Darkside - Stormblast - Priest
Dodano: 26.02.2016
Ekstremalni polscy perkusiści są podobnie jak bramkarze w piłce nożnej, cenieni nie tylko w kraju nad Wisłą.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Forpocztę stanowią doskonale znani czytelnikom Perkusisty Inferno, Daray oraz Pawulon. W ich cieniu, lecz bez żadnych powodów do kompleksów funkcjonują Stormblast, Priest oraz Darkside. Filary najbardziej niepokornych i radykalnych grup metalowego podziemia. Nieuznający kompromisu, z charakterem i kunsztem, stanowiący klasę samą w sobie.
Maciej "Darkside" Kowalski - ur. 1984, członek krakowskiej Mgły oraz Kriegsmaschine, black metalowych grup, zbierających niezwykle entuzjastyczne recenzje także w prasie zachodniej, wcześniej związany z Crionics, gdzie w ostatnim okresie działalności zespołu zastąpił go Pawulon.
Konrad "Priest" Wiśniewski - ur. 1984, pochodzący z Krakowa następca Darkside’a w MasseMord, a jednocześnie siła napędowa speed/ thrash metalowego trio Voidhanger oraz awangardowego projektu Odraza, któremu międzynarodowy rozgłos przyniosła płyta Esperalem tkane.
Paweł "Stormblast" Pietrzak - ur. 1981, pochodzący z Częstochowy założyciel death black metalowego Infernal War, wcześniej znany z nieistniejącego już Thunderbolt, a od kilku lat również znakomity koncertowy zastępca Inferno w Azarath, jeśli Behemoth jest akurat w trasie.
Tekst: Adam Drzewucki
Zdjęcia: Maciej Mutwil
Wywiad ukazał się w numerze listopad 2015
Jaką rolę odgrywają dla was emocje w muzyce?
Darkside: Zapewne nadrzędną, biorąc pod uwagę fakt, że celem muzyki jest właśnie wzbudzanie emocji. Domyślam się jednak, że chodzi o te najintensywniejsze przeżycia. Cóż, jestem od tego uzależniony i poza słuchaniem muzyki w formie czysto rozrywkowej dosyć często muszę poszarpać i całkowicie pozrywać te najgłębsze struny emocjonalne. Ciężko by było znaleźć ujście w innej dziedzinie sztuki. Zależnie od aspektu twórczości, którym zajmuję się w danej chwili, stan emocjonalny potrafi przybierać różne formy. Podczas nagrywania jestem niemal w transie, więc nieprzyjemny ze mnie wówczas gość. Duża dawka zniecierpliwienia, rozdrażnienia i krytycyzmu wymaga wielkiego opanowania ze strony współpracujących. Jestem całkowicie pochłonięty myśleniem o powstającym materiale, co zapewne czyni mnie dla otoczenia jeszcze bardziej autystycznym niż zazwyczaj. Na scenę natomiast wychodzi przerażone zwierzę. Jako taki kontakt z rzeczywistością łapię średnio po dwóch utworach.
Stormblast: Tylko emocje się liczą i tylko ich szukam w muzyce - pierwiastka tego czegoś, co chwyta od środka. Komponowanie to czasami inspirujące natchnienie, a innym razem poty, bo nad czymś trzeba ostro przysiąść i poćwiczyć lub często - typowo sportowe ciągi, bo tak będzie lepiej dla utworu. Koncerty to zastrzyk adrenaliny. Znika zmęczenie nawet po nieprzespanej nocy. Przez te 50 minut liczy się tylko energia i scena.
Priest: Bez emocji nie byłoby sztuki. Odwieczne prawidło, jednak rzeczywiście to sprawa pierwszorzędna w kontekście jej tworzenia, jak i odbierania. To ważniejsze od umiejętności. To, co mnie najbardziej nakręca, to emocje takie, jak gniew, agresja czy melancholia, które mogę wydobyć z siebie przy pomocy grania na żywo. Komponując wygląda to o tyle inaczej, że emocje rozkładają się w nieograniczonym czasie. Są podobne do tych koncertowych, jednak schludniej oprawione i zapakowane.
Perkusista to często najbardziej ekspresyjny muzyk na scenie. Czy wraz z wysiłkiem fizycznym, którym jest ekstremalny metal, idzie także ekstremalne przeżywanie muzyki?
