O stanie polskiego bębnienia: Andrzej Dąbrowski
Dodano: 14.09.2016
Przygotowując ten materiał zastanawiałem się, jakich użyć porównań, gdy mówi się o człowieku wszechstronnie uzdolnionym, który z sukcesem realizuje kilka swoich pasji.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Po głowie plątał mi się przykład Phil'a Collins'a. Jednak porównywanie polskiej sceny jazzowej i piosenkarskiej z brytyjską rockową nie wydało mi się adekwatne. Przytrafił się w naszej specyficznej rzeczywistości człowiek, który jednocześnie gra na światowym poziomie na bębnach, znakomicie śpiewa, rewelacyjnie fotografuje i zdobywa punkty na wicemistrzostwo kraju w rajdach samochodowych. Jego kariera jazzowa rozwijała się zarówno w krajowym, jak i międzynarodowym towarzystwie na terenie Polski i Europy. Jako wokalista muzyk trafił na wielkie festiwalowe estrady w kilku krajach i w otoczeniu światowego formatu gwiazd. Muzykę rozrywkową i jazzową grywał na statkach pływających globalnie. Z kolei trofea samochodowego rajdowca do dzisiaj zdobywa w kraju, przy zachowaniu świetnej formy i sprawności. Jego wystawami fotograficznymi interesują się wydawcy albumów. Moim rozmówcą jest Andrzej Dąbrowski.
Na ten wywiad jechałem czując się nieźle przygotowany, bo mam w pamięci zarówno głośne wydarzenia z życia Andrzeja, o których trąbiło środowisko muzyków, jak również kilka koncertów z programem z płyty Time For Love, gdzie służyłem swoim akompaniamentem perkusyjnym śpiewającemu Andrzejowi. Na gitarze grał nieodżałowany Jarek Śmietana. Wspólnie z kontrabasistą Antonim Dębskim zagraliśmy w paru galeriach i klubach. Elegancki artystyczny luz lub wyluzowana elegancja - te pojęcia właściwie określają dżentelmenów, o których mowa. Publiczność bardzo to doceniała, co wyrażało się w gorącym przyjęciu i świetnej atmosferze. Bohater należy do generacji artystów, którzy poruszają tematy i mówią o wydarzeniach, wywołujących u mnie sentymentalną łezkę w oku. Zatem zaczynajmy. Miejsce: ulica Siemiatycka w Warszawie - mieszkanie Andrzeja Dąbrowskiego na 11 piętrze. Pyszna aromatyczna kawa, miłe przyjęcie, w oczy rzucają się puchary motoryzacyjne, nagrody, dyplomy, afisze koncertowe, jak również stanowisko komputerowe i zewnętrzne dyski twarde, z których gospodarz odpalał zdjęcia do ilustracji wywiadu.
"Tu mam też widok piękny, jak samoloty podchodzą do lądowania na Okęcie. A to jest samochód, ten zielony to mojej żony, a ten czerwony mój od tego roku - Ford Fiesta. Przywiozłem go osobiście z Niemiec. Sprzedałem Lancię, Peugeota, teraz mam szybkie auto. Mam też kempingowy samochód, ale na sąsiednim parkingu."
A tam, czterdziesty któryś… Opowieści samochodowych na mój temat jest trochę. Kiedyś, jak z Haliną Kunicką wracałem z koncertu z Łodzi do Warszawy zimą, na śliskim, po lodzie, to potem też opowiadano jakieś straszne rzeczy, co ja tam nie wyprawiałem, a tam nic się nie działo, no, po prostu jechałem.
O, tak. To jest wyczyn, który po prostu świadczy o moim samochodowym maniactwie. To była Łada, kupiona w ambasadzie radzieckiej, za bodajże tysiąc osiemset dolarów, cena bardzo przystępna. I w lutym, przy temperaturze minus dwadzieścia stopni, poleciałem do Moskwy. Tam zacząłem załatwiać te sprawy, po czym w pełnej zimie, z przygodami niesamowitymi, wracałem sam w nocy do Polski. Nie było paliwa, musiałem walczyć na stacji benzynowej, bo nie chcieli honorować ważnych voucherów. Jakiś facet mnie zatrzymał, a ja wziąłem go chętnie, bo chciałem się dopytać o jakąś stację benzynową. Nagle patrzę, a na ręce ma zakrwawiony bandaż, no to myślę: już po mnie… Nie, no w ogóle przygody niesamowite. Kiedy dojechałem na polską granicę, to okazało się, że jest zamknięta, musiałem przespać w samochodzie, bo otwierali o szóstej rano… A o biurach radzieckich to można by napisać książkę, co się tam działo… Wymiana pieniędzy, cuda absolutne... W końcu u kresu wytrzymałości nerwowej, przekroczyłem granicę po dwóch dniach przygód. Na szczęście Łada miała dobre ogrzewanie i w środku było ciepło…
Tak, tak, chciałem kupić biały, jeszcze wcześniej prowadziłem rozmowy telefoniczne, już potem używałem wszelakich argumentów, że ja "polskij narodnyj artist" (śmiech) - chciałem tak ich załatwić. Ale usłyszałem, że "tolko żełtyj kolor jest, budiet wam nrawitsa". Znaczy, że będzie się wam podobał. Drzwi tam też były troszkę niedopasowane, ale nie było wyboru, jeden samochód i koniec.
