O stanie polskiego bębnienia: Czesław Bartkowski
Dodano: 09.03.2016
"…lubię muzykę dobrą i lubię, żeby "kręciła", żeby był swing i żeby był power - nie mylić z hałasem! Albo nastrój - nie mylić z przynudzaniem!"
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
"Dość często i zawsze mimo woli, dopadają mnie wrzeszczące reklamy o "eksplodujących karierach" tak zwanych gwiazd, wylansowanych drogą hałaśliwych telewizyjnych konkursów. Celowo użyłem pojęcia "eksplodujących", ponieważ eksplozja, jakkolwiek silna, jest krótkotrwała. Pozostawia po sobie, jeśli nie duże zniszczenia, to z pewnością duży bałagan. Na szczęście w bałaganie tym siedzą wyłącznie celebryci, rzeczone gwiazdy zakontraktowane na kilka lat ciężkich robót u producenta oraz ta część publiczności, która z uporem maniaka pozwala sobie wciskać kit. Wyjaśnię słowo kit: tam nie chodzi o muzykę, tam chodzi o kasę."
Czy powyższe słowa mogą być dobrym wstępem do wywiadu z wybitnym artystą, którego zawodowej karierze właśnie stuknęła pięćdziesiątka? Jestem przekonany, że tak, a to na zasadzie skrajnego przeciwieństwa. Zaprezentujemy człowieka spełnionego i na co dzień spełniającego się, szczęśliwego, zadowolonego z życia. Nauczyciela pełnego pasji i zaangażowania. Rewelacyjnego perkusistę, który na jazzowych i rozrywkowych scenach, w studiach nagrań, współuczestniczył w wydarzeniach epokowych na poważną skalę. Obieżyświata z wszechstronnymi muzycznymi doświadczeniami. Pioniera i autora pierwszego w Polsce albumu płytowego z udziałem dużej orkiestry. Muzyka występującego u boku plejady legendarnych postaci na prestiżowych scenach europejskich i światowych festiwali. Wrażliwego, totalnie umuzykalnionego Artystę przez wielkie A. Człowieka obserwującego spokojnie i z dystansem dzisiejsze wyścigi na drodze do karier. Jednocześnie skromnego, zawsze uśmiechniętego dżentelmena, roztaczającego wokół siebie aurę sympatii i ciepła. W jego przypadku możemy być spokojni o to, że Muzyka była, jest i będzie na pierwszym miejscu. Moim rozmówcą jest Czesław Bartkowski.
Serdecznie dziękuję. Prawdę mówiąc, mój Złoty Jubileusz trwa już od… czterech lat… Pierwszy miał miejsce w roku 2011 i było to absolutnie prywatne, kameralne spotkanie muzyczno-towarzyskie w klubie jazzowym Tygmont ("świętej pamięci" już dzisiaj). Byłem wzruszony, widząc na sali tak wielu zacnych gości, bo oprócz moich przyjaciół z Trio - Andrzeja Jagodzińskiego i Adama Cegielskiego - przybyło wiele miłych memu sercu znakomitości: Ewa Bem i Grażynka Auguścik, Zbyszek Namysłowski, Jerzy Stępień, Staszek Sojka, Janusz Kozłowski, Jan Byrczek, Paweł Brodowski, Zbyszek Wegehaupt, Wojtek Gąssowski, Janusz Strobel, Bogdan Hołownia, Piotr Machalica, Wojtek Pszoniak, Andrzej Dąbrowski, Bernard Kawka… i wielu innych. Było też kilku uczniów z naszej szkoły, z którymi zagrał Zbyszek Namysłowski.
Medale, pytasz? Nie, nie! Krzysztof Sadowski jako przedstawiciel Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego wręczył mi jednak Honorową Odznakę PSJ, wspartą butelką gorzały w zamykanej na kłódkę klatce… Paru przyjaciół zabrakło z powodu napiętych kalendarzy, ale dostałem od nich wiele ciepłych słów. Byłem tym wszystkim naprawdę wzruszony, zwłaszcza, że nie przepadam za uroczystościami ze sobą w roli głównej. Ale było miło i muzykowaliśmy do późna w nocy. A potem w 2014 roku Łódzkie Stowarzyszenie "Melomani" uhonorowało mnie nagrodą Grand Prix 2013 za Całokształt Działalności, prawdopodobnie uznając rok 1963 za początek mojej obecności na scenie.
Szacowna komisja ustalająca emerytury dla twórców, uznała, że zacząłem w 1965; inne pismo wystawione w tej samej sprawie zaświadcza, że grałem w zespole Jurka Pakulskiego już w latach 1960-1963… Ale jeszcze wcześniej, bo w 1958 albo 1959 mój szkolny kolega Janusz Kozłowski poznał mnie z genialnym wrocławskim puzonistą Dymitrem Markiewiczem, który wprowadził mnie w świat jazzu tradycyjnego. Ja sam odliczam czas od roku 1961, gdy na Kulturalnym Festiwalu Studenckim w Gdańsku otrzymałem nagrodę redakcji pisma "Jazz" w postaci pięknego albumu "A Pictorial History of Jazz" - nie lada zdobycz w tamtych siermiężnych latach! Wtedy też po raz pierwszy zaproponował mi współpracę Zbyszek Namysłowski.
Edukację muzyczną rozpocząłem, jak większość, od prywatnych lekcji fortepianu. Miałem wtedy niecałe 6 lat. Mama znała pewną pianistkę, która stwierdziła, że mam dobry słuch i się mną zajęła. Tak się to zaczęło. Wkrótce też przyjęto mnie do chóru Kajdasza. Kiedy dostałem się do szkoły muzycznej, zaproponowano mi skrzypce albo perkusję, wybrałem perkusję, nie mając pojęcia, co to za instrument. Byłem dumny jak paw, bo jako mały "pędrak" paru kolegów szkolnych miałem już prawie dorosłych. Takie to były powojenne realia! Kiedy miałem 15 lat, rodzice kupili mi prawdziwy zestaw perkusyjny. Wtedy nie rozumiałem, jaki to był dla nich wysiłek… Własne bębny nie tylko pozwoliły mi ćwiczyć, co tylko chciałem, ale stały się wręcz przepustką na scenę, bo od razu dostałem propozycję zagrania w kawiarni w Lądku Zdroju. Jak to moje pierwsze granie przed publicznością wyglądało, nie mam zielonego pojęcia, ale dla mnie otworzył się wtedy świat!
Podstawówkę spędziłem na marzeniu, że kiedyś zacznę wreszcie "chodzić w miasto" ze starszymi kolegami. Wpatrzony w nich byłem jak w obraz święty jakiś! Ale to nie było możliwe. Miałem do obsłużenia dwie szkoły i śpiewałem w profesjonalnym 200-osobowym chórze chłopięco-męskim przy wrocławskiej Katedrze, prowadzonym przez genialnego Edmunda Kajdasza. To wiązało się też z licznymi podróżami po całej Polsce. Te kilkanaście lat prześpiewane w chórze w dużej mierze ukształtowało moją wrażliwość muzyczną. W szkole średniej trafiłem do profesora Edmunda Treichla, który pracował w operze wrocławskiej i siłą rzeczy był "klasykiem", ale rozumiał moje ciągoty, pozwalał grać jazz i zawsze mnie wspierał, zdarzyło się nawet, że po to, abym mógł zagrać jazzowego "joba", przełożył mi termin egzaminu w szkole!