Jak najbardziej, chociaż nigdy nie można sobie na to pozwolić w pełni, inaczej można się wypłukać z energii w ciągu jednego utworu, chociażby poprzez przyspieszenie lub zwiększenie dynamiki. Dla mnie priorytetem pozostaje zawsze wykonanie. To taki taniec na krawędzi zdrowego rozsądku i moja własna definicja profesjonalizmu - przeżywać, ale nie wybuchnąć, chociaż chęć rzucenia statywem w najbliższą osobę wydaje się być nie do opanowania.
Prawdziwym wysiłkiem jest rozstawienie całego zestawu i jego złożenie. Samo granie to raczej przyjemność wzmocniona zastrzykiem adrenaliny. Ekstremalnie bywa, jak set jest morderczo ustawiony - jest wtedy walka, ale staram się to przewidzieć, gdy układamy kolejność i ogrywamy set na próbach.
Bębniarze obok basistów są najmniej docenianymi muzykami. Rytm i puls są filarami muzyki. Jeśli bębniarz się pomyli, wysypie, zapomni partii, to jest po zawodach. Są różne sposoby ekspresji. Jednymi miota na prawo i lewo, inny gra na pozornym luzie. Każdy przeżywa to na swój sposób. Nie da się powiedzieć, kto ją bardziej czuje, kto jest w tym lepszy. Są to rzeczy niepoliczalne. W ocenie emocji innych pomaga mi intuicja. Dobrzy perkusiści to wrażliwi ludzie, którzy w głowie pełnej cyfr, tworzą własne algorytmy, wzory i przekładają je na beczki.
Co zdecydowało o tym, że zostaliście perkusistami?
Starszy brat grał na gitarze i bębnach, więc naturalnie jako dzieciak coś podłapałem. Obecnie w perkusji pociąga mnie bardzo niewiele, ale pamiętam, że wówczas zaintrygowany byłem aspektem manualnym, różnorodnością tych wszystkich bębnów i talerzy. Każdy był unikalny i miał swoją duszę. Do wyboru instrumentu przyczyniła się moja osobowość, bo zawsze preferowałem drugoplanowe, odpowiedzialne i cholernie niewdzięczne role. Na szkolnym boisku zawsze byłem bramkarzem. Nie inaczej sprawy mają się w muzyce. Grałem kiedyś na fortepianie, ksylofonie i wibrafonie, ale poszły całkowicie w odstawkę na rzecz perkusji, czego nigdy sobie nie wybaczę.
Wszystko stało się jasne w wieku 11 lat. Po prostu miałem straszną frajdę, uderzając we wszystko, co się da. Sprzęty kuchenne, puszki, kartony. Później pierwszy zestaw Amati. Nigdy mi się to nie znudziło, a wręcz przeciwnie. No i lata przy bębnach zleciały. Nigdy nie grałem na żadnym innym instrumencie. Chyba już za późno, żeby coś dodatkowo opanować.
Bakcyla zaszczepił we mnie ojciec, pokazując podstawowy rytm w metrum 4/4. Odegranie go przeze mnie jako nastolatka, miało nastąpić na tułowiu. Bęben basowy i hi-hat wybrzmiewał w zależności od mocy uderzenia prawą dłonią w górną część klatki piersiowej. Werblem był brzuch, grany lewą dłonią. Tak wyglądał mój pierwszy zestaw. Potem była prawdziwa perkusja. Początki były ciężkie. Stale towarzyszyło mi poczucie niewiedzy i pełna dezorientacja. Mimo to, coś pchało mnie do przodu, by zagrać dokładniej, równiej i z większą swobodą. Radami wciąż dzielił się ojciec. Później przyszedł moment, gdy dorównałem mu umiejętnościami i nastąpił etap własnej kreatywności. Słuchając muzyki, skupiałem się na perkusji i próbowałem zrozumieć, jak grane są poszczególne partie. Próbowałem je odtworzyć. Ten szlak nauki towarzyszył mi w pierwszych latach nauki. W graniu na perkusji pięknem jest możliwość przypierdolenia jej kijem bez konsekwencji rewanżu. Im precyzyjniej bijesz, tym bardziej chodzi jak Szwajcar. (śmiech)
Wielkość pewnych perkusistów polega na niezwykłym warsztacie. Inni grają mniej dokładnie, ale z feelingiem. Co was najbardziej pociąga w perkusji, co inspiruje, czego w niej szukacie?