Coś takiego… Ja z kolei z Ptakiem (Jan Ptaszyn Wróblewski - przyp. JP) spędziłem najlepsze lata mojego jazzowego życia. Ciągłe wyjazdy krajowe i zagraniczne, zawsze też byłem kierowcą. Jak jeździliśmy po dawnym RFN, to prowadziłem takiego zdezelowanego Volkswagena busa z lat 50, przygody niesamowite podczas tras klubowych.
No właśnie, tak bywa, gdy się teraz przychodzi do szkoły muzycznej, która już działa. Ale ja poszedłem do szkoły w sytuacji, kiedy dopiero otwierano w Krakowie liceum muzyczne. Szukano narybku. To była zupełnie nowa szkoła. Łatwo się było dostać, a ja zdawałem na fortepian, trochę grałem jako dziecko na fortepianie, brałem prywatne lekcje. I podczas egzaminu, na którym był profesor od perkusji Józef Stojko…
…autor szkoły na perkusję. On podczas egzaminu stwierdził u mnie rzekomo jakieś wyjątkowe poczucie rytmu. Zaproponował, nawet nie mnie, ale moim rodzicom, żebym się przeniósł do niego na główną perkusję. Byłem pierwszym uczniem, potem klasa się rozrosła o kilku nowych chłopaków i nawet o dwie dziewczyny. Tak więc uczyłem się na głównej perkusji i dodatkowym fortepianie. Potem jeszcze w trakcie liceum uczyłem się na trąbce. Do dziś mogę zagrać "Wiśniowy Sad" (tu Andrzej bardzo stylowo śpiewa motyw główny tej melodii, czemu towarzyszy nasze wspólne rozbawienie). To jeszcze potrafię… Albo free jazz. Kiedyś był piękny numer z moją trąbką we free jazzie, kiedy jeszcze Tomek Stańko zaczynał karierę. Po krakowskich Zaduszkach odbywał się nocny jam w którejś piwnicy. Andrzej Przybielski i muzycy free dorwali się do głosu. W końcu mnie to zdenerwowało, bo jakoś nigdy nie lubiłem free jazzu, uważając go za jakieś szarlataństwo (śmiech). Poprosiłem, żeby Tomek Stańko pożyczył mi na chwilę trąbkę i mówię: ja to też potrafię zagrać. I jak to na jamie, dołączyłem do nich i zacząłem się wygłupiać. Potem, kiedy już wychodziliśmy z piwnicy, podchodzi do mnie chyba Przybielski i mówi przejętym głosem: "Andrzeju, ja nie wiedziałem, że ty tak grasz na trąbce, to było bardzo dobre"… A ja się w ogóle wygłupiałem, robiłem sobie po prostu żarty z free jazzu.
Ja wiem, czy miałem? Coś tam podobno zawsze bębniłem w domu. I nawet ojciec kupił mi taki mały bębenek, jakiś werbelek, a ja do jakiejś muzyki puszczanej w radiu coś sobie tam bębniłem. Nic poważnego. Jako perkusista byłem oczywiście szkolony do orkiestry symfonicznej w sposób klasyczny. Przechodziłem przez te wszystkie etapy i instrumenty łącznie z ksylofonem, wibrafonem. Nawet do tego doszło, że uczyłem się na ksylofonie czterorzędowym i grałem koncerty na nim, a akompaniował mi Andrzej Kurylewicz na fortepianie. Grałem "Czardasza" Montiego. Równocześnie były to początki grania jazzu.
A skąd… Nic nie było, żadnego zestawu. Był 56 rok, graliśmy na przerwach w liceum, ja tam bębniłem na krzesłach. A skład był dobry: Namysłowski, Byrczek, Andrzej Piela - puzonista świetny, Roman Dyląg, no i Wojtek Karolak.