Jak już wspomniałem mój pierwszy w życiu występ miał miejsce w kawiarni w Lądku Zdroju. Nazywała się Kaskada. Kapelmajster orkiestry zdrojowej zaprosił mnie do współpracy i latem przez półtora miesiąca cięliśmy muzyczkę lekką, łatwą i przyjemną. Etapu weselnego grania nie przechodziłem, chociaż kiedyś, kiedyś zagrałem na weselu kolegi, a całkiem niedawno, i z największą przyjemnością, razem z kolegami z Tria przygrywaliśmy na weselu Basi Jagodzińskiej-Habisiak.
W latach 60 grywało się do tańca w Pałacyku wrocławskim, a kiedy na stałe przeniosłem się do Warszawy, bardzo często grałem w Hybrydach, tych jeszcze przy ulicy Mokotowskiej - w piwnicy jazz, na górze do tańca, tyle, że zawsze z jazzmanami. To były bardzo udane spotkania - Ewa Bem, Tadzio Gogosz, Paweł Jarzębski, Tomek Szukalski, Zbyszek Namysłowski, Jasio Muniak, Michał Urbaniak z Ulą Dudziak, Paweł Brodowski, Janusz Kozłowski, Staś Cieślak. Pytasz o chałtury? Ptaszyn Wróblewski założył wręcz Stowarzyszenie Popierania Prawdziwej Twórczości "Chałturnik", w którym grała cała śmietanka polskich jazzmanów. Takie to były nasze chałtury. Bawiliśmy się przednio, a kiedy Janusz Muniak swoim charakterystycznym, prześmiewczo skrzekliwym głosem śpiewał: "Kto tak pięknie gra?", widownia odśpiewywała: "To ja, to ja…".
Lata 70 to był super czas dla jazzu w Polsce. Wiele działo się jednocześnie, ale przyzwoitych pieniędzy z tego nie było. W pewnym momencie trzeba było zadbać trochę o sprawy materialne. Po powrocie ze Stanów od Michała Urbaniaka pojechałem więc na luksusowy statek, co miało dla mnie tę dodatkową wartość, że dało okazję do zwiedzenia niemal całego świata. Muzycznie okazało się to sporym wyzwaniem, bo grałem w bardzo różnych składach: w trio, w kwartecie i w sekstecie, w bandach towarzyszących amerykańskim artystom. Oni przychodzili, rzucali na pulpit nuty i w kilka godzin trzeba było przerobić materiał i grać go przed ludźmi.
Miałem też cudną mniej więcej dwuletnią przygodę z grupą EB Band Tadzia Gogosza i Ewy Bem. Jeździliśmy do Norwegii i graliśmy głównie do tańca. Sympatyczną muzyczkę dancingową, ale bardzo współczesną, wszystkie topowe utwory muzyki rozrywkowej trzeba było znać i grać. Kiedy odeszła z zespołu Ewa, jako wokalista dołączył Wojtek Korda. Były świetne pieniądze i szalenie miło spędzony czas w doborowym towarzystwie.
A z Tomkiem Szukalskim zdarzyło nam się nawet zagrać trasę koncertową z Wojtkiem Gąssowskim i jego grupą Test, wykazującą wręcz ciągotki do muzyki hardrockowej. Wszyscy eksperymentowaliśmy. Były też z grania z Januszem Komanem. No i oczywiście epizod z Niemen Enigmatic. Różne formacje, różne style. Po prostu ciągle byłem w trasie, ciągle z kimś grałem, jazz i nie jazz...
Na instrumentach perkusyjnych ćwiczyłem przede wszystkim w szkole. Oczywiście klasykę i oczywiście to, co zalecali profesorowie. A w domu ćwiczyłem głównie ręce, "grałem" na własnych kolanach lub na worku wypełnionym piaskiem, bo nawet guma była trudno dostępna, więc nie mogłem sfabrykować choćby namiastki dzisiejszego pada. Sam sobie podśpiewywałem, bo płyty też były marzeniem ściętej głowy. I jak ktoś coś gdzieś zdobył, to wszyscy słuchaliśmy z nabożną czcią. W szkole średniej dostąpiłem szczęścia poznania Dymitra Markiewicza - on miał rodzinę w Stanach, która przysyłała mu mnóstwo płyt z jazzem - głównie tradycyjnym.
Na takie pytanie można odpowiedzieć krótko: lubię muzykę dobrą i lubię, żeby "kręciła", żeby był swing i żeby był power - nie mylić z hałasem! Albo nastrój - nie mylić z przynudzaniem! Wachlarz mam tu nieprawdopodobnie szeroki. Bardzo lubię wszelkie tria, ale kręcą mnie też większe formacje. Kocham romantycznego Billa Evansa, perkusyjnie żywiołowego McCoy Tynera, wspaniale swingującego Oscara Petersona, bebopowych Jazz Messengersów Arta Blakeya, totalnego kreatora Milesa Davisa, oddychające Fusion grupy Weather Report. Gdybym wybierał się na bezludną wyspę dzisiaj, na pewno zabrałbym mistrzowskie nagranie "How High The Moon" w wykonaniu Oscar Peterson Trio: z Rayem Brownem i Herbem Ellisem ze Stratford Shakespearean Festival, jakąś płytę z Avishai Cohen Trio, "Sketches of Spain" Gila Evansa z Milesem na trąbce i którąś z płyt tria Billa Evansa ze Scottem LaFaro i Paulem Motianem.
Co do ukochanych perkusistów - musiałbym ich poszeregować. Wśród combowych to: Philly Joe Jones, Roy Haynes (ma 90 lat i wciąż pięknie "popyla"!), Tony Williams, Elvin Jones i Jack DeJohnette, no i dzisiejsza gwiazda pierwszej wielkości - Brian Blade; wśród pałkerów bigbandowych: Mel Lewis i Buddy Rich.
