Paul Mazurkiewicz (Cannibal Corpse)
Dodano: 29.09.2016
Jeden z najsłynniejszych zespołów deathmetalowych na świecie współtworzy perkusista o bardzo swojsko brzmiącym nazwisku.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Korzystając z wizyty legendarnej formacji w Polsce spotkaliśmy się z Paulem, by porozmawiać o jego korzeniach, sprzęcie i sensie tworzenia tak bezkompromisowej muzyki.
To, co lubię - nie tyle w muzyce, co w samym zespole Cannibal Corpse - to fakt, że ciężko posądzić ich o granie pod publikę lub jak kto woli - dla mas. No, bądźmy poważni… Tam nie ma jakiegoś kalkulowania na temat potencjalnego czasu antenowego w ogólnokrajowym radio. Obrany przez kapelę prawie 30 lat temu kierunek muzyczny bez wątpienia nie wpisuje się w tzw. mainstream. Już na samym początku było pod górkę i nic do tej pory się nie zmieniło.
Instytucja Cannibal Corpse ma jednak w sobie coś, co powoduje, że wiele osób, będących daleko poza światem death metalu, zna zespół i wypowiada się o nich z sympatią, często z szacunkiem. Czuć bowiem tę konsekwencję i rozbrajającą szczerość. Zespół wie, że nie jest stworzony do gry na stadionach. Mimo, że w okresie letnim jest sporo festiwali, to jednak większość swojego życia spędzają w ciasnych klubach. Ekipa pięciu facetów w średnim wieku, która osiągnęła w środowisku kultowy status, pojawiała się swego czasu na kinowym ekranie i to z nie byle kim, bo samym Jimem Carreyem.
Spotkaliśmy się z Paulem (lub - jak kto woli - Pawłem) w warszawskim klubie Proxima, tuż przed pierwszym z dwóch koncertów (razem z Krisiun) w naszym kraju. Do klubu nadciągały powoli sylwetki, po których od razu było widać, jaki jest cel podróży - machnąć banią przy Cannibalach i sieknąć kilka browarów. Zanim weszliśmy porozmawiać z muzykiem, dwóch fanów poprosiło, żeby zrobić im zdjęcie na tle klubu. Mieli ze sobą ręcznie zrobioną flagę z logo zespołu. Ubrani w katany, naszpikowane badzikami różnych kapel, mieli szalony entuzjazm w oczach. Chłopcy mieli może po 18-19 lat, tak czy siak urodzili się już grubo po tym, jak Cannibal wybiło się na deathmetalowej scenie. Miło było patrzeć na szczerą radość kolejnego pokolenia fanów.
Paul przywitał nas bardzo serdecznie. Zasiedliśmy w garderobie, muzyk odetchnął głęboko i rzekł: Zawsze dobrze być z powrotem w Polsce.
Materiał przygotował: Maciej Nowak
Zdjęcia: Rafał Kotylak
Wywiad ukazał się w numerze maj 2016
To, co lubię - nie tyle w muzyce, co w samym zespole Cannibal Corpse - to fakt, że ciężko posądzić ich o granie pod publikę lub jak kto woli - dla mas. No, bądźmy poważni… Tam nie ma jakiegoś kalkulowania na temat potencjalnego czasu antenowego w ogólnokrajowym radio. Obrany przez kapelę prawie 30 lat temu kierunek muzyczny bez wątpienia nie wpisuje się w tzw. mainstream. Już na samym początku było pod górkę i nic do tej pory się nie zmieniło.
Instytucja Cannibal Corpse ma jednak w sobie coś, co powoduje, że wiele osób, będących daleko poza światem death metalu, zna zespół i wypowiada się o nich z sympatią, często z szacunkiem. Czuć bowiem tę konsekwencję i rozbrajającą szczerość. Zespół wie, że nie jest stworzony do gry na stadionach. Mimo, że w okresie letnim jest sporo festiwali, to jednak większość swojego życia spędzają w ciasnych klubach. Ekipa pięciu facetów w średnim wieku, która osiągnęła w środowisku kultowy status, pojawiała się swego czasu na kinowym ekranie i to z nie byle kim, bo samym Jimem Carreyem.
