Bill Ward (Black Sabbath)
Dodano: 11.04.2011
Bill Ward pierwszy heavy metalowy bębniarz wszech czasów widział chyba wszystko w czasie swojej 30-letniej kariery w Black Sabbath.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Wydawać by się mogło, że po stworzeniu pierwszej heavy metalowej kapeli i graniu przez 30 lat jako główna gwiazda festiwali i wielkich koncertów plenerowych będzie miał bardzo wysokie mniemanie o sobie.W końcu trzeba być pewnym siebie, żeby wytrzymać życie w trasie z gigantami metalu takimi, jak Tony Iommi, Geezer Butler czy księciem-klaunem, mistrzem ceremonii, Ozzym Osbournem, co nie?
Nic bardziej mylnego. Bill Ward, który zasiadł z nami na stołku perkusyjnym do rozmowy o wzlotach i upadkach swojej długiej kariery, to spokojny człowiek okazujący szacunek nie tylko swoim rówieśnikom, ale także wszystkim bębniarzom, których zainspirował do wyżywania się na bębnach. Jako abstynent od ponad 20 lat, z humorem wspomina imprezowe czasy i powrót Black Sabbath do łask. Niewielu muzyków przeżyło karierę tak dynamiczną jak oni. Ich popularność rosła przecież w gwałtownym tempie, od grania w slumsach powojennego Aston, Birmingham, aż do szczytu w latach 70, kiedy nazywani byli najlepszą kapelą rockową na świecie, razem z Led Zeppelin i Deep Purple. Całkiem nieźle, jak na grupkę długowłosych, borykających się z bezrobociem pracowników fabrycznych, czyż nie?
Bill pozostaje pełnoprawnym członkiem Black Sabbath, a na brak fanów nie może narzekać. Gdy nie pojawia się na scenach całego świata zajmuje się produkcją swojego trzeciego już solowego albumu, prowadzi własny program radiowy i daje znać o sobie fanom przez internet. Pozostaje jeszcze kwestia wznowionych edycji płyt Black Sabbath z Ozzym w składzie - właściwy powód naszej rozmowy...
Nic bardziej mylnego. Bill Ward, który zasiadł z nami na stołku perkusyjnym do rozmowy o wzlotach i upadkach swojej długiej kariery, to spokojny człowiek okazujący szacunek nie tylko swoim rówieśnikom, ale także wszystkim bębniarzom, których zainspirował do wyżywania się na bębnach. Jako abstynent od ponad 20 lat, z humorem wspomina imprezowe czasy i powrót Black Sabbath do łask. Niewielu muzyków przeżyło karierę tak dynamiczną jak oni. Ich popularność rosła przecież w gwałtownym tempie, od grania w slumsach powojennego Aston, Birmingham, aż do szczytu w latach 70, kiedy nazywani byli najlepszą kapelą rockową na świecie, razem z Led Zeppelin i Deep Purple. Całkiem nieźle, jak na grupkę długowłosych, borykających się z bezrobociem pracowników fabrycznych, czyż nie?
Bill pozostaje pełnoprawnym członkiem Black Sabbath, a na brak fanów nie może narzekać. Gdy nie pojawia się na scenach całego świata zajmuje się produkcją swojego trzeciego już solowego albumu, prowadzi własny program radiowy i daje znać o sobie fanom przez internet. Pozostaje jeszcze kwestia wznowionych edycji płyt Black Sabbath z Ozzym w składzie - właściwy powód naszej rozmowy...
Jaki był twój pierwszy kontakt z bębnami?
Z bębnami miałem styczność po raz pierwszy w dużym pokoju domu, w którym się urodziłem. Moi rodzice urządzali przyjęcia w soboty wieczorem, a jeden z sąsiadów miał bębny. W niedzielne poranki zakradałem się na dół, żeby popatrzeć na bębny. Bardzo mnie wtedy fascynowały. Dużym wpływem była także orkiestra Boy?s Brigade. Miałem wtedy trzy lata - często paradowali naszą ulicą, przyciągały mnie błyszczące mosiężne bębny. To było zaraz po wojnie, 1951 czy 52, więc i orkiestry miały z nią dużo wspólnego. To wszystko przyciągało mnie jak ćmę do światła!
Jakich perkusistów słuchałeś w tym czasie?
Słuchałem Count Basie i Glenna Millera, a także dużo amerykańskich big bandów. Moim mentorem był Gene Krupa, bardzo często go słuchałem. Potem przyszedł czas na The Shadows, The Ventures oraz inne instrumentalne zespoły z lat 50 i 60. Bardzo zachęciły mnie do gry, szczególnie Ringo Starr, bo potrafi łem grać mniej więcej to, co on. Oczywiście, nie porównuję siebie do Ringo w tym momencie. Duży wpływ miał na mnie także Elvis. Utwór Jailhouse Rock był dla mnie wielkim odkryciem, na zawsze zmienił mnie jako dziecko.