Jak już wspomniałem, zacząłem grać jazz około roku 1960 u Dymitra Markiewicza, potem u Jurka Pakulskiego i Zbyszka Piotrowskiego, a w 1961 dostałem tę nagrodę w Gdańsku i tam też padła pierwsza propozycja współpracy ze Zbyszkiem Namysłowskim. Wtedy jeszcze nie mogłem jej podjąć, kończyłem szkołę i nie było środków na utrzymanie w Warszawie. Zdecydowałem się na granie poza Wrocławiem dopiero w 1963 roku, na Jazz Jamboree, kiedy dołączyłem do Modern Jazz Quartet Namysłowskiego z Tadziem Wójcikiem i Włodkiem Gulgowskim. To była eksplozja! Tak się spodobaliśmy, że posypało się mnóstwo ofert, propozycje wyjazdów na największe festiwale jazzowe w Europie: Frankfurt, Berlin, Comblain- La-Tour. No i sławetny wyjazd do Londynu, gdzie dla wytwórni Decca nagraliśmy Lolę, pierwszy longplay nagrany za granicą przez polskich jazzmanów. Był rok 1964! Niebywały wyczyn dla muzyków z tej strony żelaznej kurtyny. Równolegle przez dwa lata pracowałem też z Krzysiem Komedą - nagrywaliśmy głównie muzykę filmową, ale w 1964 powstała także płyta "Jazz Greetings form the East" (wytwórnia Fontana). Próbowałem jakoś godzić granie u Krzysia i u Zbyszka, ale często terminy się nakładały. Musiałem z czegoś rezygnować. Wkrótce przyszło mi zrezygnować ze wszystkiego, bo upomniała się o mnie ojczyzna! Pod moją nieobecność w domu zastraszyli moją mamę, że stanie mi się coś złego, jak nie podpisze powołania… i w ten cudowny sposób na kilka dni przed przeniesieniem do rezerwy wcielili mnie do stanu armijnego! Świat, który poznałem w armii, raczej chciałbym zapomnieć!
Z tej smutnej podróży, nie bardzo miałem do czego wracać; rozpadł się Kwartet Namysłowskiego, życie nie stało w miejscu. Szczęśliwie spotkałem w Sopocie Czesława Niemena, zaczęliśmy gadać i zrodziła się myśl, że może by coś razem pograć. Tak powstał Niemen Enigmatic, do którego na krótko wpisali się też Namysłowski i Urbaniak. Z pewną nostalgią wspominam współpracę z Tomkiem Jaśkiewiczem i Jackiem Mikułą. Z Enigmatikiem jeździliśmy po Włoszech, grając głównie w klubach. Nagraliśmy płytę "Niemen Enigmatic" ze słynnym "Bema pamięci rapsodem żałobnym", w 1971 roku nagraliśmy tzw. Czerwony Album. Mniej więcej w tym samym czasie było sporo pracy z Novi Singers, z którymi odbyliśmy tournée po Indiach, Australii i Nowej Zelandii. Od 1972 grałem już z Michałem Urbaniakiem, z którym podbijaliśmy potem Europę i próbowaliśmy nawet podbić Stany. Michał uważał, że powinniśmy się tam przenieść, ale zarówno moje, jak i Karolaka serca zostały w Warszawie. Wróciliśmy, wrócił też Paweł Jarzębski.
I znów ze Zbyszkiem Namysłowskim, tym razem w Kwintecie (z Karolakiem, Szukalskim i Jarzębskim). To była supergrupa, a płyta "Kujaviak Goes Funky" (1975) to moim zdaniem autentyczny evergreen! Trzeba przyznać, że od samego początku miałem i nadal mam szczęście grać z samymi wybitnymi muzykami, bardzo często w formacjach trio: Stańko-Makowicz-Bartkowski; Karolak-Szukalski-Bartkowski (nasza płyta "Time Killers" została przez krytyków Jazz Forum uznana za najlepszą płytę jazzową lat 80.); BCD (Bartkowski-Cudzich-Dutkiewicz); Bliziński-Wegehaupt- Bartkowski. Miałem ciekawe spotkanie ze Sławkiem Kulpowiczem w jego In-Formation. Miałem przyjemność uczestniczyć w koncertach i nagraniach wybitnych polskich wokalistów: Ewy Bem, Grażyny Auguścik, Urszuli Dudziak, Agnieszki Wilczyńskiej, Anny Stankiewicz i Stanisława Sojki.
W 1992 roku związałem się z Andrzejem Jagodzińskim i Adamem Cegielskim. Rok później dostaliśmy Fryderyka za pierwszego "Chopina", w sumie wydaliśmy 5 płyt chopinowskich. Z wielkim sukcesem gramy ten repertuar na całym świecie. Już 23 lata! Wszyscy trzej wykładamy też w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. F. Chopina oraz Policealnym Studium Jazzowym im. H. Majewskiego w Warszawie. I chyba po prostu się lubimy.
Jako Grupa Urbaniaka współpracowaliśmy z genialną wytwórnią Columbia, najlepszą z możliwych, która na promocję nagranej tam naszej "Atmy" zakupiła instrumenty i przygotowała prawie dwumiesięczną trasę koncertową po Stanach. Przyjęcie było entuzjastyczne, a zdarzało nam się występować na tych samych koncertach, co Herbie Hancock, któremu Columbia promowała wtedy jego "Head Hunters". To była dla nas wielka nobilitacja. I chyba najlepiej przygotowana trasa, na jakiej byłem.
Najzabawniejsza historia zdarzyła się natomiast podczas szczytu w Davos, kiedy wraz z Affabre Concinui nasze trio - z Andrzejem Jagodzińskim i Adasiem Cegielskim - miało uświetnić muzyką Chopina przyjęcie wydawane przez prezydenta Kwaśniewskiego dla dostojnych gości Forum Ekonomicznego. W oczekiwaniu na przybycie prezydenta Affabre Concinui śpiewali polską klasykę. Pech chciał, że gdy ktoś zapowiedział, że prezydent właśnie nadchodzi, koledzy z Affabre śpiewali akurat "Marsz żałobny" Chopina. Jeden z urzędników zdenerwowany podbiegł wtedy do sceny i klaszcząc w dłonie, zakrzyknął: "Co tak smutno, panowie? Radośniej, radośniej!".
A najtrudniejsze zadanie dostałem od organizatorów chińskich. W tak daleką podróż perkusista nie zabiera zwykle własnego instrumentu, ale wysyła się precyzyjny rider. W Pekinie okazało się, że zamiast 18"-20" bębna, dali mi 24" - taki ni to marszowy, ni to do rocka! W dodatku zamiast stołka perkusyjnego, przytaszczyli… stołek barowy… Ostatecznie wziąłem jakieś zwykłe krzesło i z tej pozycji musiałem zagrać, czynele miałem na wysokości głowy! W programie nasz Chopin! Nie wiem, jakim cudem to wyszło, ale Chińczycy byli zachwyceni.
Za komuny z wyjazdami za granicę zawsze były problemy. Jeszcze przed wyjazdem do Stanów, Urbaniak wymyślił, że na jakiś czas trzeba się przenieść do Niemiec. Dostaliśmy niemiecką wizę pobytową, a na jej podstawie szwajcarską wizę turystyczną. Znaleźliśmy w Szwajcarii dom i tam mieszkaliśmy, przygotowywaliśmy materiał na nową płytę. Mieliśmy paszporty wielokrotnego przekroczenia granicy Polski, ale trzeba je było deponować w Pagarcie, jeśli wracało się do kraju na dłużej niż dwa tygodnie, więc skracaliśmy pobyt w Warszawie - wpadaliśmy do Polski na tydzień lub dziesięć dni i znowu wyjeżdżaliśmy. Sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej, kiedy działo się coś w polityce - wtedy komuś pozwalano wyjechać, a komuś nie. Na początku lat 70 wyjechaliśmy z Michałem i Ulą na Berliner Jazztage. W Berlinie Zachodnim byliśmy już kilka dni przed festiwalem i czekaliśmy na kolegów z Kwintetu Tomka Stańki, ale się nie doczekaliśmy, bo odmówiono im wyjazdu. Wkurzony Tomek spytał, dlaczego oni nie mogą wyjechać, skoro "Urbaniaki mogły". Było jasne, że w tym momencie my też mieliśmy już przechlapane. Żeby nam nie odebrali paszportów, jak wrócimy, zostaliśmy za granicą na święta Bożego Narodzenia, pojechaliśmy do Lipska, a tam dojechały do nas żony. Takie to były czasy!
