Trzech Muszkieterów Polskiej Perkusji
Historia polskiej perkusji przykryta jest mocno cieniem realiów PRL. Pod każdym względem muzycy mieli pod górkę, a wśród nich najtrudniej było perkusistom. Kiedy inni by się załamywali, to nasi bębniarze się hartowali i nie poddawali.
Tytułem wstępu… W 1959 roku powstał Rhythm and Blues, pierwszy polski zespół rock’n’rollowy, chociaż u nas gatunek ten był nazywany bigbitem. Rozwój stylu był powolny, bo muzyka ta miała wroga nie tylko w postaci władzy, ale też rodziców, którzy nie akceptowali hałaśliwej formy, jak na tamte czasy wręcz niedopuszczalnej, do której dochodził wizerunek z długimi włosami (długimi… pojęcie względne). Bigbit był znacznie prostszy, łatwiejszy w odbiorze i wygodniejszy do zabawy od jazzu, który w wielu swoich odsłonach wymagał dużego skupienia. Poza tym w szerszym przekazie wygrywał warstwą tekstową, którą można było nucić, z którą można było się identyfikować. W drugiej połowie lat 60 muzyczny świat przyspieszył swoim Fordem Mustangiem, a my dzielnie podążyliśmy za nim naszą poczciwą Syrenką. Tylko że w przypadku bębnów, szczerze mówiąc, wiele ciekawego nie zostało wniesione. Dopiero pod koniec lat 60, Jan Budziaszek, Andrzej Nebeski czy Józef Hajdasz, zaczęli mocniej osadzać rytm.
Na tym tle, perkusiści jazzowi wciąż byli bezkonkurencyjni, chociaż cały czas mocno uzależnieni od swoich liderów, których nazwiska były właściwym nośnikiem i magnesem. Nie zmienia to sytuacji, że taki lider musiał grać z najlepszymi. Adam Jędrzejowski, Tadeusz Federowski, Jerzy Bartz, Andrzej Dąbrowski przecierali szlaki, by wreszcie powstał zalążek czegoś na wzór środowiska perkusyjnego, kiedy to bębniarze wiedzieli i słyszeli o sobie lub też odwiedzali wzajemnie na koncertach.
I tak mamy trzech wybitnych artystów. W USA była wielka trójka bigbandowa: Gene Krupa, Buddy Rich, Louie Bellson, a później bebopowa: Art Blakey, Philly Joe Jones, Elvin Jones. U nas byli to:
JANUSZ STEFAŃSKI
Nazwisko tego muzyka powinniśmy kojarzyć z polskim artystą jazzowym o formacie międzynarodowym, chodzi oczywiście o Tomasza Stańkę. Pierwszy album kwintetu należy do kanonu polskiej muzyki.
Współpracował też ze Zbigniewem Seifertem, czyli panami nr 2 i 4 na liście jazzowego topu wszech czasów miesięcznika Jazz Forum. Debiut w 1967 roku przypadał na czasy, gdy na polskiej scenie muzycznej rock and roll dopiero zaczął przyspieszać, dlatego zainteresowanie muzyką skierowane było w stronę jazzu: „Mając już klasyczną świadomość muzyczną zainteresowałem się jazzem. Bigbit i muzyka popowa po prostu mnie nudziły. Wybrałem jazz, ponieważ był dla mnie bardziej intelektualnie pociągający. Jego estetyka i spirit były bliższe mojej duszy. Z „ósmawkowymi” rytmami miałem bardzo mało do czynienia, zaś moje nastawienie było skierowane na triole i szesnastkę. Z trioli rodzą się kwintole, septole, nonole itd. Bardzo interesowała mnie synkopa, jako podstawa rytmiki jazzowej. Jednak nasza interpretacja jazzu była bardzo intuicyjna. Perkusyjne pojęcie rudiments było mi zupełnie obce, a o paradiddlach dowiedziałem się już jako zawodowy muzyk na początku lat siedemdziesiątych.”. Bardzo długo przebywał w Niemczech, w zasadzie od wybuchu stanu wojennego, aż do swojej śmierci w 2016. Na obczyźnie ogromnie angażował się w różne projekty muzyczne, propagując tym samym nie tylko naszą kulturę jazzową. Polski spontaniczny charakter kruszył niemiecki beton. Sporadycznie grywał w kraju, ale korzystał z każdej okazji, by uczestniczyć aktywnie w każdej formie w wydarzeniach artystycznych.