Byliśmy przyzwyczajeni do nienormalnych sytuacji, więc na komunę nie bardzo narzekałem. Były fajne koncerty, nawet całe cykle koncertowe jak jazz w filharmoniach. Jeździliśmy w trasy z Kurylewiczem, z Wróblewskim. Mało tego, dwa razy graliśmy w więzieniach, gdzieś w Tczewie i chyba w Gdańsku. Niesamowite trasy. Zawsze były problemy paszportowe, do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy dadzą paszport, czy nie. A tu kontrakt podpisany. Pamiętam mój pierwszy wyjazd na zachód z komuny… 59 rok, już wtedy grałem z Kurylewiczem, z Warską. Wyjechaliśmy, żeby reprezentować Polskę na festiwalu młodzieży i studentów w Wiedniu. Prezentował się cały zespól Mazowsze, teatrzyk z Gdańska - chyba Kalambur, Zbyszek Cybulski, kabaret Koń, Wiesław Gołas. Były nakazy: co nam wolno, czego nie wolno. Jako reprezentacja komunistycznego państwa otrzymaliśmy dyrektywy, że nie wolno nam uczestniczyć w żadnych imprezach innych niż nasze. A tam w Wiedniu była cała akcja, żeby zorganizować antyfestiwalowe koncerty przez kapitalistów. Myśmy nielegalnie uciekli z naszych zajęć i wybraliśmy się na koncert Elli Fitzgerald z Oscarem Pettifordem na basie, do wiedeńskiej Stadthalle. Wtedy po raz pierwszy ją słyszałem. A mówimy o czasach, kiedy jeszcze nie było ochrony, w jakiś sposób znalazłem się w jej garderobie i wziąłem od niej autograf. Nie mogę go dzisiaj odnaleźć, niestety, ale to był niesamowity koncert.
W każdym razie nasz jazz się bardzo podobał. Przejazdy przez granice, w tym czeska granica: druty kolczaste, zasieki, przejazd przez most w Cieszynie, potem czesko-austriacka. To wszystko długo trwało, jechaliśmy autobusami, dziwne czasy. W Polish Jazz Quartecie z Ptaszynem Wróblewskim wiele razy jeździliśmy do tego zakazanego RFN - na kontrakty. Bodajże w 61 roku przyjechaliśmy do Juan les Pins we Francji na festiwal, gdzie akurat zdążyliśmy tylko na koncert Davis'a, potem na jamie go słyszeliśmy. To były dla nas ogromne przeżycia, te nazwiska nas oszałamiały. Mieliśmy fajne recenzje i zapraszano nas do jazz klubów. We Francji graliśmy w paryskim Blue Note. Załatwiliśmy kontrakty w niemieckich klubach, ale znowu, żeby przejechać z Francji do Niemiec, musieliśmy mieć wizy i zawiadomić Pagart. Z Pagartu w ostatniej chwili przychodzi telegram: Wracać natychmiast. No, a jak możemy wracać, jak tam już za kilka dni jest granie. Dyrektor Pagartu Jakubowski podszedł do nas życzliwie, udało się załatwić. Ale zazwyczaj problemy były… Wszystko to jakby nielegalnie, bo wjechaliśmy na wizy turystyczne…
Krakowskie Zaduszki. Zaczęliśmy grać w trio: ja, Karolak, Dyląg, nagrywając się prywatnie w domu na taką przystawkę magnetofonową, montowaną na talerzu gramofonu z prędkością 78 obrotów. Taśma się jakoś kręciła w kółko, nagrywało się na jakiś krystaliczny mikrofon, niesamowite. Takie nagrania robiliśmy sobie w trio. Ta taśma niestety przepadła, nie możemy jej z Wojtkiem odgrzebać. Ale jeszcze kiedyś przed laty, kiedy się znalazła, jak odsłuchaliśmy, to się w głowie nie mieści, że tak grając, jak na tej taśmie, że z tak grających muzyków zrobiło się coś dobrego w ogóle… To nieprawdopodobne. Dno kompletne grania naszego, pierwsze takie próby, może najlepiej jeszcze grał Gucio Dyląg i Wojtek… A ja coś tam robiłem na tych szczotkach, ledwie było słychać, tragedia po prostu.
Werbelek jakiś z wojska, na takiej skórze prawdziwej, bydlęcej, gdzie ona była szorstka i szczoteczki nie chciały po tym chodzić, to się zacinało, nie mówiąc o jakichś sprężynkach, zrobionych ze strun naturalnych, z jelita. Talerze tragiczne po prostu, nieprawdopodobne… Bo mój pierwszy komplet też był tragiczny… Jak już zaczynałem trochę grać, to ojciec kupił mi enerdowską Trovę. Bęben bardzo praktyczny, rozbierany w połowie na takie zatrzaski i tam do tego bębna wchodziła reszta… Talerze też Trovy, jakieś cieniutkie, powyginało się to, w ogóle brzmienie tragiczne. Graliśmy Dixieland. Prawidłowa droga i kolejność rozwoju. W roku 58 graliśmy jamy na Zaduszkach i w klubie plastyków na Łobzowskiej. W trakcie jednego z jamów Andrzej Kurylewicz zaproponował mi współpracę. W jego trio mój rozwój jazzowy następował dość szybko. W końcu tego roku można już powiedzieć, że zacząłem grać profesjonalnie. W Krakowie graliśmy w różnych miejscach: w Piwnicy Pod Baranami, klubie Pod Jaszczurami, potem filharmonie, z Warską. Pierwszy szok z moją Trovą przyszedł, kiedy do Polski przyjechał kwartet Brubecka. Ja tę Trovę musiałem wypożyczyć po jego koncercie na jam w klubie na Krupniczej. Grali tam nasi muzycy, Kalwiński, Kurylewicz i inni. W końcu przyszedł kwartet Brubecka z Joe Morello. Zgodzili się zagrać. I wyobraź sobie, że (śmiech) ten Morello siadł za tą moją Trovę. A ja siedziałem gdzieś obok na podłodze i słuchaj, on na tym dziadowskim zestawie tworzył muzykę. Coś niesamowitego, klimaty rytmiczne, pauzy, solówki, no nie, byłem po prostu zdruzgotany. On pewnie też, bo chyba nie grał nigdy w życiu na czymś takim. A jeszcze potem w Warszawie pamiętam, a propos zaskoczenia, to jak bodajże w sześćdziesiątym drugim Willis Conover przyjechał, a ja go wiozłem Wartburgiem, dymiącym dwutaktem, do Żelazowej Woli do muzeum Szopena. On pewnie też doznał szoku, bo takim samochodem jeszcze nie jechał (śmiech). Na festiwalu w Bled w Jugosławii w 64 roku raz byłem z Komedą, drugi raz z Kurylewiczem. Pojechaliśmy na nagrania do Lublijany i w studio stał taki zestaw gotowy jakiegoś Włocha, na którym rewelacyjnie mi się grało! Pałeczka tak się odbijała od tej skóry, to był taki mały werbel. Często grywałem na jakimś gotowym zestawie, to może inspirować i mobilizować.