Pierwsze bębny - to był rok 58. We wrocławskim komisie zobaczyłem niemieckie bębny marki TROWA. Bardzo dziwny zestaw, bo był tam bęben, werbel i na bębnie zawieszone dwa bongosy. Czynele też firmy Trowa. Ale dopiero w Gdańsku po raz pierwszy zetknąłem się z prawdziwymi bębnami Władka Jagiełły, z prawdziwymi czynelami, to były chyba Zildjiany. Marzyłem o takich blachach, więc kiedy Zbyszek Namysłowski przywiózł te cuda ze Stanów, kupiłem je. W połowie lat 60 kupiłem sobie Gretscha i do dzisiaj jestem wierny tej marce. Tylko teraz mam już inny model. Odkąd spróbowałem blach Paiste, żadne inne mi nie odpowiadają. W 1966 zostałem nawet endorserem Paiste, ale nie dlatego na nich gram, tylko dlatego, że mają piękne brzmienie. Później próbowałem wielu innych i zawsze wracam do tej marki. Prawdziwy problem był z pałkami. Produkował je pan Szpaderski w Łodzi, w Warszawie rozprowadzała je jego siostra. Były dla mnie za długie, więc je sobie trochę przycinałem. Koledzy sobie żartowali, że "wiadomo: Bartkowski przycina pałki". Ale dzisiaj, dzięki uprzejmości pana Marka Osojcy, mam pałki robione specjalnie dla mnie z drewna klonowego albo hikory. Od 14 lat jestem endorserem firmy OSCA.
"Drums Dream" powstała w 1976 roku. O nagranie autorskiej płyty starałem się długo, ale ciągle coś nie wychodziło. W końcu stwierdziłem, że więcej nie będę już o to zabiegał i wtedy nagle powiedziano mi, że mogę nagrywać, tylko, że mam na wszystko dwa, góra trzy dni! Siłą rzeczy w przypadku większych form musiałem wykorzystać wcześniejsze rejestracje. Pomysł był taki, żeby po jednej stronie znalazły się nagrania małych składów: solo, duet i trio, a po drugiej granie big bandowe. Ogromnie się cieszę, że w tak krótkim czasie udało się jednak tę płytę zrobić i zaprezentować się w tak różnych układach muzycznych. Mnie zawsze szalenie imponowała wielotorowość form, wielowymiarowość. Pewną ciekawostką jest to, że całkiem niedawno dostałem na Facebooku linka ze Stanów do jakiejś dziwnej przeróbki tej płyty. W kompletnie innej estetyce, kompletnie nie mojej, ale fajnie, że jakiś amerykański młody eksperymentator wziął "Drums Dream" na warsztat - ponad 35 lat po jej nagraniu!
Superprzyjemność! Ja w ogóle uwielbiam formację trio! Z Wojtkiem Karolakiem i Tomkiem Szukalskim graliśmy wtedy spektakl "Muzyka Radwan" w teatrze Powszechnym. Ta płyta w połowie składa się z wariacji na temat utworów z tego spektaklu. Duma, że krążek zyskał tytuł "Najlepszej płyty jazzowej lat 80". Od czasu do czasu spotykam jakieś jej kolejne wznowienia, o których oczywiście nic mi nie wiadomo, ale jak zobaczyłem ją w barze Opery Narodowej, to się ucieszyłem i szybko wykupiłem cały nakład - było tego trzy sztuki!
Od 42 lat mam tę samą żonę i jesteśmy bardzo dobrym, zakumplowanym małżeństwem! Mam też śliczną, mądrą i utalentowaną córkę. Mamy wspólnego psa i domek na wsi! Mnie ten zawód nie przeszkodził w życiu! Jestem szczęściarzem!
W 1966 roku wraz z T. Stańko, J. Ostaszewskim i W. Nahornym wziąłem udział w Konkursie Młodych Muzyków Jazzowych, zorganizowanym w Wiedniu. Z całego świata przyjechało 120 młodzieńców do 24 roku życia - do finału dostało się 5 drummerów. Eliminacje były anonimowe. W Jury zasiadał m.in. Roman Waschko. Waschko doniósł mi po cichu, że dostałem najwyższą notę z największą liczbą punktów! Ale finał grało się już pod własnym nazwiskiem i jawną narodowością. I okazało się, że miejsce na podium odebrał mi Austriak, który ledwie przebrnął przez eliminacje… Czy wypada mi o tym mówić? Chyba tak, bo i tak ujawnił ten fakt Włodek Nahorny. Czy mam żal? Nie, bo życie takie po prostu jest. Dostałem wtedy jakiś medal, który też gdzieś się zawieruszył… Ale poznałem tam kilku wspaniałych ludzi, z którymi razem startowaliśmy w tym konkursie - Eddiego Danielsa, George’a Mraza (wtedy jeszcze Jirzi Mraz), Miroslava Vitousa, szalonego Barry’ego Altschula czy Randy’ego Breckera i wielu innych - to była wielka frajda!
Od samego początku istnienia szkoły, czyli już od 23 lat uczę na Wydziale Jazzu i w Podyplomowym Studium Jazzowym Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Muszę powiedzieć, że dostrzegam prawdziwą przepaść między obecną edukacją, a tą z moich lat szkolnych. Wtedy nie było szkół jazzowych i brakowało materiałów, więc w jazz wchodziło się za pomocą "psiego węchu" - człowiek czegoś się domyślał, do czegoś sam dochodził, poszukiwał technik. Intuicja, samouctwo. Dzisiaj młodzież ma do dyspozycji właściwie wszystko - nauczycieli, instrumenty, nagrania z całego świata i otwarte granice. Pozostaje kwestia wyobraźni i świadomości wyborów - a tutaj nie zawsze "styka". Ja wciąż czekam na ucznia z prawdziwą pasją, takiego pozytywnego "wariata" i żeby jego wrażliwość muzyczna kazała mu przywiązywać jak największą wagę do linii melodycznej.