Perkusiści, wspominający styl gry Janusza Stefańskiego, często używają porównania do Tony’ego Williamsa. Gdy w 2010 Artur Malik analizował na naszych łamach styl gry pana Janusza, ten mówił: „Zawsze fascynowała mnie, i fascynuje do dziś, gra Elvina Jonesa. Studiowałem i analizowałem jego grę, by w jakimś sensie zbliżyć się pod względem estetycznym do jego koncepcji traktowania bębnów. Lubię „przepychać” się przez kreskę taktową, rolując ciemne lawiny dźwięków bez przystanków i w ten sposób tworzyć napięcia. Takie muzyczne zabawy możliwe są tylko w towarzystwie dojrzałych, odważnych, silnych, pełnych emocji i ducha muzyków”.
Z ekipą Tomasza Stańki.
Czesław Bartkowski o Januszu Stefańskim: „Świetny perkusista, znakomity. On był takim perkusistą, jakim Tomek Szukalski saksofonistą. Genialny, muzyczny żywioł! Czasami wręcz zatracał się w potrzebie coraz większej ekspresji. Pamiętam taki obrazek z jednego dżemu: Janusz wpadł na pomysł, że będzie grał na pianinie. Tak grał, że sobie poharatał palce. Było w tym mnóstwo energii, szaleństwa, oddania muzycznego na pograniczu ekstazy. Pełnowymiarowy muzyk. Spełniał się w różnych formach. Czy klasa światowa? Ciężko mówić, co jest światowe, a co nie jest światowe, ale ja śmiało mogę go tak określić.”
Kazimierz Jonkisz o Januszu Stefańskim: „Genialny drummer, trochę jak taki polski Tony Williams. Dużo graliśmy w duecie na dwie perkusje w programie Studio Jazzowe Polskiego Radia Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Seifert grał z przodu, a myśmy z tyłu pakowali na dwa komplety bębnów. Czy miałem stres grając z Januszem? Moja zasada, którą wziąłem od Elvina, mającego takie credo życiowe: „Jak siadasz za bębnami, to graj tak, jakby to był twój ostatni koncert w życiu”. Robię tak do tej pory.
Janusz bardzo dużo zrobił dla naszego jazzu, pokazał całkiem inne podejście. Był otwarty i grał dosyć gęsto, prawdziwe piekło, właśnie jak Tony Williams.”
CZESŁAW BARTKOWSKI
Jeden z najbardziej zapracowanych polskich perkusistów. Wiecznie głodny gry i kolejnych wyzwań, bo ważne, żeby muzyka… „kręciła, żeby był swing i żeby był power – nie mylić z hałasem! Albo nastrój – nie mylić z przynudzaniem.”
By przypominać, opowiadać lub też relacjonować, co się dzieje u Czesława Bartkowskiego, powodów jest bez liku. Wystarczy wymieniać kolejne nazwiska i nagrane albumy, projekty, koncerty i festiwale, w jakich uczestniczył i uczestniczy. Żeby nie bombardować kolejną encyklopedyczną dawką nazw, skupmy się na dwóch wątkach.
1. Jako pierwszy polski perkusista, nagrał za granicą płytę. Nie było to bynajmniej przytulenie się do kogoś przy jakiejś okazji, czy też robota po godzinach po znajomości. Jesienią 1964 roku londyńska wytwórnia Decca Records, dla której nagrywali The Rolling Stones, wydała płytę „Zbigniew Namysłowski Modern Jazz Quartet: Lola”. Na okładce znajduje się zdjęcie robione przez tego samego fotografa, który robił fotki Stonesom. Warto zwrócić uwagę na to foto, ponieważ nasze chłopaki także pozują w sweterkach Marksa i Spencera, tak jak Anglicy na swoim debiutanckim albumie. Nie sprowadzajmy tego jednak do takich błahostek - producentem płyty był Mike Vernon, założyciel Blue Horizon Records, producent albumów m.in. Fleetwood Mac, Davida Bowie czy Johna Mayalla. Skład wyglądał następująco: Zbigniew Namysłowski – saksofon, Włodzimierz Gulgowski – fortepian, Tadeusz Wójcik – kontrabas i Czesław Bartkowski – perkusja. W stu procentach polska ekipa.