Perkusja jest dla mnie narzędziem i kluczem do czegoś większego - tworzenia muzyki w pełnym jej wymiarze. Jeżeli rozwijam się w jakimś kierunku, to głównie dlatego, że nadchodzący materiał będzie wymagał takich, a nie innych partii. Poszukuję swobody wyrażania siebie. Idzie za tym sięganie i przyswajanie wielu elementów, często obcych, odległych i całkowicie nowych, których mogę w danej chwili potrzebować, by zrealizować to, co się aktualnie zrodziło w głowie. W byciu perkusistą podoba mi się fakt posiadania wpływu na puls całego utworu i nadawania mu charakteru. Lubię czasem powywracać wszystko do gór y nogami, ale oczywiście w granicach zdrowego rozsądku.
Technika jest potrzebna, gdy chcesz coś wyrazić w numerze, masz fajne rzeczy w głowie i potrzeba jest przelać to na bębny. Gdy masz technikę, mniejsze jest ograniczenie z tym związane. Po prostu to zagrasz. Dążę do jak najlepszego dopasowania partii bębnów z resztą. Technika nie jest najistotniejsza w całej tej zabawie, bo czasami najprostszy rytm siedzi najlepiej. Inspirujący w tym wypadku zawsze jest wiodący riff, do którego układam bębny.
Bębniarze, których dobrze się słucha, to osoby wkładające serce w muzykę. Posiadające warsztat oraz, co chyba najważniejsze, potrafiące umiejętnie aranżować. Osobiście nie przepadam za stylem gwiazd muzyki ekstremalnej, które wrzucają swoje filmy do sieci. Ich partie są bliskie perfekcji i trzeba jednak docenić wysiłek, jaki włożyli, by osiągnąć taki poziom. W moim odczuciu jednak brakuje temu duszy. To mnie nie kręci. Nie podoba mi się również styl grania siłowego. Jakość dźwięku jest wysoka, jednak pozbawiona większej dynamiki. W tym przypadku możesz zagrać lżej, ale mocniej już nie.
To, co robi wrażenie na przeciętnym słuchaczu, to długie blast beaty albo intensywne podwójne stopy. Czy jest jakiś element, który lubicie szczególnie?
Szybkie tempa zawsze wzbudzały zachwyt i podziw. Nie mógłbym się jednak całkowicie temu poświęcić. Praca, jaką trzeba wykonać w celu uzyskania rezultatów, okazała się być ceną, której nie jestem w stanie zapłacić. Wielu wybitnych blaściarzy po latach zatrzaskuje się w systemie naprzemiennych jedynek i miewa problemy z innymi aspektami. Wolę tego uniknąć, bo nie ma nic straszniejszego niż zbudować więzienie dla własnej wyobraźni. Skupiam się na kontroli brzmienia, dynamice, artykulacji oraz pulsie jako takim. Szlifuję te elementy, bo ułatwiają swobodną i świadomą ekspresję. Uderzenia nabierają sensu i treści, stają się bardziej logiczne i przemyślane. Ekscytuje mnie fakt dochodzenia do nowych wniosków, przełamywania własnych barier. W moim wypadku bardziej mentalnych niż fizycznych. Cały mój warsztat to kilka podstawowych wprawek, które namiętnie wałkuję, dopóki nie ewoluują w coś nowego.
Nie sądzę, żeby to robiło największe wrażenie i całą robotę. Zresztą na pewno nie na mnie i podejrzewam, że na kolegach również. Bezsensowna sieczka mnie nie interesuje. Nie ma sensu wymieniać rzeczy, które obecnie ćwiczę, ale na pewno nie są to szybkie blasty czy też prędkość na stopach.
To są stałe elementy metalu. Dorzuciłbym jeszcze klasyczne umpa-umpa. Wszystkie z nich uwielbiam, jednak rytmów i stylów jest mnóstwo. Czasem warto się oderwać od tej muzyki i podejrzeć czarnoskórych jazzmanów zza Atlantyku. Ci goście mają niesamowite predyspozycje do czucia rytmu. Grają takie rzeczy, że zdecydowana większość metalowych wyrobników nie jest w stanie pojąć granych przez nich podziałów.