Zanim po Trovie doszedłem do Gretscha, to miałem jeszcze dwa komplety Szpaderskiego, o wiele lepsze od Trovy. Szpaderski to był bardzo sympatyczny gość, fantastyczny facet, bardzo dociekliwy. Po moim każdym powrocie z zagranicy chciał wszystko oglądać, mówił: proszę mi przywieźć jakiś werbelek, sprężynki, brek maszynkę… Bo on na tej bazie robił swoje. Te jego komplety co jakiś czas były coraz lepsze. Z takim zestawem wyjechałem z Michałem Urbaniakiem, Karolakiem i z Urszulą Dudziak do Skandynawii. Tam dostałem propozycję grania w szwajcarskim zespole Kurta Weila (zbieżność nazwiska ze sławnym kompozytorem przypadkowa - przyp. JP) - sekstecie bardzo znanym w Europie, który grywał w ekskluzywnych klubach Szwajcarii, Włoch. Graliśmy w Zurychu, Genewie, potem pojechaliśmy do Włoch, przez rok z nimi grałem. Lider grał na wibrafonie i puzonie. Był znanym muzykiem, zresztą niedawno zmarł. Repertuar obejmował standardy jazzowe, ale też aktualne światowe hity np. Wilsona Picketta. Odbyliśmy wiele prób, a ja byłem przez niego molestowany do śpiewania. Różne numery Toma Jonesa musiałem śpiewać zza bębnów. Wyjechałem tam na Szpaderskim, że tak się wyrażę, ale Kurt stwierdził, że no nie, na takich bębnach nie można grać i załatwił mi w Zurychu w sklepie Gretscha. Mojego Szpaderskiego zostawiłem tam w rozliczeniu. Gretsch był super. Wybrałem taki mały zestaw z jednym kociołkiem i jednym stojącym, ale bez talerzy. A talerze też mi załatwił. Pierre Favre, znany perkusista szwajcarski był jednym z szefów Paiste'a. Ja już tam byłem jako ten niby najlepszy polski perkusista, więc pojechaliśmy z wizytą do fabryki i na koniec mogłem sobie wybrać cały komplet talerzy Paiste formuły 602. Od tej pory wszystko brzmiało jak cholera.
Tak. I na dzisiejsze warunki muzyków jazzowych była wtedy garstka. Według moich obliczeń ze trzydzieści parę osób.
Tak, i ten jazz, który był jeszcze niemile widziany, nie wszędzie pozwalano na nocne jam session, w Krakowie trudno było znaleźć miejsce czy lokal dla "kapitalistycznej muzyki". Potem już wszystko się potoczyło bardzo szybko.
Tak, kilka takich grań było… Pamiętam taką nocną sylwestrową zabawę, graliśmy w jakiejś firmie w Krakowie, mam nawet dokument. Ja, jako 19-letni szef zespołu z Karolakiem i Dylągiem, grałem na takim bębnie pożyczonym gdzieś z filharmonii, talerze tragiczne…
Jako perkusista akompaniowałem bardzo często śpiewającym solistom i to zarówno z muzyki rozrywkowej, jak i jazzowej. Naszym dawnym gwiazdom wokalistyki, polskiej piosenki, na przykład Zbigniewowi Kurtyczowi. Grywałem z Wandą Warską, czy z artystami, którzy do Polski przyjeżdżali jako soliści. Więc znałem te piosenki i ciągle sobie coś tam nuciłem, ale zupełnie nie myślałem o śpiewaniu. Już nie mówię o standardach jazzowych, z którymi stale miałem do czynienia. W końcu odważyłem się zaśpiewać, bodajże w 65 roku, w Krakowie. Namówili mnie muzycy: zaśpiewaj sobie ze trzy standardy. Zaśpiewałem w krakowskiej filharmonii na koncercie zaduszkowym. Od tego się zaczęło.