2. Płyta „Drums Dream” z 1976 roku. Pierwszy polski album solowy muzyka perkusisty, do tego wydany w serii Polish Jazz (nr 50). Wielokrotnie opowiadaliśmy o tym wydawnictwie na naszych łamach zarówno w druku, jak i online. Czesław Bartkowski: „Chodziło mi po głowie, żeby zrobić taką płytę, pokazać jak najszerszy wachlarz perkusyjny. Zwróciłem się z tym pomysłem do Polskich Nagrań, ale bez odzewu. Jak stwierdziłem, że więcej nie będę już o to zabiegał, nagle powiedziano mi, że mogę nagrywać, tylko że mam na wszystko dwa, trzy dni. Zaprosiłem do współpracy Tomasza Stańko, Adama Makowicza i Tomasza Szukalskiego, którzy podjęli się dzieła.”. Ta walka z wydawcą nie była bezpodstawna, ale nie dotyczyła osoby pana Czesława. Chodziło o to, jaką funkcję muzyczną pełni. Chwilę później Kazimierz Jonkisz miał ciężką przeprawę, montując swój własny skład z zamiarem wydania albumu. Wszystko rozbijało się o osobę perkusisty. Czesław Bartkowski ma bardzo stanowcze zdanie w tej kwestii: „Ten instrument zawsze traktowany był po macoszemu. Gdy dziecko idzie do szkoły muzycznej, pragnieniem rodzica, jego marzeniem, przeważnie jest to, by pociecha dostała się do klasy fortepianu. Jeśli po pewnym czasie okazuje się, że dziecko nie daje rady, to bywa przesuwane na inne instrumenty, także na perkusję. W takich przypadkach powtarzam: „Ludzie, ten instrument jest znacznie trudniejszy od fortepianu!”. Z wielu przyczyn - jest to swoista abstrakcyjna żonglerka dźwiękowa. Klawisz na fortepianie ma przypisany dźwięk, na zestawie perkusyjnym wszystko musi powstać w twojej wyobraźni. Wymaga to licznych skojarzeń muzycznych, a nie powielania schematów.”
Pan Czesław jest wykładowcą w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Lata doświadczeń i obserwacji tworzą pewien przegląd osobowościowy kolejnych pokoleń kandydatów i uczniów. Każdy kij ma dwa końce, także te lata, w których dorastał muzycznie, stąd pewna ciekawa refleksja: „W tamtych latach grana na żywo muzyka rozrywkowa była wszechobecna – kawiarnie, dancingi, a nawet uliczne potańcówki. Należała do życia codziennego. Sprzyjało to budowaniu świadomości form muzycznych. Gdy padało hasło „tango” albo „walc”, to było wiadomo, o co chodzi. A czego słuchają dzisiaj młodzi? Często zadaję to pytanie kandydatom zgłaszającym się do naszej szkoły. Przeważnie nie umieją nawet odpowiedzieć.
Pracuję tu już 30 lat. Wielu zdających, a nawet już uczniów, nie interesuje się dokonaniami własnych wykładowców, nie wiedzą, z kim mają do czynienia, a niektórzy wręcz nie kojarzą patronów szkoły! A przecież, kiedy wybieramy sobie konkretny kierunek, należałoby czegoś głębiej się dowiedzieć. Muzyka, malarstwo i sztuka w ogóle wymagają nieco szerszych horyzontów i jednak jakiegoś backgroundu. Jeżeli „pacjent” przychodzi i nie bardzo może odpowiedzieć na pytania, czy wie, do jakiej szkoły zdaje, co to jest jazz, albo nie potrafi wymienić 5 polskich muzyków jazzowych, grających na wybranym przez niego instrumencie – to jest to troszkę smutne…”.
Ponad 60 lat aktywnej gry, kondycja wciąż wyśmienita. Pogoda ducha i duża życiowa mądrość, a do tego nieustająca pasja, zainteresowanie i chęć pracy za bębnami. Tej konsekwencji i wytrwałości pozazdrościć może sporo współczesnych muzyków, którzy szybko zniechęcają się prozą życia. Pan Czesław mówi krótko: „Mnie ten zawód nie przeszkodził w życiu! Jestem szczęściarzem!”.