Spotkaliśmy się z Paulem (lub - jak kto woli - Pawłem) w warszawskim klubie Proxima, tuż przed pierwszym z dwóch koncertów (razem z Krisiun) w naszym kraju. Do klubu nadciągały powoli sylwetki, po których od razu było widać, jaki jest cel podróży - machnąć banią przy Cannibalach i sieknąć kilka browarów. Zanim weszliśmy porozmawiać z muzykiem, dwóch fanów poprosiło, żeby zrobić im zdjęcie na tle klubu. Mieli ze sobą ręcznie zrobioną flagę z logo zespołu. Ubrani w katany, naszpikowane badzikami różnych kapel, mieli szalony entuzjazm w oczach. Chłopcy mieli może po 18-19 lat, tak czy siak urodzili się już grubo po tym, jak Cannibal wybiło się na deathmetalowej scenie. Miło było patrzeć na szczerą radość kolejnego pokolenia fanów.
Paul przywitał nas bardzo serdecznie. Zasiedliśmy w garderobie, muzyk odetchnął głęboko i rzekł: Zawsze dobrze być z powrotem w Polsce.
Odpowiadałeś pewnie dziesiątki razy na to pytanie, ale jeszcze nigdy u nas. Zatem, jak to jest z tym Mazurkiewiczem?
No cóż, jestem w stu procentach polskiego pochodzenia! Urodziłem się oczywiście w Ameryce, ale moi dziadkowie zarówno od strony mamy, jak i taty, byli Polakami. Nie wiem dokładnie, skąd pochodzą… Kurczę, powinienem to wiedzieć, trochę wstyd… Ale płynie we mnie zdecydowanie w pełni polska krew. To fajna sprawa, bo moi rodzice są w stu procentach Polakami i tam się spotkali, zatem ja i moja siostra jesteśmy w pełni polskiego pochodzenia, co nie jest takie oczywiste w Stanach. Zazwyczaj jest tak, że ktoś tam jest w połowie Włochem, po ćwierci Irlandczykiem czy coś tam. Jestem z tego naprawdę dumny. Moja córka już jest w połowie Polką, a w połowie Włoszką, ponieważ poślubiłem włoską dziewczynę.
Znasz więc polskie dowcipy…
A tak, zawsze było pełno tych dowcipów o Polakach, ilu trzeba Polaków do wkręcenia żarówki i takie tam głupoty, ale ja się tym nie przejmowałem, traktowałem to z mocnym przymrużeniem oka.
Teraz oprócz koncertów masz też świetny kontakt z Polską przez Czarcie Kopyto.
Tak, wspaniały sprzęt. Władek przyszedł do mnie na Brutal Assault… Nie pamiętam dokładnie, który to był rok, chyba 2012, nie jestem pewny, w każdym razie przyszedł do mnie i mówi: "Hej, jestem Władek, mam firmę, która robi perkusyjne pedały. Chciałbym, żebyś je wypróbował." Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że to było dokładnie 5 minut przed naszym wejściem na scenę. To nie był najlepszy moment na takie akcje (śmiech). Po koncercie rozmawialiśmy chyba z godzinę. Chciał, żebym spróbował jego sprzętu. Jest fanem Cannibal, więc dlaczego nie? Byliśmy wtedy na takiej europejskiej trasie po festiwalach. Dał mi te pedały, ale nie miałem okazji ich wtedy przetestować, wyglądały wspaniale, naprawdę robiły niesamowite wrażenie, potężne, mocne, wręcz przerażające (śmiech). Powiedziałem mu, że nie mogę ich teraz sprawdzić, ale chętnie wziąłbym je do domu i tam je przetestuję. Jeżeli mi się nie spodobają, to obiecuję, że ich nie zatrzymam, nie jestem takim gościem, serio, to nie w moim stylu. Było mi miło, że chciał, bym przetestował taki sprzęt. Zaufał mi, więc nie mogłem zrobić, jak to niektórzy, wziąć sprzęt i nara. Wziąłem je ze sobą po trasie, podłączyłem w domu pod centralki i proszę.