Nie, to już solo. Pamiętam, że wyszedłem w jakiejś kurteczce skórzanej… Potem miałem okazje coraz częściej i zza bębnów także śpiewałem. Na Festiwalu Wokalistów Jazzowych w Zamościu miałem cały koncert z Ptaszynem jako wokalista za bębnami. Potem przez dwa lata z Urbaniakiem i z Ulą Dudziak graliśmy i ja zza bębnów śpiewałem hity jazzowe i rozrywkowe… I pierwszą swoją płytę nagrałem w Norwegii, o czym nikt właściwie nie wie. Właśnie z Urbaniakiem i Ulą mamy taką wspólną płytę dla wytwórni Atlas - jeden singiel i duża płyta analogowa. Nawet nie wiem, czy ja ją mam gdzieś? Czy ktoś mi podwędził? W każdym razie dziwne, że pierwszą płytę wokalną nagrałem właśnie w Norwegii. Na niej był jazz. Pierwsze polskie piosenki zaśpiewałem dopiero w 70 roku. Jak z wieloma rzeczami w moim życiu, zadecydował przypadek. Przyjechaliśmy ze Skandynawii w przerwie między kontraktami i Andrzej Jaroszewski - redaktor radiowej Jedynki, konferansjer, zaproponował mi nagranie jednej piosenki po polsku. Propozycja padła po koncercie w piwnicy Wandy Warskiej, gdzie śpiewałem standardy. Zacząłem się wymawiać, że się nie podejmuję i tak dalej. Ale tak mnie namawiał, że w końcu machnąłem ręką i mówię: no dobra, to już w końcu nagram tę piosenkę. To było "Zielono Mi", Ptaszyn napisał muzykę, Osiecka tekst. Nagrałem w studio na Myśliwieckiej, ale bez przekonania… Po czym okazało się, już po kilkunastu dniach, że ta piosenka zdobyła tytuł piosenki miesiąca, a takie piosenki były automatycznie zakwalifikowane na festiwal do Opola. No i nie minęło dalsze półtora czy dwa miesiące, jak musiałem zaśpiewać jedyną moją polską piosenkę w Opolu. No i też po raz pierwszy wylazłem tam przed tę publiczność, na estradzie orkiestra, wszystko na żywo, nerwy, trema jak jasna cholera, ze trzy tysiące ludzi, w każdym razie amfiteatr w Opolu… Po czym w nocy okazuje się, że piosenka zdobyła główną nagrodę (śmiech). No i co? Nie przypadek? No jest to przypadek. Tu ta główna nagroda, a myśmy mieli jeszcze jakiś wyjazd na dwa miesiące. I na tym się skończyło z tą jedyną polską piosenką.
Uznano jednak, że ja mam głos inny od pozostałych wykonawców, taki łagodnie brzmiący, padały natychmiast kolejne propozycje i zaczęto dla mnie pisać: autorzy tekstów i kompozytorzy. Ptaszyn napisał także i Polskie Radio zadzwoniło do mnie: Panie Andrzeju, mamy trzy piosenki do nagrania… Bo to nie tak, jak teraz, że sam bym musiał zapłacić za nagrania. Ja mogłem sobie wybrać piosenki. Ruszyło z kopyta, na następny festiwal przyszło zaproszenie eleganckie, podpisane przez pana Karola Musioła, legendarnego twórcę opolskiego festiwalu. Zaśpiewałem piosenkę Ptaszyna, bodajże "Nie Ucz Mnie", ale nie zdobyła nagrody. Po czym przyszedł rok 72, gdzie Kopf napisał "Do Zakochania Jeden Krok" i to już był gwóźdź do trumny w jakimś sensie (śmiech)… W tamtych latach chodziło to wszędzie, gdzie się człowiek nie ruszył. Mieliśmy koncerty jazzowe, a to słychać było w domach przez otwarte okna, w każdej knajpie. No po prostu horror. Były też dwie wersje: niemiecka, którą śpiewałem w Niemczech, zapraszany na wielkie koncerty, nawet z Mireille Mathieu… I rosyjska. Do Związku Radzieckiego jeździłem z Anną German. "Do Zakochania Jeden Krok" po rosyjsku: "Za szagom szag liubow idiot i wdrug ja wsio uż panimaju…" (śmiech).