Rozmawiał Jacek Pelc
Zdjęcia: Jacek Żmichowski
Wywiad ukazał się w numerze grudzień 2015
Czy powyższe słowa mogą być dobrym wstępem do wywiadu z wybitnym artystą, którego zawodowej karierze właśnie stuknęła pięćdziesiątka? Jestem przekonany, że tak, a to na zasadzie skrajnego przeciwieństwa. Zaprezentujemy człowieka spełnionego i na co dzień spełniającego się, szczęśliwego, zadowolonego z życia. Nauczyciela pełnego pasji i zaangażowania. Rewelacyjnego perkusistę, który na jazzowych i rozrywkowych scenach, w studiach nagrań, współuczestniczył w wydarzeniach epokowych na poważną skalę. Obieżyświata z wszechstronnymi muzycznymi doświadczeniami. Pioniera i autora pierwszego w Polsce albumu płytowego z udziałem dużej orkiestry. Muzyka występującego u boku plejady legendarnych postaci na prestiżowych scenach europejskich i światowych festiwali. Wrażliwego, totalnie umuzykalnionego Artystę przez wielkie A. Człowieka obserwującego spokojnie i z dystansem dzisiejsze wyścigi na drodze do karier. Jednocześnie skromnego, zawsze uśmiechniętego dżentelmena, roztaczającego wokół siebie aurę sympatii i ciepła. W jego przypadku możemy być spokojni o to, że Muzyka była, jest i będzie na pierwszym miejscu. Moim rozmówcą jest Czesław Bartkowski.
Gratulacje z okazji Złotego Jubileuszu!!! Czy były jakieś uroczystości? Medale, goście, postacie?
Serdecznie dziękuję. Prawdę mówiąc, mój Złoty Jubileusz trwa już od… czterech lat… Pierwszy miał miejsce w roku 2011 i było to absolutnie prywatne, kameralne spotkanie muzyczno-towarzyskie w klubie jazzowym Tygmont ("świętej pamięci" już dzisiaj). Byłem wzruszony, widząc na sali tak wielu zacnych gości, bo oprócz moich przyjaciół z Trio - Andrzeja Jagodzińskiego i Adama Cegielskiego - przybyło wiele miłych memu sercu znakomitości: Ewa Bem i Grażynka Auguścik, Zbyszek Namysłowski, Jerzy Stępień, Staszek Sojka, Janusz Kozłowski, Jan Byrczek, Paweł Brodowski, Zbyszek Wegehaupt, Wojtek Gąssowski, Janusz Strobel, Bogdan Hołownia, Piotr Machalica, Wojtek Pszoniak, Andrzej Dąbrowski, Bernard Kawka… i wielu innych. Było też kilku uczniów z naszej szkoły, z którymi zagrał Zbyszek Namysłowski.
Medale, pytasz? Nie, nie! Krzysztof Sadowski jako przedstawiciel Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego wręczył mi jednak Honorową Odznakę PSJ, wspartą butelką gorzały w zamykanej na kłódkę klatce… Paru przyjaciół zabrakło z powodu napiętych kalendarzy, ale dostałem od nich wiele ciepłych słów. Byłem tym wszystkim naprawdę wzruszony, zwłaszcza, że nie przepadam za uroczystościami ze sobą w roli głównej. Ale było miło i muzykowaliśmy do późna w nocy. A potem w 2014 roku Łódzkie Stowarzyszenie "Melomani" uhonorowało mnie nagrodą Grand Prix 2013 za Całokształt Działalności, prawdopodobnie uznając rok 1963 za początek mojej obecności na scenie.
Co ważnego zdarzyło się 50 lat temu? Co skłoniło cię do rozpoczęcia odliczania lat twojej kariery?
Szacowna komisja ustalająca emerytury dla twórców, uznała, że zacząłem w 1965; inne pismo wystawione w tej samej sprawie zaświadcza, że grałem w zespole Jurka Pakulskiego już w latach 1960-1963… Ale jeszcze wcześniej, bo w 1958 albo 1959 mój szkolny kolega Janusz Kozłowski poznał mnie z genialnym wrocławskim puzonistą Dymitrem Markiewiczem, który wprowadził mnie w świat jazzu tradycyjnego. Ja sam odliczam czas od roku 1961, gdy na Kulturalnym Festiwalu Studenckim w Gdańsku otrzymałem nagrodę redakcji pisma "Jazz" w postaci pięknego albumu "A Pictorial History of Jazz" - nie lada zdobycz w tamtych siermiężnych latach! Wtedy też po raz pierwszy zaproponował mi współpracę Zbyszek Namysłowski.
Opowiedz proszę o impulsach z dzieciństwa - do grania na bębnach, ale mogą być inne istotne dla twojego rozwoju. O pierwszych ważnych wydarzeniach związanych z bębnami.
Edukację muzyczną rozpocząłem, jak większość, od prywatnych lekcji fortepianu. Miałem wtedy niecałe 6 lat. Mama znała pewną pianistkę, która stwierdziła, że mam dobry słuch i się mną zajęła. Tak się to zaczęło. Wkrótce też przyjęto mnie do chóru Kajdasza. Kiedy dostałem się do szkoły muzycznej, zaproponowano mi skrzypce albo perkusję, wybrałem perkusję, nie mając pojęcia, co to za instrument. Byłem dumny jak paw, bo jako mały "pędrak" paru kolegów szkolnych miałem już prawie dorosłych. Takie to były powojenne realia! Kiedy miałem 15 lat, rodzice kupili mi prawdziwy zestaw perkusyjny. Wtedy nie rozumiałem, jaki to był dla nich wysiłek… Własne bębny nie tylko pozwoliły mi ćwiczyć, co tylko chciałem, ale stały się wręcz przepustką na scenę, bo od razu dostałem propozycję zagrania w kawiarni w Lądku Zdroju. Jak to moje pierwsze granie przed publicznością wyglądało, nie mam zielonego pojęcia, ale dla mnie otworzył się wtedy świat!
Przeglądnijmy proces twojej edukacji: nauczyciele, koledzy, program. Czy miałeś przygody związane z tym, że jazz był zakazany w szkołach i akademiach?
Podstawówkę spędziłem na marzeniu, że kiedyś zacznę wreszcie "chodzić w miasto" ze starszymi kolegami. Wpatrzony w nich byłem jak w obraz święty jakiś! Ale to nie było możliwe. Miałem do obsłużenia dwie szkoły i śpiewałem w profesjonalnym 200-osobowym chórze chłopięco-męskim przy wrocławskiej Katedrze, prowadzonym przez genialnego Edmunda Kajdasza. To wiązało się też z licznymi podróżami po całej Polsce. Te kilkanaście lat prześpiewane w chórze w dużej mierze ukształtowało moją wrażliwość muzyczną. W szkole średniej trafiłem do profesora Edmunda Treichla, który pracował w operze wrocławskiej i siłą rzeczy był "klasykiem", ale rozumiał moje ciągoty, pozwalał grać jazz i zawsze mnie wspierał, zdarzyło się nawet, że po to, abym mógł zagrać jazzowego "joba", przełożył mi termin egzaminu w szkole!
Czy brałeś udział w życiu rozrywkowym jako muzyk? Chałtury? Wesela? Potańcówki? Orkiestry? Rock’n’roll?
Jak już wspomniałem mój pierwszy w życiu występ miał miejsce w kawiarni w Lądku Zdroju. Nazywała się Kaskada. Kapelmajster orkiestry zdrojowej zaprosił mnie do współpracy i latem przez półtora miesiąca cięliśmy muzyczkę lekką, łatwą i przyjemną. Etapu weselnego grania nie przechodziłem, chociaż kiedyś, kiedyś zagrałem na weselu kolegi, a całkiem niedawno, i z największą przyjemnością, razem z kolegami z Tria przygrywaliśmy na weselu Basi Jagodzińskiej-Habisiak.