Co takiego cię urzekło w tym sprzęcie?
Chyba sposób, w jaki jest wykonane. Ma świetny wygląd, jest bardzo solidnie złożone. Po intensywnym używaniu przez kilka miesięcy nic się nie zmieniło, jeżeli chodzi o sposób ich pracy, nic się nie poluzowało, nic nie odpadło. To jest w tym niesamowite! Podam ci przykład. Władek dał mi pierwszą parę, którą katowałem przez prawie dwa lata, później dostałem drugą parę, która stała się moją główną parą z racji logówek, jakie tam miałem. Przesiadłem się ze starej pary na nową i nie zauważyłem zmiany, by cokolwiek było nie tak z tamtymi starymi pedałami. Nie było: "Łał, nowe lepiej chodzą!". Nic z tych rzeczy. Stare pedały działają wciąż tak samo. Zresztą Władek zawsze je testuje i sprawdza, gdy się spotykamy, czy wszystko z nimi w porządku. "A pokaż mi je!" (śmiech). A one działają tak, jakbym je dostał wczoraj.
Starasz się śledzić zmiany sprzętowe? Straszny "wyścig zbrojeń" teraz jest. Uczestniczysz w tym?
Wiesz, szczerze mówiąc, to nie bardzo. Nie jestem kolesiem, który by siedział i sprawdzał próbki brzmień. Pałki to pałki, blachy to blachy, naciąg to naciąg, ale właśnie w hardware i szczególnie w perkusyjnych pedałach zawsze może pojawić się coś nowego, co posuwa ten sprzęt do przodu w rozwoju. Wiadomo, mamy Camco czy Speed King, pedały, które doskonale się sprawdzały i wciąż sprawdzają, ale spójrz, co mamy teraz, jak to się rozwinęło! Naprawdę bardzo się cieszę, że mogę korzystać z produktów Władka.
Grasz bardzo fizycznie. Pamiętam twoją dość słynną kontuzję pleców. Jak to wygląda teraz? Masz jakieś większe problemy?
Nie bardzo, teraz na szczęście wszystko jest w porządku. Starzejemy się, więc w każdej chwili coś się może pojawić, ale na razie nie narzekam. Ciało potrafi nagle zwariować. Jeżeli chodzi o problem z plecami, o którym mówisz, to była niezła ironia, wręcz śmieszna sytuacja na swój sposób. Robiliśmy video o tym, jak nagrywamy płytę i w tym momencie strzeliły mi plecy, a przecież to się nigdy, przenigdy wcześniej nie zdarzyło! Ten jeden moment, akurat wtedy, gdy kamery były włączone, nagrywamy i nagle ten ból, najgorszy ból, jaki miałem. Wcześniej miałem jakieś tam detale, proste rzeczy, spowodowane zmęczeniem, ale nigdy coś tak mocnego! Nigdy więcej nie miałem takiej kontuzji poza prostymi nadwyrężeniami. Na szczęście mam mocne plecy i nie mogę narzekać, że cały czas coś tam się dzieje. Nie wiadomo, co będzie jutro, możliwe, że stanie się coś, co będzie wymagało dłuższej rekonwalescencji, ale jest to wynik zmęczenia materiału, no i wieku. Jeżeli chodzi o kontuzje, to bardziej zastanawiają mnie ręce. Póki co wszystko gra, ale nie do końca jest tak, jak powinno być, spójrz, nie mogę wyprostować w pełni rąk (rzeczywiście, Paweł wystawił ręce przed siebie i szczególnie prawa ręka pozostawała zgięta pod kątem prawie 10 stopni). Wiem, że to jest efekt lat gry i takiego układu rąk (Paul skrzyżował teraz charakterystycznie ręce). W zeszłym roku miałem straszny ból w łokciu i musiałem z tym grać. Powinienem prawdopodobnie przez jakiś tydzień nic nie robić, ale nie było wyboru i trzeba było grać. Teraz jest ok, ale wiem, że w każdej chwili mogę to nadwyrężyć. Zdaję sobie z tego sprawę tym bardziej, że lata lecą.
