husband zawarł w jednym krążku bardzo szeroki zakres muzyczny, od jedwabistego smooth jazzu, przez soul i funk. Gary, wraz z Markiem Kingiem (Level 42) i starymi współpracownikami - Holdsworthem, Robinem Trowerem i Stevem Hackettem, zabiera nas w podróż do miejsc, gdzie wielu słabszych perkusistów bałoby się zapuszczać. Czy wspominaliśmy, że Gary jest także szanowanym jazzowym pianistą? Nic dziwnego, że w czasie naszej rozmowy Husband był w świetnym nastroju. Rozmawialiśmy o wielu przygodach związanych z grą na żywo i w studiu z początków jego kariery jako wybitnego młodego talentu aż do aktualnych już jako szanowanego i wiecznie pracującego profesjonalisty. Gary jednak zawsze skupiony jest na przyszłości - jak wszyscy wybitni muzycy...
Na Dirty & Beautiful, Volume 1 można usłyszeć, jak grasz na klawiszach i na perkusji. Czy gra na obu instrumentach daje ci taką samą satysfakcję?
Tak, to dla mnie dwa równoległe światy. Jeden nie może istnieć bez drugiego, jak ying i yang. Granie na fortepianie poszerza horyzonty, bo jak tylko dotkniesz klawiszy zaczynasz odkrywać harmonię, jak również melodyczną stronę muzyki. Uczysz się form i muzycznej logiki w ogóle. Fortepian jest do tego najlepszym instrumentem, ale jest też instrumentem, za pomocą którego potrafię się wyrażać. Z perkusją jest podobnie. Nie da się ich rozdzielić. Te dwa światy łączą się ze sobą.
Dlaczego zacząłeś grać na bębnach?
Żeby powkur*iać moją nauczycielkę od fortepianu! Była bardzo surowym, ale też świetnym nauczycielem. Byłem wtedy w środowisku muzyki klasycznej - była uważana za "prawdziwą? muzykę, co natychmiast uznałem za afront wobec wszystkiego, w co wtedy wierzyłem. Jazz, rock czy pop były traktowane jak trywialne. Sposób nauczania był "wiktoriański? - kilka razy dostałem po głowie, gdy moneta spadła mi w dłoni w trakcie ćwiczeń. Miałem wtedy 10 czy 11 lat i tak naprawdę zniechęcało mnie to do muzyki. Perkusja była dla mnie buntem przeciw takiemu podejściu i klasycznemu światu.
Jaka była twoja pierwsza perkusja?
Pierwszy zestaw należał do mojego ojca. Nie miał hi-hatu, więc zrobiłem taki dziwaczny mechanizm, który spełniał jego rolę. Po jakimś czasie dostałem pierwszy prawdziwy zestaw, stary używany Trixon ze skórzanymi naciągami. Był w obrzydliwym kolorze Blue Sparkle i brzmiał okropnie, ale zakochałem się w nim.
Którego bębniarza najbardziej podziwiałeś na początku?
Każdego, którego zobaczyłem w telewizji. Prezencja na scenie była dla mnie tak samo ważna jak to, co się gra, więc Keith Moon i inni perkusiści z showmeńskim podejściem mi się podobali. Lubiłem bębniarzy, którzy grali tak, jakby musieli się wyrażać perkusją, na przykład Mitch Mitchell. Kiedy widziało się kogoś takiego, można było też zobaczyć jak jego gra do pewnego stopnia wywodzi się z jazzu. W tamtych czasach wszystkie gatunki muzyki łączyły się w jednym punkcie, nie było takiego rozwarstwienia, jakie istnieje dzisiaj. Miałem kontakt z wieloma gatunkami muzyki, bo wtedy wszystko było wrzucane do jednego worka.
Czy John Bonham miał na ciebie wpływ?