Kiedy doszedłeś do wniosku, że chcesz być perkusistą?
Kiedy wziąłem to na poważnie, zacząłem ćwiczyć w domu na poduszkach własnoręcznie zrobionymi pałkami i szydełkami mojej mamy. Bardzo spodobała mi się muzyka skifflowa, która w tym czasie stała się popularna. Grałem na pralce, ku niezadowoleniu mamy. Kiedy tylko mogłem, grałem na prawdziwej perkusji, a swoją pierwszą 4-częściową dostałem, kiedy miałem 10 lat. Wcześniej grałem tylko na ramie łóżka!
Jakie były Twoje pierwsze doświadczenia z graniem w zespole?
Odpracowałem swoje w knajpach, załatwiałem sobie granie i te sprawy w wieku 15 lat. Graliśmy muzykę oscylującą w ?czarnych?, soulowych, także bluesowych klimatach. Nauczenie się porządnie wszystkich kawałków kosztowało mnie dużo pracy. To spokojne nuty, ale żeby zabrzmiały trzeba w nie włożyć serce. Moja pierwsza kapela nazywała się The Rest, w której grałem z Tonym (Iommi). Utworzyliśmy ją, jak tylko skończyłem szkołę. Śpiewałem i grałem na perkusji, co było bardzo trudne.
To musiał być bardzo ekscytujący czas dla muzyków.
To przede wszystkim był owocny czas, bo muzyka nagle stała się niesamowicie popularna. Beatelsi zmieniali świat z dnia na dzień. Każdy mógł grać, nie było problemu z organizacją koncertów, po prostu miód. Miałem dużo szczęścia, bo uczyłem się wspólnie z Johnem Bohnamem, Jimem Capaldi i innymi muzykami z moich terenów. Carl Palmer grał bluesa w knajpach, kiedy miałem 16 lat. To było jak błogosławieństwo.
Jaki wpływ miał na Ciebie Tony Iommi?
Spotkanie z nim było niesamowicie ważne. Pojawił się na pierwszej próbie ze Stratocasterem i grał niesamowicie. Zawsze graliśmy przy pełnej widowni, bo Tony świetnie grał na gitarze już jako 16-17 latek. Był wyjątkowym muzykiem. Dzięki niemu zdałem sobie sprawę, że trzeba będzie dużo pracy, żeby zajść tam, gdzie on. Wielokrotnie mówiłem, że był dla mnie jednym z najważniejszych nauczycieli. Mieliśmy też podobne gusta co do muzyki - bardzo podobały nam się mroczne, głośne riffy.
Bardzo znana jest historia Ozzy?ego Osbourne?a i ogłoszenia na szybie sklepowej "Ozzy Zig poszukuje kapeli. Ma własne nagłośnienie", dzięki któremu razem z Iommim przyjęliście go do zespołu. Znałeś Ozzy?ego wcześniej?
Nie, to było moje pierwsze spotkanie z tym szaleńcem! Mieliśmy podobne podejście do bluesa. Jego głos świetnie się do tego nadawał i nawiązaliśmy wspólną nić porozumienia. W tym czasie uczyłem się dużo rytmów shuffle, jakie grał np. Mick Fleetwood czy Keef Hartley. To wpływ Stanów Zjednoczonych, do czego mnie zresztą ciągnęło. Uczyłem się też dużo jazzu, głównie ze słuchu.
Album "Black Sabbath" był Twoim pierwszym profesjonalnym nagraniem.
Kiedy zrobiliśmy piosenkę "Black Sabbath" byłem zdania, że brzmiała zajebiście. Napisaliśmy ją w Centrum Młodzieżowym w Aston. Był to całkowicie nasz pomysł w najbardziej surowej formie, jakiej się dało. Zawsze uważałem, że Black Sabbath nie nadaje się do studia tylko do gry na żywo, więc kiedy teraz przesłuchuję nasze stare płyty muszę pamiętać, że nagrywaliśmy wszystko bardzo spontanicznie - wchodzimy, bierzemy statywy i mikrofony, nagrywamy i wychodzimy. Duże wrażenie zrobiło na mnie brzmienie blach, jakie udało nam się uzyskać. To były Zildjiany, chociaż od lat korzystam z talerzy Sabian.
Jak dziś widzisz swoją grę na tych albumach?
Nigdy nie byłem zadowolony z brzmienia na "Paranoid". Pracowaliśmy z tym, co mieliśmy. Nie było takich możliwości, jak dzisiaj i bębny na koniec brzmiały dla mnie trochę nijako. Gdybym miał to nagrać jeszcze raz, to nagrałbym wszystko mikrofonami zbiorczymi i tyle. Pozbyłbym się mikrofonów przy pojedynczych bębnach. Kiedy na płycie występują przerywniki na samej perkusji, to brzmi jak klekotanie a nie prawdziwy instrument. Grałem też w tych czasach bardzo głośno. Dziś też tak gram, ale wiem, że niektóre mikrofony po prostu nie wytrzymują takiej głośności. Kiedy nagrywaliśmy "Paranoid" waliłem w bębny tak mocno, że nic nie brzmiało solidnie, tylko wyszło suche plaskanie.