Tak: "Von Mir zu Dir ist nur ein Schritt, und diesem Schritt bin ich gegangen". To był koniec, słuchaj… (śmiech). Szkoda, że nie jestem kompozytorem tego utworu… Albo autorem tekstu… Mój Boże…
…Bym zarobił dobre pieniądze…
Nie, nie były to żadne warunki, telewizja nie płaciła żadnych poważnych pieniędzy. Nie takie, jak teraz, kiedy po trzydzieści tysięcy niektórzy biorą, co uważam za grubą przesadę… No, ale czekaj, bo jest 72 rok i "Do Zakochania Jeden Krok" musiałem wykonać w Sopocie, po czym zdobyło to główną nagrodę dnia międzynarodowego… Niesamowite. Czekaj, no i jeszcze w 74 roku za "Niewczesną Miłość" - taką wolną piosenkę z pięknym tekstem i piękną melodią. Dzisiaj ta piosenka nie zdobyłaby żadnej nagrody, była za ładna. A wtedy zdobyła, czyli trzy razy w Opolu zdobywałem główne nagrody. Pisano dla mnie kolejne piosenki, nagrywałem i tak to poszło. Środowisko jazzowe miało do mnie troszkę żalu: Co ty tam śpiewasz te piosenki… Faktycznie w tych pierwszych latach jazz poszedł w odstawkę i - aczkolwiek były różne wyjazdy - wszystko już dzieliło się pomiędzy piosenkę a jazz. Czasami trafiał się koncert jazzowy wokalny. Przez te wszystkie lata, kiedy akompaniowałem, gdzieś w uszach zostawał mi sposób improwizacji, wykonywanych przez instrumentalistów. Być może to sobie nuciłem i mam teraz fajną zdolność improwizacji scatem. Nawet specjalizuję się w udawaniu puzonu i to bardzo fajnie wychodzi, gdy w pobliżu jest puzonista - wymieniamy się improwizacją po cztery, po osiem taktów, bardzo się to ludziom podoba. W międzyczasie współpracowałem z Ptakiem, byliśmy w Indiach na festiwalu w Kalkucie, pięć tygodni w Stanach Zjednoczonych na trasie po uniwersytetach, z Markiem Blizińskim, już - niestety - nieżyjącym… No było tego trochę… Dziwiłem się, że mimo, iż coraz mniej grałem na perkusji, to w ankietach Jazz Forum ciągle gdzieś tam widniałem w pierwszej dwudziestce. Dopiero w tym roku już mnie nie było, ale też od trzech lat w ogóle nie gram na bębnach, to cóż się dziwić?
Janusz Muniak też bardzo lubił ze mną grywać. Teraz takie umiarkowane tempo, to jeszcze… Wiesz… Jeszcze bym tam zagrał. Chyba jest dobry moment, by poruszyć temat: Stan Getz. To było niesamowite granie. Jak do tego doszło, nie wiem, w każdym razie przyjechał sam do Polski. Ktoś musiał z nim zagrać. Kto o tym decydował, nie wiem. Wybrano Trzaskowskiego, "Gucia" Dyląga na basie i mnie na perkusji, no, bo w tych ankietach byłem najlepszy w Polsce. To jeszcze było na tym pierwszym Szpaderskim, bez dobrych talerzy. Sam proces nagraniowy też nie tak dobry, jak w tej chwili. Byłem pod ogromnym wrażeniem, że ja mam grać z Getzem. Zaczęła się taka trema straszna, że w balladzie, jak trzeba było grać szczotkami, to mi się ręce trzęsły. Getz wtedy na świecie był gwiazdą nr 1. A ja taki chłopaczek 20 lat. Nagrywaliśmy w filharmonii na dużej sali przez całą noc. On początkowo nie chciał się zgodzić, był obłożony jakimiś umowami. W nocy dzwoniono gdzieś do Stanów i w końcu: Tak. Kazał sobie pół litra przynieść i nagrywaliśmy. Nie było żadnej próby, zaczynał coś grać, jak na jamie, czasami w balladzie ustalał tonację. Gucio bardzo pięknie tam gra, w ogóle jak się tego słucha, to nie jest to złe. Potem jeszcze zagraliśmy dwa koncerty w Krakowie w filharmonii. Słyszałem, że to nasze nagranie jakoś się dostało do Japonii i ludzie płacili ogromne pieniądze za tę płytę. Biały kruk. Przeżyłem to bardzo, wiesz, zagrać z Getzem to wielki powód do dumy: Co ty tam możesz, ja z Getzem grałem. Wiesz… (śmiech)
Również przypadkowo. Wszystko, co warczy i dymi z rury wydechowej, zawsze mnie interesowało i pasjonowało od małego chłopca. Chodziłem na wyścigi w Krakowie w dawnych latach 50 z Karolakiem, który też się bardzo interesował. Mój ojciec miał dwa Harleye (Harley Davidson) i prawo jazdy zrobiłem właśnie na Harleyu z przyczepką. Miałem 16 lat. Ojciec pracował w dyrekcji lasów państwowych i tam mieli takie wojskowe amerykańskie, jak to się nazywa… Dodge Commander. W Krakowie w tej dyrekcji był duży plac i tam próbowałem jeździć. Mieli też Simcę 8, którą jeździłem po tym placu. Pierwszy egzamin na samochodowe prawo jazdy oblałem na technicznym pytaniu: "Na którym uzwojeniu w cewce wytwarza się prąd wysokiego napięcia?". Tak, jakby to było potrzebne do czegokolwiek…