WARTO POSŁUCHAĆ JESZCZE:
Zbigniew Namysłowski Quartet – (1966)
Czesław Niemen – Enigmatic (1970)
Zbigniew Namysłowski Quintet – Kujaviak Goes Funky (1975)
Karolak/Szukalski/Bartkowski – Time Killers (1985)
Andrzej Jagodziński Trio – Chopin (1993)
PIERWSZE BĘBNY
"To był rok 1958. We wrocławskim komisie zobaczyłem niemieckie bębny marki Trowa. Bardzo dziwny zestaw, bo był tam bęben, werbel i na bębnie zawieszone dwa bongosy. Czynele też firmy Trowa. Ale dopiero w Gdańsku po raz pierwszy zetknąłem się z prawdziwymi bębnami Władka Jagiełły, z prawdziwymi czynelami, to były chyba Zildjiany. Marzyłem o takich blachach, więc kiedy Zbyszek Namysłowski przywiózł te cuda ze Stanów, kupiłem je. W połowie lat 60 kupiłem sobie Gretscha i do dzisiaj jestem wierny tej marce. Tylko teraz mam już inny model. Odkąd spróbowałem blach Paiste, żadne inne mi nie odpowiadają."
KAZIMIERZ JONKISZ
Z racji tego, że grał na akordeonie, o mało nie wylądował w szkole muzycznej w Bielsku-Białej na… puzonie. Ostatecznie jego mama znalazła go na liście przyjętych na perkusję. Oczywiście na samym końcu listy instrumentów.
Polska perkusistka Monika Bulanda jest wielkim muzycznym żywiołem. Od lat mieszka w Turcji, gdzie gra na wielkich scenach i występuje w telewizji. I gdy wydaje się, że w swej bezkompromisowości nic nie jest w stanie ją zatrzymać, ona sama nagle przystaje i mówi: „O kurczę, ciekawe, co by na to powiedział pan Kazimierz Jonkisz.”. Autorytet tego niezwykle sympatycznego muzyka jest bezsprzeczny. Podobnie jak Czesław Bartkowski wykłada w Zespole Państwowych Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina w Warszawie. „Młodzi ludzie do nauki mają teraz wszystko. Naszą rolą tutaj jest tak naprawdę to, żeby nie robili błędów, bo są tak mocno usłuchani. My w swoich czasach walczyliśmy o pałeczki. Teraz jest wszystkiego full. Kto kiedyś mógł pomyśleć o tym, że można usunąć z nagrania drummera i grać sobie z orkiestrą? Porównanie tych czasów to jak średniowiecze i kosmos. Jednak bardzo dużo osób by się wykruszyło, jakby przeniosło się w tamte czasy, gdzie nie można było słuchać i grać, bo dyrektor zakazywał. Dlatego uważam, że albo się to ma, albo nie i nic tu nie pomoże. Ludzie mają teraz czasami po dwa tysiące płyt, a nierzadko grają do kitu.”
Podczas tego pierwszego egzaminu w Bielsku-Białej kluczowy okazał się test rytmiczny, skwitowany tekstem pani profesor: „No, takiego to żeśmy tu jeszcze nie mieli.”. To były prorocze słowa, bo później było coraz gęściej i ciekawiej. Przełomowe okazały się występy na festiwalu Jazz Nad Odrą, które rozpoczęły cały ciąg zdarzeń ze studiami na Akademii Muzycznej w Katowicach włącznie, gdzie zresztą dostał się cały jego bielski kwartet: „Romek Suchanek, Boguś Skawina i Andrzej Zubek, od którego to się wszystko zaczęło, bo to właśnie on zaraził nas jazzem.”
Przyjazd do Warszawy w 1971 roku to konfrontacja z życiem: „To były cudowne lata, tyle wspaniałego grania, ale to była walka o przetrwanie, co będzie jutro, czy nam wystarczy, czy wystarczy na mieszkanie. Wszystko było niepewne. Ćwiczyłem na bębnach i myślałem, co ja z tego będę miał, co mi to da, czy moje ćwiczenie coś mi przyniesie.” A nie było łatwo, bo spotkanie z warszawską sceną było dość drastyczne, zgoła odmienne od tego, z czego znani są obecnie bębniarze: „Kiedy przyjechałem do Warszawy, jak zacząłem grać ze Zbyszkiem Namysłowskim, jeszcze przed płytą „Winobranie”, pytałem warszawskich perkusistów, czy by mi coś podpowiedzieli, to usłyszałem tylko, bym… sobie poszedł (śmiech). To był mój pierwszy kontakt - nikt nic nie wie, a jak coś wiedział, to trzymał dla siebie. Prędzej można się było dowiedzieć czegoś od saksofonistów. Trzeba było wszystko samemu ugrać.” Nie było łatwo, ale praca domowa została odrobiona w postaci jednej z najważniejszych płyt w historii polskiego jazzu „Winobranie”.