Tak, głównie pod względem dźwięku, ale John Von Ohlen (grający w 1972 roku ze Stan Kenton Orchestra) też miał potężne brzmienie, na równi z Bonhamem. Do dziś uwielbiam mocne bębny.
Uczyłeś się gry na perkusji w szkole?
Nie miałem stałych nauczycieli, poza Geoffem Myersem przez jakiś czas. Tak szczęśliwie się złożyło, że mój tata jest świetnym muzykiem i przez niego spotykałem wielu różnych perkusistów, z których każdy prezentował swój styl gry. Już samo to było świetnym sposobem nauki. Tata wciąż mnie wspierał i był wniebowzięty na samą myśl, że będę muzykiem, ponieważ wtedy scena bardzo mocno się rozwijała i można było wiele osiągnąć na brytyjskim rynku muzycznym.
Jaki był twój pierwszy profesjonalny zespół?
Zostałem przyjęty do big bandu Syd Lawrence Orchestra w 1976 roku. Miałem wtedy 16 lat. Tata grał z Sydem przez wiele lat w BBC Northern Dance Orchestra i doradził mu, żeby dał mi szansę, więc ciężko pracowałem i studiowałem wszystkie big bandowe płyty, które mogłem znaleźć, słuchałem perkusistów i rozpracowywałem, jak otrzymać ich brzmienie i feeling. Audycja była normalnym koncertem! Nie było żadnego próbowania, wiesz? Sytuacja typu "walcz lub uciekaj?. Musiałem wciąż patrzeć na kwity, wiedzieć, gdzie jestem w utworze. Trzeba było wejść w środek muzyki, pewną ręką trzymać tempo i ciągnąć cały zespół ze sobą. Była to prawdziwa próba sił.
Nawiązałeś długą i bardzo owocną współpracę z Allanem Holdsworthem. Dlaczego tak dobrze wam się razem gra?
Spotkanie Allana było dla mnie punktem zwrotnym, bo był on pierwszą osobą, która powiedziała "graj tak, jak naprawdę chcesz?. Dużo wcześniej pracowałem w sytuacjach, gdzie wymagano, żebym próbował brzmień a?la Steve Gadd czy Elvin Jones i trudno było mi dopasować grę do wizji innych. Allan mnie wyzwolił, powiedział, że chce to, co ja uważam za stosowne, a ja bez wahania przyjąłem tę wolność. Między nami zrodziła się naturalna więź.
Jak udawało ci się w tamtych czasach dostawać na sesje nagraniowe?
Było kilka kluczowych osób, do których zanosiłem kasety i mówiłem "ostatnio się poznaliśmy, oto znów jestem, a tym się aktualnie zajmuję, proszę, posłuchaj?. Robiłem to tak długo, dopóki nie mieli mnie po dziurki w nosie i musieli oddzwonić. To się nazywa aktywna działalność! Podobnie można robić dzisiaj. Nie nadaję się do wszystkiego, ale to co umiem mogę wykorzystać w różnych stylach, bo podoba mi się wiele różnych gatunków. To też sprawia, że mam świeże pomysły, jestem wciąż zainspirowany i zmotywowany.
Jak zaczęła się twoja przygoda z Level 42?
Mark King widział mnie podczas pokazu talentów Star Town w 1978 r. Reprezentowałem Leeds z kilkoma iluzjonistami i tancerzami. Z każdego miasta przyjechała cała drużyna, ja najpierw tłukłem się na perkusji a potem przesiadłem się do elektrycznego fortepianu. Do dziś mam ten pokaz na video, jest przezabawny. Byłem wtedy zapalonym dzieciakiem. Czułem muzykę i chęć do gry, po prostu wyciekało to ze mnie. Nie miało to dla mnie znaczenia, w jaki sposób mam grać. W każdym razie Mark mnie zapamiętał a potem poznał bliżej przez moją współpracę z Allanem. Potem stwierdził, że da mi szansę, zadzwonił, a ja uznałem, że to świetny pomysł.