…Tak, no w każdym razie z jazdy zdałem bez problemu i zapisałem się do automobilklubu krakowskiego. Ojciec wtedy sprzedał oba Harley'e i nabyliśmy używaną Simcę 8. Silnik 1100, 45 koni, dawne czasy. 50 lata. Ojciec miał do mnie zaufanie jako do kierowcy. W Lasku Wolskim na takiej betonowej płycie pod Kopcem Piłsudskiego co dwa tygodnie odbywały się treningi, organizowane przez automobilklub. Tam trenowałem nawet z Sobiesławem Zasadą, który w 55 lub 56 roku zaczynał swoją karierę. Po raz pierwszy w rajdzie samochodowym do mistrzostw Polski wystartowałem w roku 57 jako 19-latek. Raz zająłem trzecie miejsce, raz drugie w swojej klasie, potem we Wrocławiu pojechałem w rajdzie Polski, który trwał cały tydzień. Lubiłem to, dobrze mi szło i zdobyłem punkty na wicemistrzostwo Polski. Nie oczekiwałem tego. Wtedy nawet w rajdzie w Wiśle byłem w swojej klasie trzeci, a Zasada piąty (śmiech). Nie wiem, chyba coś tam mu nie poszło, ale fakt jest faktem, wszystko jest udokumentowane. Od 57 roku po tym wicemistrzostwie nie mogłem się odczepić od samochodu. Kiedy tylko miałem jakieś auto, zawsze gdzieś startowałem. Raz miałem przez rok sponsora i zapewniony start w mistrzostwach Polski Cinquecento, w wyścigach górskich zdobyłem wicemistrzostwo Polski, też na Cinquecento. Potem startowałem w wyścigach na Toyocie, oczywiście w maluchu cały sezon w wyścigach do mistrzostw Polski. Kiedy zacząłem pracować dziennikarsko w tygodniku Motor, jeździłem także w rajdach dziennikarzy, gdzie pięć czy sześć razy byłem mistrzem Polski. No i tych pucharów już się zebrało chyba 67. W rallycrossie też startowałem, już tyle tego było, że nawet nie pamiętam. Chyba 66 razy stałem na podium.
Traktuję to jako wielką przyjemność. Kocham ten sport samochodowy, kibicowałem oczywiście Kubicy i nadal kibicuję Hołowczycowi i Kajetanowiczowi w mistrzostwach Europy. Oglądam oczywiście wszystkie imprezy samochodowe, jeszcze startuję i właśnie w tym roku mam zamiar poświęcić więcej czasu na zabawę samochodową. Dostałem bardzo miłe zaproszenie już drugi raz na rajd festiwalowy do Opola, który odbywa się w tym samym czasie, co opolski festiwal piosenki. Już byłem rok temu i śmiałem się, że mnie nie zapraszają do Opola jako piosenkarza, ale jako kierowcę w rajdzie festiwalowym, bardzo proszę, bardzo mi miło. Dużo szumu, ładnie zorganizowany rajd. W zeszłym roku zdobyłem trzecie miejsce w kategorii dziennikarzy.
…zresztą 18-letnim Peugeot'em 106. Dopóki warunki fizyczne mi pozwalają, sprawia mi to dużą przyjemność. Oczywiście nie w poważnych rajdach na miarę mistrzostw Polski czy świata, bo to wymaga kolosalnych pieniędzy, których nie mam. Natomiast oglądam, jeżdżę kempingowym autem na rajd Polski i inne rajdy.
Zawsze jest ryzyko, jeśli chce się bywać na podium. W dawnych czasach współpracy z Kurylewiczem i z Warską miałem dachowanie podczas powrotu z Bydgoszczy, koło Torunia. Auto z instrumentami, bębny w polu, stary Moskwicz, tragiczny samochód. No, ale nic się nam nie stało. Deszcz był, poślizg, na szczęście udało się jakoś wylawirować między drzewa. Na rajdach miałem dwa wypadki, jak byłem w ekipie fabrycznej FSO. Przez rok startowałem na Fiacie i właśnie w rajdzie Polski w 74 czy 75 roku chyba… Miałem wypadek na odcinku Walim - Rościszów. Wjechałem do rowu i właściwie skasowałem tego Fiata. Potem drugi raz uderzyłem w jakieś bale drzewa, urywając koło przednie. Ale nie było to jakieś niebezpieczne. Mnie i pilotowi na szczęście nic się nie stało. Zawsze startowałem w grupie N, zwykłym samochodem bez specjalnych przeróbek.
(Andrzej stwierdza, że nie ma talentu do nauczania innych, więc pominęliśmy ten temat. Wyznaje zasadę, że im prościej się gra, tym lepiej, o czym mówi młodym, których zdarza mu się słuchać. Bębny są instrumentem przede wszystkim akompaniującym. Andrzej nie lubi bardzo głośnego grania, jest perkusistą klasycznym w klasycznym kontekście klasycznego grania swingowego i mainstreamowego.)