A i picie ciężej się znosi… (śmiech)
Na szczęście staram się tego unikać. Wpływ na zdrowie ma wiele rzeczy i wiele rzeczy może się zdarzyć. Plecy, ręce, ok, to rozumiem, czasami na to nie masz wpływu, szczególnie w pewnym wieku, ale są rzeczy, na które masz wpływ, wystarczy jeść odpowiednio, spać, pić właściwe płyny. Jak długo robię te wszystkie czynności, to liczę, że moje ciało wytrzyma tak, by grać jak najdłużej.
Jesteś klasycznym metalowym perkusistą. Wprowadzasz jakieś zmiany do swojego stylu gry?
Tak, robię pewne zmiany, dotyczą one głównie mechaniki. Perkusiści są zazwyczaj bardzo dokładni w tym, na czym i jak grają. Na przestrzeni lat, jak spojrzę wstecz, to widzę szereg zmian, przez jakie przechodziłem. Kiedyś siedziałem bardzo wysoko, by później siedzieć znów bardzo nisko, tak, że aż zacząłem się zastanawiać: "O co, do cholery, mi chodzi?". Przez ostatnie 6-7 lat przykładam bardzo mocno uwagę do tego, jak wygląda moja praca za zestawem. Nie chodzi przecież o to, by walczyć ze sobą. Wydaje mi się, że można zminimalizować ruchy za bębnami, uzyskując jednocześnie maksymalny efekt w grze. Ciało nie może zwariować, dlatego zwracam na to baczniej uwagę niż np. na rudymenty. Nie o to mi chodzi. Mój cel to uzyskać największy możliwy komfort gry, mam czuć się dobrze, nie mogę czuć napięcia w mięśniach czy to ramion, pleców lub rąk. Widzę, że ta praca przynosi efekty.
Pamiętam, jak Terry Bozzio mówił, że obniżył sobie linię talerzy, ponieważ z racji wieku te kilka centymetrów niżej robi różnicę.
Absolutnie to rozumiem. Czasami sobie nie zdajesz sprawy, jak wielką różnicę potrafią robić drobne zmiany. Zaczynasz grać, przyzwyczajasz się i się zastanawiasz: "Kurczę, powinienem tak to ustawić lata temu!".
W takiej sytuacji - która sesja w studio była dla ciebie największym wyzwaniem?
Ciężko powiedzieć… Chyba to będzie któraś z wcześniejszych sesji. Ja generalnie nie jestem zbytnio studyjnym gościem, nie przepadam za pracą w studio. W sumie dopiero zaczynam to ogarniać. Nasz ostatni album był dla mnie strasznie łatwy, ponieważ byłem bardzo dobrze przygotowany, lepiej niż kiedykolwiek, dobrze się czułem, wchodzę i wbijam! Wcześniej było z tym różnie - o rany, do studia, trzeba nagrywać, ale jak to? Czerwone światło, trzeba się spieszyć, bo to kosztuje i tego typu historie, tak to wyglądało. Jak sięgnę pamięcią to najbardziej mi się zapisała sesja do The Bleeding. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze w Buffalo i jechaliśmy na Florydę do studia. Problem był taki, że byłem chory i sesja wypadła akurat wtedy, gdy chorowałem. Nie było wyboru, trzeba było nagrywać, a z pewnością choroba tego nie ułatwia. Tak, tę sesję pamiętam dokładnie z tego powodu…
Zobacz, jak przez te prawie 30 lat zmieniała się branża muzyczna, wzloty i upadki metalu. Grając w tak skrajnej muzyce nie przeżywałeś zwątpienia?