Jak często gracie i ćwiczycie?
Do osób systematycznych się nie zaliczam. Miałem wiele długich przerw. Trwały miesiącami, a czasami ponad rok. Jeżeli jestem aktywny to wszystko dyktowane jest zapotrzebowaniem zespołu. Samemu ćwiczę co kilka dni, jedynie po utracie formy, w ramach przygotowania do regularnych prób. Kiedy następuje taki ciąg grania z zespołem, wówczas rezygnuję z ćwiczenia w pojedynkę. Wyjątkiem jest tworzenie nowego materiału. Wtedy często gram sam, żeby wymusić proces twórczy, uzbroić się w nowe pomysły.
Jedna lub dwie próby z zespołem w tygodniu. Ćwiczenia samemu to półtorej godziny przy padzie oraz godzina za zestawem. Czasami tylko pad i próba wieczorem, a czasami w ogóle nic przez tydzień. Jak trzeba coś ograć do koncertu, a nie mamy prób to mp3 z numerami w ucho i dzida cały set.
Odkąd pamiętam wolałem grać w salce choćby z jedną gitarą, stąd rzadziej ćwiczyłem sam. Częściej szlifuję umiejętności podczas prób z zespołem. Wtedy jest czas na stosowanie wyuczonych patentów, jak i na kreowanie nowych.
Black metal był i być może wciąż jest muzyką, która istnieje w opozycji do konformizmu i proszenia się o aprobatę. Jak rozumiecie black metal?
Mam inne spostrzeżenia. Mówię o polskiej scenie, bo w zagraniczną wglądu nie mam. Obserwuję zjawiska popkulturowe. Pojawiają się scenowi celebryci, trolle itd. Więcej szumu wokół pewnych osób niż wokół muzyki. Mali i nijacy próbują się podpiąć pod tych, których uważają za wielkich. Gdzie zatem ten nonkonformizm? Nie rozumiem black metalu w żaden sposób. Nie jest dla mnie żadnego rodzaju myślą czy ideą. Istnieje w sferze uczuć i emocji. To ten chorobliwy stan, który uderza mnie po całkowitym uświadomieniu sobie własnej skończoności. Specyficzna mieszanka szoku, przerażenia, otumanienia, a w konsekwencji reakcji obronnych ze strony umysłu - rozpaczy, gniewu, poczucia irrealizmu. Traktuję to raczej jako brzemię, którego bardzo chętnie bym się pozbył.
Wielu perkusistów prowadzi profile na Facebooku, publikuje wideo z prób i koncertów, zbiera lajki, dociera swoim kanałem do fanów. Działacie poza tym, nie promujecie się w modny i popularny dziś sposób. Dlaczego?
Nie mam nic przeciwko temu, że ktoś, kto związał swoje życie z instrumentem, stara się coś z tego wycisnąć, nawet gdyby miało to trącić show-biznesem. Hikorowymi pałkami przecież się nie nażresz. Należy się gościom, zwłaszcza, że większość z nich jest naprawdę wybitna. Pełen też jestem podziwu, że można aż tak pokochać perkusję i nie tracić zapału, być wiecznie zmotywowanym pasjonatem. Gorzej, kiedy za coś takiego bierze się siódma liga, a przepych i gadżeciarstwo nie idą w parze z zawartością merytoryczną. Nie rozumiem tego rodzaju zachowań. Wychodzę z założenia, że setka lajków nie sprawi, że nagle w magiczny sposób stajesz się świetnym perkusistą. Samemu nigdy się nie zdecydowałem na wrzucanie filmików, bo nie czuję się autorytetem. Uznałem, że to, co gram, nie posiada na tyle istotnej wartości dydaktycznej, żeby wymagało dzielenia się ze światem. Jeżeli nastąpi przełom, to nie omieszkam się zastanowić. Zresztą jakiś czas temu kierowany wewnętrzną potrzebą przymierzałem się do nagrania wymagającego drum coveru, tak, żeby się sprawdzić. Jednak ilość zainwestowanego czasu, pracy i środków równałaby się powstaniu sporej części płyty, więc plany odłożyłem na czas bliżej nieokreślony.