„Nad czym najbardziej ubolewam to, że w tamtych paru latach wszyscy prześcigali się w pomysłach, kombinowali, tutaj albo na siedemnaście, albo na osiemnaście, albo na trzynaście i pół, i tak dalej… Natomiast mało kto grał na cztery. Tego mi strasznie brakowało. Męczyłem się, liczyłem to, nie mogłem się doliczyć, musiałem się uczyć.
„Winobranie” jest w zasadzie nasączone nieprawdopodobnym rytmem i to najczęściej nieparzystym. To było dla mnie bardzo duże wyzwanie, bo ja do tego czasu nie miałem do czynienia z rytmami takimi jak 7/4 czy 11/4. Były tam też rytmy bułgarskie, bałkańskie, także to było wyjątkowe wyzwanie. „Winobranie” to jest wielka szkoła grania, chociaż nie do końca jazzowego, takiego, jakie sobie zawsze wyobrażałem, który gram w tej chwili i cieszę się z tego, że już nie muszę grać takich łamańców, bo niestety nie mogę pokazać siebie samego w tym wszystkim. „Winobranie” jest cudowną płytą, ale tam trzeba było się trzymać cały czas pewnych ram, żeby się po prostu nie wywalić. To było bardzo trudne dla człowieka, który przyjechał z Katowic z akademii muzycznej i który specjalnie nie miał dużego doświadczenia. Pamiętam, że Zbyszek mnie uczył osobiście, w dwójkę ćwiczyliśmy rytmy do „Winobrania”, żeby załapać sam puls tego albumu.”
Kolejnym ważnym punktem stawiającym Kazimierza Jonkisza na piedestale gigantów polskich bębnów jest pionierski wyczyn stworzenia własnego zespołu. Zaczęło się w 1978 roku i swój finał wydawniczy miało w 1981. „W swojej historii współpracowałem z wieloma liderami zespołów, którzy mówili, kiedy i jak mam grać – ciszej, głośniej itd. W końcu uznałem, że czas z tym skończyć i zacząć decydować samemu o tym, jak mam grać. (...) Przyznam, że to był dosyć desperacki czyn, ponieważ w PSJ miałem jedną nieciekawą sytuację. Pierwszy muzyk, który chciał grać ze mną, to był Janusz Skowron i bardzo się cieszył na wspólną grę, później doszedł Andrzej Łukasik na kontrabasie i wzięliśmy jeszcze jednego saksofonistę, którego nazwiska nie wymienię, ponieważ od razu podciął mi nogi. Powiedział, że nie będzie grał z zespołem, który prowadzi perkusista, bo nikt nie będzie przychodził na koncerty.” Wyszło tak, że pojawili się ostatecznie Andrzej Olejniczak oraz Krzesimir Dębski, który poprowadził kompozycyjnie album. Płyta się wyprzedała i stała się kolejnym mocnym argumentem w walce o sprawiedliwe traktowanie bębniarzy.
Zespół Kazimierza Jonkisza.
Na początku lat 80 zeszłego stulecia panował wszędzie rock w przeróżnych odmianach, a w Polsce pojawiły się zespoły nowofalowe, które były mocno oparte na prostym czwórkowym rytmie np. Maanam, Republika. Można powiedzieć, że era perkusistów jazzowych, jako liderów perkusji w Polsce, powoli się kończyła, sam instrument w swym rozwoju zahibernował. W tym czasie rola bębniarza w muzyce zmieniła się diametralnie, bo sama muzyka była znacznie bardziej kolorowa. Kolejne gatunki muzyczne wnosiły coś nowego. Za chwilę eksplodowało granie metalowe, które było poza zasięgiem mentalnym wielu muzyków jazzowych, często deprecjonujących tę formę artystyczną. Wreszcie w latach 90 następuje Złota Fala Polskiej Perkusji z wykształconymi, sprawnymi i głodnymi „młodymi wilkami” z Michałem Dąbrówką na czele. Tylko że ta nowa grupa bębniarzy doskonale wiedziała, kim jest Bartkowski, Jonkisz, Stefański, Dąbrowski i jak mocno przyczynili się do rozwoju bębnów w Polsce.
Przygotowali: Staszek Piotrowski i Artur Baran
Zdjęcie główne: Tadeusz Tarkowski/Polish Jazz (Warner Music)