Nie. Zawsze chcieliśmy robić to, co robimy. Jeżeli poczułbym taki stan, musiałby być to moment, w którym po prostu nie byłbym w stanie tego robić. Jeżeli nie możesz zrobić tego, co chcesz zrobić, to może być frustrujące. Wtedy możesz się zastanowić, dlaczego robię to, co robię, skoro nie jestem w stanie zrobić tego, co naprawdę pragnę. Ja akurat czuję, że robię to, co chcę robić i jest mi z tym bardzo dobrze. To jest to, o czym marzyłem, gdy dorastałem, być w zespole, grać muzykę. Przekuło się to w realne rzeczy, bo spójrz, kim jesteśmy teraz. Mamy tam te swoje kariery, robimy to, co robimy, żyjemy z tego i chciałbym, by to trwało jak najdłużej. Życie jest krótkie. Za krótkie… Jak długo jeszcze będziemy w stanie to robić? Ile jeszcze mamy czasu? Któż to wie? Może to być 2 lata, 10 lat, 20 albo już jutro będzie po wszystkim! Dlatego właśnie wciąż jesteśmy razem i działamy, jesteśmy na tym skoncentrowani i chcemy to robić. Dlaczego więc to zatrzymywać?
I to jest siła tego zespołu.
Och, tak, absolutnie! Power of the Corpse! Don’t ever underestimate the power of the Corpse! (śmiech) Tak mamy w zwyczaju mówić (jest to parafraza tekstu z Gwiezdnych Wojen, dlatego utrzymaliśmy ją w oryginalnym, angielskim brzmieniu). Ale serio to jesteśmy bardzo szczęśliwi i mamy dużo szczęścia, że jesteśmy razem w tym zespole i mamy wyrobiony status jednego z najlepszych deathmetalowych zespołów na świecie. Możemy się z tego cieszyć i jednocześnie z tego żyć, to jest klucz. Większość artystów tego właśnie pragnie, móc żyć ze swojej twórczości. Nie chodzi o to, by być jakimś takim przebrzydle bogatym, wystarczy móc spokojnie sobie trwać i robić to, co się lubi, a nie to, co się sprzeda lepiej. Każdy twórca dąży do czegoś takiego. Minęło ponad 20 lat, a my wciąż robimy swoje.
Młodzi chyba za bardzo żyją tym przeświadczeniem, że mogą zostać supergwiazdami…
My nigdy tak nie myśleliśmy, nie woziliśmy się jako supergwiazdy, no bo z czym? (śmiech) Nie gramy przecież takiej muzyki. Gramy taką muzykę, bo ją kochamy, to chyba widać. Wydaje mi się, że jak ktoś zaczyna patrzeć tu pod kątem szukania kariery, to raczej w ostatecznym rozrachunku polegnie. Gramy to, co lubimy, jeżeli to nie wypali, to co zrobisz? Dlatego powtarzam, naprawdę czujemy się szczęśliwi z tym, co udało nam się osiągnąć.
Gdzie jest więc u ciebie ta granica między pracą a zabawą? Czy może to się już zatarło?
Rzeczywiście to bardzo cienka granica. Ta praca jest jednocześnie zabawą. Jasne, bycie w trasie to praca, a granie muzyki to ta łatwiejsza rzecz, bo robimy to w domu, robimy to na próbach. Wyjazd do Europy na miesiąc jest pracą i związane z tym codzienne powtarzanie tych samych rzeczy. Kompletnie nie mam nic przeciwko temu, ponieważ zawsze czekam na ten końcowy produkt, jakim jest koncert i zadowolenie fanów, dlatego tak naprawdę nie odczuwam tu czegoś, co można nazwać prawdziwą pracą.