Nie wiem, bo ja nawet zwykłego profilu na Facebooku nie mam. Moje ego jest w zupełności zaspokojone tym, co nagrałem na płytach. Chociaż nie mam nic przeciwko takiemu podejściu, bo to w końcu promocja własnej osoby, nierzadko mająca wpływ na karierę, jak chociażby dołączenie do składu większej kapeli.
Nie mam potrzeby angażowania się w procesy promocyjne. Nie traktuję grania jako pracy. Jeśli ktoś chce docierać do ludzi poprzez wrzucanie filmików do Internetu, to jest to jego biznes.
Choć nikt nie podważa roli perkusistów w ekstremalnym metalu, mimo wszystko najczęściej utwory komponują gitarzyści. Jak jest w przypadku waszych zespołów?
We Mgle moja ingerencja jest nieduża. Czasami proszę o zmianę poszczególnych dźwięków czy akordów, przebudowanie struktury, drobne zabiegi. Wszystko dzieje się za obustronnym porozumieniem. W Kriegsmaschine w dużej mierze komponowanie zaczyna się właśnie od bębnów. Prezentuję swoje pomysły i tłumaczę, jaką mam wizję. Najpierw powstają perkusyjne szkielety. Dużo też mącę przy gitarach, ale nigdy nie wychodzę z własnym, pełnym motywem.
Komponują gitarzyści, ale mam wpływ na to, co się na tych gitarach dzieje. Nie jestem gitarzystą, ale proponuję czasami zmienić riff czy motyw i raz wychodzi na moje, a raz nie. Klasyczny proces pracowania nad dźwiękami. Nikt się nie upiera przy tym, że to, co przyniósł, jest najlepsze i razem pracujemy nad ostatecznym kształtem. Na ostatniej płycie Infernal War miałem duży wpływ na gitary i ogólny kształt numerów.
Gitara tworzy melodię. Na bębnach to prawie niemożliwe. Pomijając świetnych bębniarzy, grających na rozbudowanych zestawach, wystrojonych do granic możliwości. Melodia na bębnach służy mi jedynie do sprawdzenia, czy interwały między tomami się zgadzają. Jak dotąd najwięcej własnych pomysłów wplotłem do Enclave, Medico Peste oraz Odrazy. Były to struktury numerów, riffy oraz partie bębnów. W MasseMord to Nihil, poza gitarami, rzecz jasna, pisze również szkielety bębnów, które później wzbogacam o swoje patenty. W Voidhanger sprawa ma się podobnie. Zyklon, poza gitarami i basem, układa też rytmy. Dodatkowo pisze bardzo ciekawe wykończenia taktów, jakby sam był perkusistą.
Co jest perkusyjnym ideałem, do którego dążysz?
Ideałem jest rozwój. Wszechstronność, ale nie po trochu, lecz pełną parą. Umieć odnaleźć się w każdym gatunku i stylistyce, jakby to był ten ulubiony, w którym ma się korzenie. Być uniwersalnym, a zarazem posiadać tożsamość, swojego rodzaju sygnaturę, która czyniłaby rozpoznawalnym.
Maciej "Darkside" Kowalski - ur. 1984, członek krakowskiej Mgły oraz Kriegsmaschine, black metalowych grup, zbierających niezwykle entuzjastyczne recenzje także w prasie zachodniej, wcześniej związany z Crionics, gdzie w ostatnim okresie działalności zespołu zastąpił go Pawulon.
Konrad "Priest" Wiśniewski - ur. 1984, pochodzący z Krakowa następca Darkside’a w MasseMord, a jednocześnie siła napędowa speed/ thrash metalowego trio Voidhanger oraz awangardowego projektu Odraza, któremu międzynarodowy rozgłos przyniosła płyta Esperalem tkane.
Paweł "Stormblast" Pietrzak - ur. 1981, pochodzący z Częstochowy założyciel death black metalowego Infernal War, wcześniej znany z nieistniejącego już Thunderbolt, a od kilku lat również znakomity koncertowy zastępca Inferno w Azarath, jeśli Behemoth jest akurat w trasie.
Tekst: Adam Drzewucki
Zdjęcia: Maciej Mutwil
Wywiad ukazał się w numerze listopad 2015
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…