W latach 60 grywało się do tańca w Pałacyku wrocławskim, a kiedy na stałe przeniosłem się do Warszawy, bardzo często grałem w Hybrydach, tych jeszcze przy ulicy Mokotowskiej - w piwnicy jazz, na górze do tańca, tyle, że zawsze z jazzmanami. To były bardzo udane spotkania - Ewa Bem, Tadzio Gogosz, Paweł Jarzębski, Tomek Szukalski, Zbyszek Namysłowski, Jasio Muniak, Michał Urbaniak z Ulą Dudziak, Paweł Brodowski, Janusz Kozłowski, Staś Cieślak. Pytasz o chałtury? Ptaszyn Wróblewski założył wręcz Stowarzyszenie Popierania Prawdziwej Twórczości "Chałturnik", w którym grała cała śmietanka polskich jazzmanów. Takie to były nasze chałtury. Bawiliśmy się przednio, a kiedy Janusz Muniak swoim charakterystycznym, prześmiewczo skrzekliwym głosem śpiewał: "Kto tak pięknie gra?", widownia odśpiewywała: "To ja, to ja…".
Lata 70 to był super czas dla jazzu w Polsce. Wiele działo się jednocześnie, ale przyzwoitych pieniędzy z tego nie było. W pewnym momencie trzeba było zadbać trochę o sprawy materialne. Po powrocie ze Stanów od Michała Urbaniaka pojechałem więc na luksusowy statek, co miało dla mnie tę dodatkową wartość, że dało okazję do zwiedzenia niemal całego świata. Muzycznie okazało się to sporym wyzwaniem, bo grałem w bardzo różnych składach: w trio, w kwartecie i w sekstecie, w bandach towarzyszących amerykańskim artystom. Oni przychodzili, rzucali na pulpit nuty i w kilka godzin trzeba było przerobić materiał i grać go przed ludźmi.
Miałem też cudną mniej więcej dwuletnią przygodę z grupą EB Band Tadzia Gogosza i Ewy Bem. Jeździliśmy do Norwegii i graliśmy głównie do tańca. Sympatyczną muzyczkę dancingową, ale bardzo współczesną, wszystkie topowe utwory muzyki rozrywkowej trzeba było znać i grać. Kiedy odeszła z zespołu Ewa, jako wokalista dołączył Wojtek Korda. Były świetne pieniądze i szalenie miło spędzony czas w doborowym towarzystwie.
A z Tomkiem Szukalskim zdarzyło nam się nawet zagrać trasę koncertową z Wojtkiem Gąssowskim i jego grupą Test, wykazującą wręcz ciągotki do muzyki hardrockowej. Wszyscy eksperymentowaliśmy. Były też z grania z Januszem Komanem. No i oczywiście epizod z Niemen Enigmatic. Różne formacje, różne style. Po prostu ciągle byłem w trasie, ciągle z kimś grałem, jazz i nie jazz...
Co, jak i gdzie ćwiczyłeś na instrumencie w początkowych latach?
Na instrumentach perkusyjnych ćwiczyłem przede wszystkim w szkole. Oczywiście klasykę i oczywiście to, co zalecali profesorowie. A w domu ćwiczyłem głównie ręce, "grałem" na własnych kolanach lub na worku wypełnionym piaskiem, bo nawet guma była trudno dostępna, więc nie mogłem sfabrykować choćby namiastki dzisiejszego pada. Sam sobie podśpiewywałem, bo płyty też były marzeniem ściętej głowy. I jak ktoś coś gdzieś zdobył, to wszyscy słuchaliśmy z nabożną czcią. W szkole średniej dostąpiłem szczęścia poznania Dymitra Markiewicza - on miał rodzinę w Stanach, która przysyłała mu mnóstwo płyt z jazzem - głównie tradycyjnym.
Twoja ulubiona muzyka, muzycy, perkusiści, płyty… Czego słuchałeś i czego słuchasz? Co zabrałbyś na bezludną wyspę?
Na takie pytanie można odpowiedzieć krótko: lubię muzykę dobrą i lubię, żeby "kręciła", żeby był swing i żeby był power - nie mylić z hałasem! Albo nastrój - nie mylić z przynudzaniem! Wachlarz mam tu nieprawdopodobnie szeroki. Bardzo lubię wszelkie tria, ale kręcą mnie też większe formacje. Kocham romantycznego Billa Evansa, perkusyjnie żywiołowego McCoy Tynera, wspaniale swingującego Oscara Petersona, bebopowych Jazz Messengersów Arta Blakeya, totalnego kreatora Milesa Davisa, oddychające Fusion grupy Weather Report. Gdybym wybierał się na bezludną wyspę dzisiaj, na pewno zabrałbym mistrzowskie nagranie "How High The Moon" w wykonaniu Oscar Peterson Trio: z Rayem Brownem i Herbem Ellisem ze Stratford Shakespearean Festival, jakąś płytę z Avishai Cohen Trio, "Sketches of Spain" Gila Evansa z Milesem na trąbce i którąś z płyt tria Billa Evansa ze Scottem LaFaro i Paulem Motianem.
Co do ukochanych perkusistów - musiałbym ich poszeregować. Wśród combowych to: Philly Joe Jones, Roy Haynes (ma 90 lat i wciąż pięknie "popyla"!), Tony Williams, Elvin Jones i Jack DeJohnette, no i dzisiejsza gwiazda pierwszej wielkości - Brian Blade; wśród pałkerów bigbandowych: Mel Lewis i Buddy Rich.
Twój pierwszy gig, debiut artystyczny, początki, angaże, zespoły, nazwiska. Niemen, Namysłowski, inne istotne postacie w twoim życiu?
Jak już wspomniałem, zacząłem grać jazz około roku 1960 u Dymitra Markiewicza, potem u Jurka Pakulskiego i Zbyszka Piotrowskiego, a w 1961 dostałem tę nagrodę w Gdańsku i tam też padła pierwsza propozycja współpracy ze Zbyszkiem Namysłowskim. Wtedy jeszcze nie mogłem jej podjąć, kończyłem szkołę i nie było środków na utrzymanie w Warszawie. Zdecydowałem się na granie poza Wrocławiem dopiero w 1963 roku, na Jazz Jamboree, kiedy dołączyłem do Modern Jazz Quartet Namysłowskiego z Tadziem Wójcikiem i Włodkiem Gulgowskim. To była eksplozja! Tak się spodobaliśmy, że posypało się mnóstwo ofert, propozycje wyjazdów na największe festiwale jazzowe w Europie: Frankfurt, Berlin, Comblain- La-Tour. No i sławetny wyjazd do Londynu, gdzie dla wytwórni Decca nagraliśmy Lolę, pierwszy longplay nagrany za granicą przez polskich jazzmanów. Był rok 1964! Niebywały wyczyn dla muzyków z tej strony żelaznej kurtyny. Równolegle przez dwa lata pracowałem też z Krzysiem Komedą - nagrywaliśmy głównie muzykę filmową, ale w 1964 powstała także płyta "Jazz Greetings form the East" (wytwórnia Fontana). Próbowałem jakoś godzić granie u Krzysia i u Zbyszka, ale często terminy się nakładały. Musiałem z czegoś rezygnować. Wkrótce przyszło mi zrezygnować ze wszystkiego, bo upomniała się o mnie ojczyzna! Pod moją nieobecność w domu zastraszyli moją mamę, że stanie mi się coś złego, jak nie podpisze powołania… i w ten cudowny sposób na kilka dni przed przeniesieniem do rezerwy wcielili mnie do stanu armijnego! Świat, który poznałem w armii, raczej chciałbym zapomnieć!