Kiedy poczułeś, że grasz na zaawansowanym poziomie?
Swój potencjał zacząłem odkrywać przy "Master of Reality". Artykulacja stopy stała się gładka na "Vol.4" i wszystko miało się dobrze, kiedy doszliśmy do "Sabbath Bloody Sabbath". W czasach "Paranoid" pracowaliśmy cały rok, więc non-stop byliśmy w ruchu. Graliśmy w klubach, teatrach i plenerowo, kiedy wyszedł album. Nasza kariera rozwijała się w zawrotnym tempie, jeśli chodzi o koncerty.
Około roku 1980 zacząłeś borykać się z uzależnieniem od alkoholu. Czy picie przeszkadzało Ci w grze?
Na pewno trochę przeszkadzało, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo żywiliśmy się pasją do muzyki. Alkohol dosłownie rzucił mnie na kolana w połowie trasy "Heaven and Hell". Wiedziałem, że dłużej już tak nie mogę. Stało się, przekroczyłem pewną granicę i już nie było odwrotu. To był koniec. Załamałem się, zrezygnowałem z trasy i dwa lata spędziłem na odwyku, zanim doszedłem do siebie.
Zapewne dziwnym doświadczeniem było wstąpienie z powrotem w szeregi Black Sabbath bez alkoholu jako wsparcia?
Było okropnie. Nie wiedziałem, co to znaczy żyć na trzeźwo, nie doświadczyłem nigdy czegoś takiego. Od kiedy miałem 15-16 lat byłem odcięty od normalnego życia i wszystko było wtedy bardzo trudne. Pierwsze duże przeżycie miałem, kiedy nagrywałem "Born Again" na trzeźwo. Zero narkotyków, zero alkoholu. Czułem się jakby oderwany od siebie, myślałem "co się ze mną dzieje, do cholery?" Jako perkusista musiałem nauczyć się wszystkiego na nowo. Każdy wtedy brał jakieś używki albo pił, więc nikt nie mógł mi pomóc, bo sam przez to przeszedł. Czułem się bardzo samotny, musiałem zagryźć zęby i nauczyć się z tym żyć. Tak czy siak, bębny na płycie brzmią świetnie. Dałem czadu na "Zero The Hero".
Jak długo po rozpoczęciu abstynencji zacząłeś się dobrze czuć ze sobą?
Jakieś dwa lata. Dochodzenie do siebie zajęło mi trochę czasu, musiałem bardziej polegać i skupiać się na trzeźwości niż na trasie, ale dzięki temu byłem w stanie w ogóle grać. Teraz gram trasy bez picia i jest to bułka z masłem. Stawiłem czoła strachowi i wspaniale się z tym czuję.
Do tej pory wydałeś dwa albumy solowe. Jak rozróżniasz role członka zespołu i głównego artysty?
Jestem dla siebie bardzo surowy, kiedy piszę piosenki dla zespołu. Na pierwszym planie jest sama piosenka, na drugim partia bębnów, dlatego nie zawsze to ja gram na perkusji. Jeśli słyszę coś dobrego, a sam nie potrafię tego zagrać, wtedy ktoś inny to robi. Można mieć co do tego mieszane uczucia, ale dla mnie najważniejsza jest piosenka - czy dobrze brzmi? Czy można zrobić coś lepiej? Wciąż zmieniam role, z artysty na producenta.
Co sądzisz o nowej generacji metalowych perkusistów?
Jest wielu, których znam, którzy są świetni. Przez ostatnie 15 lat sekcje rytmiczne rockowych i hardcorowych kapel bardzo poszły do przodu. Ostatnio byłem na koncercie Dimmu Borgir - ich perkusista jest jak maszyna, czysty dynamit! To teraz całkiem inny świat. Rozmawiałem ostatnio z Jimmym Pagem i spytałem, co John Bohnam sądziłby o dzisiejszych bębniarzach, a on odpowiedział - uwielbiałby ich! Często zastanawiam się, co John i Cozy Powell myśleliby o młodszych bębniarzach. Są wciąż z nami, w naszych sercach i duszach, wiele nam zostawili. Można słuchać gry Bohnama przez następne 30 lat i wciąż nie mieć dość.
Osiągnąłeś już szczyt swoich umiejętności?
Nie, wciąż się uczę. Nigdy nie spoczywam na laurach, a do nauki jest bardzo dużo. Są rzeczy, których nie umiem grać tak, jak inni, ale mam dużo innych rzeczy do nauki. Zawsze próbuję czegoś nowego, jak to robiłem, kiedy byłem dzieckiem.
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…