Ale czy nie wkrada ci się czasami rutyna w to, co robisz?
Jasne. Czasami, jak robisz coś tak długo i często, to potrafią się wkraść różne dziwne rzeczy. U mnie przejawia się to tym, że nagle zrobię coś zupełnie dziwnego w momencie, w którym bym się nie spodziewał. Później się zastanawiam: "Dlaczego do jasnej cholery to zrobiłem?". Tak, zdarza się, że wkrada się rutyna. Ostatnio właśnie miałem coś takiego, wstawiłem jedną rzecz w piosence i było to kompletnie bez sensu, a później głowiłem się nad tym, po co to zrobiłem. Zdarza się, myślę, że zdarza się to tak naprawdę każdemu grającemu często muzykowi i pewnie każdy z nich tak naprawdę mógłby coś powiedzieć w tym temacie.
Jesteś perkusistą, który wywarł na innych duży wpływ. Jak na to reagujesz? Bo różnie z tym bywa u znanych bębniarzy. Czy to w ogóle coś znaczy dla ciebie?
Ech… No znaczy… To fajna rzecz… Wiesz, to nie jest coś, co mnie jakoś napędza czy motywuje. Jeżeli powodujesz, że ktoś czuje się lepiej i dajesz mu pozytywne wsparcie, to jest to coś ważnego, bez dwóch zdań. Tak, czuję się przez to lepiej. Jeżeli ktoś mi mówi, że dzięki mnie zaczął grać na bębnach, to jak mogłoby mnie to nie cieszyć? Tak, osiągnąłem coś, skoro są ludzie, którzy upatrują sobie we mnie jakiegoś mentora. To niesamowita sprawa. Biorę to na poważnie, ale oczywiście nie żyję tym na co dzień i nie pompuję sobie tym głowy. Zawsze schlebia mi, jak ktoś mówi, że komuś pomogła nasza muzyka. Jak ktoś opowiada, że przeżywał ciężkie dni, ale muzyka Cannibal pomogła mu przez to przejść, bo inaczej siedziałby w więzieniu albo by nie żył. Usłyszeć "Pomogliście mi" to bardzo wielka rzecz. Czujemy wtedy, że udało się zrobić coś dobrego dla innych. Tak, to ważna sprawa, czuję dumę, ma to znaczenie.
Jaka jest więc twoja motywacja do dalszej gry po tylu latach spędzonych w Cannibal?
Właściwie to już o tym wspominaliśmy. Ta długowieczność tego zespołu i fakt, że stał się swoistą instytucją. Motywuje nas to, że mimo wszystko wciąż idziemy do przodu. Nie ma pytań w stylu "Czy będzie kolejna trasa?" lub "Czy będzie kolejna płyta?". Oczywiście, że będzie. Pchamy ten wózek dalej, jak najdalej jest to możliwe. Motywacja tkwi w tej pewności siebie w podążaniu przed siebie. Gramy wciąż to, co lubimy grać i wiemy, że możemy to robić lepiej. To jest ten główny napęd motywacyjny.
Czujesz więc pewną odpowiedzialność na sobie?
W pewnym sensie tak. Wykraczamy poza ten schemat pracy, bo przecież każdy z nas mógłby to wszystko rzucić i robić coś zupełnie innego. Jesteśmy w tym właśnie miejscu naszej kariery, dlaczego mielibyśmy akurat teraz się zatrzymać? Stworzyliśmy to wszystko swoimi rękami, żyjemy z tego, zarabiamy na naszej ukochanej muzyce i tu jest sedno, bo jeżeli byśmy to naciągali, to fani by to wyczuli. Usiedlibyśmy zastanawiając się, jak zagrać pod publikę. Nie oszukasz fanów, nie ma takiej możliwości. Ile zespołów już tak próbowało i nigdy to się nie udało. Na szczęście my nie musimy nawet myśleć o czymś takim. Fani wiedzą, że to, co robimy, jest szczere. Na szczęście dla nas możemy pojechać w trasę, utrzymać nasze rodziny, ale też pamiętajmy, że dzięki temu możemy dalej robić to, co robimy. Owszem, można wrócić z trasy do domu i pójść do normalnej, regularnej pracy, ale tak, jak jest teraz, jest łatwiej. Napędza nas to do dalszej pracy i pomaga jednocześnie, dalej inwestujemy w swoją przyszłość.