Z tej smutnej podróży, nie bardzo miałem do czego wracać; rozpadł się Kwartet Namysłowskiego, życie nie stało w miejscu. Szczęśliwie spotkałem w Sopocie Czesława Niemena, zaczęliśmy gadać i zrodziła się myśl, że może by coś razem pograć. Tak powstał Niemen Enigmatic, do którego na krótko wpisali się też Namysłowski i Urbaniak. Z pewną nostalgią wspominam współpracę z Tomkiem Jaśkiewiczem i Jackiem Mikułą. Z Enigmatikiem jeździliśmy po Włoszech, grając głównie w klubach. Nagraliśmy płytę "Niemen Enigmatic" ze słynnym "Bema pamięci rapsodem żałobnym", w 1971 roku nagraliśmy tzw. Czerwony Album. Mniej więcej w tym samym czasie było sporo pracy z Novi Singers, z którymi odbyliśmy tournée po Indiach, Australii i Nowej Zelandii. Od 1972 grałem już z Michałem Urbaniakiem, z którym podbijaliśmy potem Europę i próbowaliśmy nawet podbić Stany. Michał uważał, że powinniśmy się tam przenieść, ale zarówno moje, jak i Karolaka serca zostały w Warszawie. Wróciliśmy, wrócił też Paweł Jarzębski.
I znów ze Zbyszkiem Namysłowskim, tym razem w Kwintecie (z Karolakiem, Szukalskim i Jarzębskim). To była supergrupa, a płyta "Kujaviak Goes Funky" (1975) to moim zdaniem autentyczny evergreen! Trzeba przyznać, że od samego początku miałem i nadal mam szczęście grać z samymi wybitnymi muzykami, bardzo często w formacjach trio: Stańko-Makowicz-Bartkowski; Karolak-Szukalski-Bartkowski (nasza płyta "Time Killers" została przez krytyków Jazz Forum uznana za najlepszą płytę jazzową lat 80.); BCD (Bartkowski-Cudzich-Dutkiewicz); Bliziński-Wegehaupt- Bartkowski. Miałem ciekawe spotkanie ze Sławkiem Kulpowiczem w jego In-Formation. Miałem przyjemność uczestniczyć w koncertach i nagraniach wybitnych polskich wokalistów: Ewy Bem, Grażyny Auguścik, Urszuli Dudziak, Agnieszki Wilczyńskiej, Anny Stankiewicz i Stanisława Sojki.
W 1992 roku związałem się z Andrzejem Jagodzińskim i Adamem Cegielskim. Rok później dostaliśmy Fryderyka za pierwszego "Chopina", w sumie wydaliśmy 5 płyt chopinowskich. Z wielkim sukcesem gramy ten repertuar na całym świecie. Już 23 lata! Wszyscy trzej wykładamy też w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. F. Chopina oraz Policealnym Studium Jazzowym im. H. Majewskiego w Warszawie. I chyba po prostu się lubimy.
Proszę opowiedz o ciekawostkach, sesjach nagraniowych, podróżach, przygodach itp.
Jako Grupa Urbaniaka współpracowaliśmy z genialną wytwórnią Columbia, najlepszą z możliwych, która na promocję nagranej tam naszej "Atmy" zakupiła instrumenty i przygotowała prawie dwumiesięczną trasę koncertową po Stanach. Przyjęcie było entuzjastyczne, a zdarzało nam się występować na tych samych koncertach, co Herbie Hancock, któremu Columbia promowała wtedy jego "Head Hunters". To była dla nas wielka nobilitacja. I chyba najlepiej przygotowana trasa, na jakiej byłem.
Najzabawniejsza historia zdarzyła się natomiast podczas szczytu w Davos, kiedy wraz z Affabre Concinui nasze trio - z Andrzejem Jagodzińskim i Adasiem Cegielskim - miało uświetnić muzyką Chopina przyjęcie wydawane przez prezydenta Kwaśniewskiego dla dostojnych gości Forum Ekonomicznego. W oczekiwaniu na przybycie prezydenta Affabre Concinui śpiewali polską klasykę. Pech chciał, że gdy ktoś zapowiedział, że prezydent właśnie nadchodzi, koledzy z Affabre śpiewali akurat "Marsz żałobny" Chopina. Jeden z urzędników zdenerwowany podbiegł wtedy do sceny i klaszcząc w dłonie, zakrzyknął: "Co tak smutno, panowie? Radośniej, radośniej!".
A najtrudniejsze zadanie dostałem od organizatorów chińskich. W tak daleką podróż perkusista nie zabiera zwykle własnego instrumentu, ale wysyła się precyzyjny rider. W Pekinie okazało się, że zamiast 18"-20" bębna, dali mi 24" - taki ni to marszowy, ni to do rocka! W dodatku zamiast stołka perkusyjnego, przytaszczyli… stołek barowy… Ostatecznie wziąłem jakieś zwykłe krzesło i z tej pozycji musiałem zagrać, czynele miałem na wysokości głowy! W programie nasz Chopin! Nie wiem, jakim cudem to wyszło, ale Chińczycy byli zachwyceni.
Co powiedziałbyś na hasło: Komuna i Jazz? - wyjazdy zagraniczne, borykanie się z upierdliwościami systemu, Pagart, niedostatki na rynku instrumentów itd.
Za komuny z wyjazdami za granicę zawsze były problemy. Jeszcze przed wyjazdem do Stanów, Urbaniak wymyślił, że na jakiś czas trzeba się przenieść do Niemiec. Dostaliśmy niemiecką wizę pobytową, a na jej podstawie szwajcarską wizę turystyczną. Znaleźliśmy w Szwajcarii dom i tam mieszkaliśmy, przygotowywaliśmy materiał na nową płytę. Mieliśmy paszporty wielokrotnego przekroczenia granicy Polski, ale trzeba je było deponować w Pagarcie, jeśli wracało się do kraju na dłużej niż dwa tygodnie, więc skracaliśmy pobyt w Warszawie - wpadaliśmy do Polski na tydzień lub dziesięć dni i znowu wyjeżdżaliśmy. Sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej, kiedy działo się coś w polityce - wtedy komuś pozwalano wyjechać, a komuś nie. Na początku lat 70 wyjechaliśmy z Michałem i Ulą na Berliner Jazztage. W Berlinie Zachodnim byliśmy już kilka dni przed festiwalem i czekaliśmy na kolegów z Kwintetu Tomka Stańki, ale się nie doczekaliśmy, bo odmówiono im wyjazdu. Wkurzony Tomek spytał, dlaczego oni nie mogą wyjechać, skoro "Urbaniaki mogły". Było jasne, że w tym momencie my też mieliśmy już przechlapane. Żeby nam nie odebrali paszportów, jak wrócimy, zostaliśmy za granicą na święta Bożego Narodzenia, pojechaliśmy do Lipska, a tam dojechały do nas żony. Takie to były czasy!