Brałeś udział w wielu sesjach z najróżniejszymi muzykami. Czy tak samo cieszy cię granie różnych gatunków?
Cóż, kiedyś odmówiłem pójścia na przesłuchanie do Spice Girls. Nie jestem snobem, nie zrozum mnie źle - lubię muzykę popową, ale wiedziałem, że będzie mi ciężko traktować ten zespół z szacunkiem, a muszę szanować artystów i muzykę. Nie spełniali tego kryterium i wolałem pracować przy innych projektach niż w tamtym. Myślę, że są rzeczy, od których instynktownie się oddalasz. Pamiętam, jak bębniłem kiedyś na West Endzie i zostałem zwolniony po kilku tygodniach, bo odmówiłem grania dokładnie tego samego w ten sam sposób noc w noc. Nie znoszę monotonii, nie radzę sobie z nią dobrze. Gdybym miał zwykłą pracę to pewnie codziennie chodziłbym do niej inną drogą. Albo bym oszalał.
Czy kiedykolwiek proszono cię o granie partii, które były dla ciebie prawdziwym wyzwaniem?
Pewnie. Pamiętam, że kiedy stawałem się coraz bardziej pewny siebie w czasie sesji, to od czasu do czasu ktoś wylewał na mnie kubeł zimnej wody i kazał grać stronę bardzo gęsto zadrukowaną nutami! Każdy takt w innym metrum i takie tam, rozumiesz - bardzo skomplikowane kwity. Ale uwielbiam wyzwania. Chciałem być kierowcą wyścigowym jako dziecko i zawsze czułem pociąg, żeby to rzeczywiście robić. Mam od małego taki dryg.
Jak wyglądało tworzenie muzyki do Dirty & Beautiful Volume 1?
Pomysły po prostu przychodzą. Jeśli się o to nie martwisz, jeśli jesteś naturalnie otwarty i zainspirowany, to przyjdą. Przy wszystkich moich albumach, jak i zespołach z którymi grałem, na szczęście wszystko przychodziło szybko. Nie wiem, jak to działa, ale działa. Stworzenie takiej płyty jest dla mnie bardzo znaczące. Na dodatek trzy utwory na Volume 2 są prawie gotowe, bo skala projektu gwarantowała drugi krążek. Jak zwykle skończyłem ze zdecydowanie większą ilością materiału, a nie przepadam za długimi albumami. Podwójne wydawnictwa do mnie nie trafiają, to dziwny koncept.
Allan Holdsworth gra dużą rolę na płycie, prawda?
Zawsze bardzo dobrze czułem się z jego muzyką. Jeśli się przysiądzie i posłucha dokładnie muzyki Allana, to zauważy się miejsca, które ciągną i odpychają, ale nie zawsze w ramach sztywnego czy regularnego tempa - prawie jak muzyka klasyczna. Dużo z tego czerpałem i nad tym pracowałem. Było to trzymanie się jego oryginalnego pomysłu najbardziej jak umiałem. Do dzisiaj tak jest.
Jesteś znany z grania jazzu i fusion, ale na Dirty & Beautiful usłyszeć można znacznie szersze spektrum muzyczne.
Nie oddzielam jazzu, jazz-rocka czy czegokolwiek od innych rodzajów muzyki i chciałem tym albumem i grą z ulubionymi muzykami cieszyć się różnymi muzycznymi światami, których jestem częścią. Tam, gdzie kończy się jeden gatunek, zaczyna się kolejny, a miejsce ich zetknięcia jest niewidoczne, dla mnie to wszystko stanowi jedność. Być może do tego dążymy w życiu - żeby być jednym, zdrowym, żyjącym organizmem i pracować logicznie, bez uprzedzeń, różnic i przymusowego rozdzielania. Chciałbym, żeby polityczne i religijne światy się do tego zbliżały. Klasyczni nauczyciele fortepianu także!
Powiązane artykuły
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…