Obserwujesz młodą scenę perkusistów metalowych?
Wiem, że dużo się dzieje, ale nie śledzę za bardzo. To jest kompletnie inna era perkusistów, kompletnie… Ja jestem gościem starej daty. Nie triggeruję swoich bębnów, używam dwóch centralek zamiast podwójnego pedału. Teraz wszyscy rozbijają się o prędkość, triggerowane bębny i temu podobne historie. Jest to fajne, ale to nie moja bajka. Widzę tych chłopaków, widzę, że mają talent, ale teraz jest w tym znacznie mniej muzyki. Ciężko jest mi to ogarnąć. Moimi ulubionymi bębniarzami są wciąż ci, z którymi dorastałem, to są tacy… jakby to nazwać… prawdziwi perkusiści, jak Dave Lombardo, Charlie Benante. Dzieciaki w obecnych czasach przeniosły bębny na kolejny poziom, co jest na swój sposób wspaniałe, ale wielu z tych muzyków, nie tylko perkusistów, zaczęło brać udział w jakimś wyścigu, który zespół będzie bardziej zakręcony, który riff będzie bardziej wykręcony, jakoś tak wszystko postawione do góry nogami. Wszystko w porządku, ale to nie moja bajka. Nie śledzę tego za bardzo.
Czego słuchasz w domu?
Właśnie takich rzeczy, o których mówiłem. Nie słucham teraz zbyt dużo, ale jak się za coś zabieram to są to rzeczy, na których się wychowywałem. Stary rock and roll, wczesny thrash metal z początku lat 80, zespoły, jak Metallica, Slayer, Iron Maiden, Judas Priest. Bardzo rzadko zdarza mi się włączyć coś nowszego, a mówiąc nowszego mam na myśli ostatnie 20 lat (śmiech).
Jak przygotujesz się do dzisiejszego koncertu?
Nie robię zwykle dużo przed graniem. Jak poczuję się dobrze mentalnie to jest ok, głównie chodzi o to, bym miał dobre nastawienie, wyluzował się i skoncentrował. Oprócz tego trochę rozciągania i rozruszania kończyn. Nie jestem gościem, który siada i ćwiczy kolejne patenty jeden za drugim. Jeżeli krew ruszy w żyłach tzn. że jestem gotów fizycznie do występu. Hej, skoro dobrze się odżywiam, wysypiam i nawadniam, to nie ma się czego obawiać. Tacy perkusiści, co grają tysiąc mil na godzinę, znacznie szybciej i intensywniej ode mnie, potrzebują rozgrzewki, oni muszą się rozgrzać! Siedzą godzinę przed koncertem i piłują, jakby już byli na scenie.
Masz jednak tę przewagę, że jesteś z Cannibal Corpse.
Niby tak, ale to nie oznacza, że mogę sobie wyjść na scenę nieprzygotowany. Ale fakt, to jestem ja. Rock and roll ma się dobrze, death metal ma się też dobrze, widzimy to codziennie, jak przychodzą na nasze koncerty kolejne pokolenia fanów. Gramy nie tylko dla naszych starych fanów, którzy dorastali z nami, widzimy całe rzesze dzieciaków, które przychodzą na nasze koncerty.
Materiał przygotował: Maciej Nowak
Zdjęcia: Rafał Kotylak
Wywiad ukazał się w numerze maj 2016
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…