Jak zdobywałeś swoje instrumentarium? Bębny? Blachy? Endorsements? Inne ciekawostki?
Pierwsze bębny - to był rok 58. We wrocławskim komisie zobaczyłem niemieckie bębny marki TROWA. Bardzo dziwny zestaw, bo był tam bęben, werbel i na bębnie zawieszone dwa bongosy. Czynele też firmy Trowa. Ale dopiero w Gdańsku po raz pierwszy zetknąłem się z prawdziwymi bębnami Władka Jagiełły, z prawdziwymi czynelami, to były chyba Zildjiany. Marzyłem o takich blachach, więc kiedy Zbyszek Namysłowski przywiózł te cuda ze Stanów, kupiłem je. W połowie lat 60 kupiłem sobie Gretscha i do dzisiaj jestem wierny tej marce. Tylko teraz mam już inny model. Odkąd spróbowałem blach Paiste, żadne inne mi nie odpowiadają. W 1966 zostałem nawet endorserem Paiste, ale nie dlatego na nich gram, tylko dlatego, że mają piękne brzmienie. Później próbowałem wielu innych i zawsze wracam do tej marki. Prawdziwy problem był z pałkami. Produkował je pan Szpaderski w Łodzi, w Warszawie rozprowadzała je jego siostra. Były dla mnie za długie, więc je sobie trochę przycinałem. Koledzy sobie żartowali, że "wiadomo: Bartkowski przycina pałki". Ale dzisiaj, dzięki uprzejmości pana Marka Osojcy, mam pałki robione specjalnie dla mnie z drewna klonowego albo hikory. Od 14 lat jestem endorserem firmy OSCA.
Płyta "Drums Dream" - opowiedz, proszę, o okolicznościach jej powstania.
"Drums Dream" powstała w 1976 roku. O nagranie autorskiej płyty starałem się długo, ale ciągle coś nie wychodziło. W końcu stwierdziłem, że więcej nie będę już o to zabiegał i wtedy nagle powiedziano mi, że mogę nagrywać, tylko, że mam na wszystko dwa, góra trzy dni! Siłą rzeczy w przypadku większych form musiałem wykorzystać wcześniejsze rejestracje. Pomysł był taki, żeby po jednej stronie znalazły się nagrania małych składów: solo, duet i trio, a po drugiej granie big bandowe. Ogromnie się cieszę, że w tak krótkim czasie udało się jednak tę płytę zrobić i zaprezentować się w tak różnych układach muzycznych. Mnie zawsze szalenie imponowała wielotorowość form, wielowymiarowość. Pewną ciekawostką jest to, że całkiem niedawno dostałem na Facebooku linka ze Stanów do jakiejś dziwnej przeróbki tej płyty. W kompletnie innej estetyce, kompletnie nie mojej, ale fajnie, że jakiś amerykański młody eksperymentator wziął "Drums Dream" na warsztat - ponad 35 lat po jej nagraniu!
"Time Killers" - co ta wyjątkowa płyta dała tobie jako perkusiście?
Superprzyjemność! Ja w ogóle uwielbiam formację trio! Z Wojtkiem Karolakiem i Tomkiem Szukalskim graliśmy wtedy spektakl "Muzyka Radwan" w teatrze Powszechnym. Ta płyta w połowie składa się z wariacji na temat utworów z tego spektaklu. Duma, że krążek zyskał tytuł "Najlepszej płyty jazzowej lat 80". Od czasu do czasu spotykam jakieś jej kolejne wznowienia, o których oczywiście nic mi nie wiadomo, ale jak zobaczyłem ją w barze Opery Narodowej, to się ucieszyłem i szybko wykupiłem cały nakład - było tego trzy sztuki!
Czy były jakieś punkty zwrotne na styku życia i zawodu muzyka?
Od 42 lat mam tę samą żonę i jesteśmy bardzo dobrym, zakumplowanym małżeństwem! Mam też śliczną, mądrą i utalentowaną córkę. Mamy wspólnego psa i domek na wsi! Mnie ten zawód nie przeszkodził w życiu! Jestem szczęściarzem!
Rozczarowania? Zaskoczenia?
W 1966 roku wraz z T. Stańko, J. Ostaszewskim i W. Nahornym wziąłem udział w Konkursie Młodych Muzyków Jazzowych, zorganizowanym w Wiedniu. Z całego świata przyjechało 120 młodzieńców do 24 roku życia - do finału dostało się 5 drummerów. Eliminacje były anonimowe. W Jury zasiadał m.in. Roman Waschko. Waschko doniósł mi po cichu, że dostałem najwyższą notę z największą liczbą punktów! Ale finał grało się już pod własnym nazwiskiem i jawną narodowością. I okazało się, że miejsce na podium odebrał mi Austriak, który ledwie przebrnął przez eliminacje… Czy wypada mi o tym mówić? Chyba tak, bo i tak ujawnił ten fakt Włodek Nahorny. Czy mam żal? Nie, bo życie takie po prostu jest. Dostałem wtedy jakiś medal, który też gdzieś się zawieruszył… Ale poznałem tam kilku wspaniałych ludzi, z którymi razem startowaliśmy w tym konkursie - Eddiego Danielsa, George’a Mraza (wtedy jeszcze Jirzi Mraz), Miroslava Vitousa, szalonego Barry’ego Altschula czy Randy’ego Breckera i wielu innych - to była wielka frajda!
Jak wygląda dzień dzisiejszy i aktualności w twoim muzycznym, edukacyjnym i artystycznym życiu? Jakbyś porównał to, co było dawniej z tym, co jest obecnie?
Od samego początku istnienia szkoły, czyli już od 23 lat uczę na Wydziale Jazzu i w Podyplomowym Studium Jazzowym Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Muszę powiedzieć, że dostrzegam prawdziwą przepaść między obecną edukacją, a tą z moich lat szkolnych. Wtedy nie było szkół jazzowych i brakowało materiałów, więc w jazz wchodziło się za pomocą "psiego węchu" - człowiek czegoś się domyślał, do czegoś sam dochodził, poszukiwał technik. Intuicja, samouctwo. Dzisiaj młodzież ma do dyspozycji właściwie wszystko - nauczycieli, instrumenty, nagrania z całego świata i otwarte granice. Pozostaje kwestia wyobraźni i świadomości wyborów - a tutaj nie zawsze "styka". Ja wciąż czekam na ucznia z prawdziwą pasją, takiego pozytywnego "wariata" i żeby jego wrażliwość muzyczna kazała mu przywiązywać jak największą wagę do linii melodycznej.
Dzięki za wspomnienia, życzę następnych jubileuszy i dalszych sukcesów.
Rozmawiał Jacek Pelc
Zdjęcia: Jacek Żmichowski
Wywiad ukazał się w numerze grudzień 2015
Powiązane artykuły
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…