Na statkach pracowałem przez parę lat po kilka miesięcy. To były bardzo ciekawe podróżnicze przeżycia, a poza tym graliśmy jednak jazz. Słuchała nas przede wszystkim amerykańska publiczność. Podczas rejsów dookoła świata, czy na Karaiby, czy naokoło Meksyku obecni byli starsi, emerytowani Amerykanie, wychowani na muzyce swingowej, wiadomo. Nawet, jak ja tam śpiewałem, to był piękny numer. Raz na tydzień był show całej orkiestry - sekstetu, a na co dzień grałem i śpiewałem w kwartecie. Bardzo się podobały moje improwizacje, na przykład na Bye Bye Blackbird sobie poszalałem, udawałem puzon… I po takich dwóch show przyszła dyrektywa, że oni jednak nie chcą, żebym występował, bo to się bardziej podobało niż specjalnie wynajmowani artyści, występujący w roli gwiazd. O tak, muszę powiedzieć, że Astrud Gilberto występowała, grałem z nią jednego wieczoru na bębnach, byli aktorzy filmowi jak Omar Sharif, poznałem żyjącą Ginger Rogers, która podpisała mi na "Przekroju" dedykację. Dzięki perkusji miałem niezwykle ciekawe życie.
Kiedyś, gdy byłem po szkole, grałem jako klasyczny perkusista dwa razy na festiwalu Warszawska Jesień i w znanym zespole kameralnym Musica Antiqua et Nova Andrzeja Markowskiego. Byliśmy na festiwalach w Zagrzebiu i w Wenecji. Jest jeszcze jedna rzecz z czytaniem nut, którą należy wspomnieć. To też przypadek. Dwa razy zdarzyło mi się grać nagłe zastępstwa. Raz w Malmo, gdzie dosłownie na godzinę przed koncertem Josephine Baker z dużym jazzowym big bandem, perkusista dał po prostu w szyjkę. Przyleciał jakiś manager do Kurta Weila, z którym ja wtedy w Szwecji grałem i ubłagał, żeby mnie zwolnił… Jakoś tam zamieszali, ktoś inny mnie zastąpił, no i ja na 20 minut przed koncertem tylko tam wpadłem, zobaczyłem nuty, po czym już trzeba było wychodzić na estradę. Big band siedzi, a ja cały koncert z Josephine Baker - to w ogóle gwiazda światowa. Sami czarni muzycy, no i dobra, zaczynamy granie - ja mam nuty na pulpicie, bębny rozstawione, koncert się zaczyna, pierwszy numer, jakiś wstęp. Takie spojrzenia do tyłu, już przy drugim numerze niektórzy się odwracali i pokazywali kciuk do góry, że jest dobrze. No, a ja: straszna trema, przecież to w ogóle wiesz, głęboka woda. Duży koncert w jakiejś hali. No i cały koncert zagrałem, potem, jak mi parę razy pokazywali, że jest ok, to też śmielej grałem, może nie wszystko wyczytywałem z tych nut, ale dawałem, byłem wtedy w swoim najlepszym okresie. Po koncercie brawa, kosz ogromny kwiatów jej wnoszą, a ona każe ten kosz kwiatów postawić przy mnie…
To było przeżycie… Zawsze się wzruszam, do dzisiaj, a równocześnie to był test na czytanie nut. Drugi raz zdarzyły mi się w Sztokholmie dwa koncerty z Jonem Hendricksem z tego trio Lambert, Hendricks & Ross. Jego perkusista zaniemógł, no i ja na zastępstwie zagrałem cały klubowy koncert, przy czym nieopatrznie powiedziałem, że też śpiewam i improwizuję… I na następny dzień, gdzie ten jego perkusista też był nieczynny, on mi podstawia mikrofon i mówi: No, to improwizuj… I tak się zaczęło, że on mnie potem wyciągnął zza bębnów do przodu i razem z tym sławnym Hendricksem ja w klubie, słuchaj… No miałem takie przygody w życiu. I tak się to ludziom podobało, bo on zaczął ze mną wiesz - po cztery, po osiem, improwizacje. Ja się rozluźniłem, poszło tak, że szał był w klubie. Po czym w garderobie on mi oczywiście zapłacił za to zastępstwo, już nie pamiętam… Po dwieście koron dostawałem za koncert. W końcu mi powiedział: Man, you can sing! Potem, będąc w San Francisco, na statku byliśmy dwa tygodnie w suchym doku, robiono jakiś remont zagiętej śruby po kolizji z ogromnym wielorybem na Pacyfiku. Hendricks miał klubowy koncert, ale już po naszym wypłynięciu w morze. Jednym z powodów grania zastępstw jest moje niepicie alkoholu… Dziwię się, że przez tyle lat jestem w sumie niepijącym człowiekiem - w jazzie, gdzie dawniej zawsze mówili: jazz to dziwki i wódka, i tak dalej. Najgorsze towarzystwo - jazzmani. (śmiech)
Mam różne okresy: raz mnie brało na bębny, w dawnych czasach, to oczywiście i ćwiczyłem po parę godzin. Potem znowu się zaczęło śpiewanie, przy tym fotografia, były jakieś takie miesiące, że fotografowałem, teraz mam taki okres… No i samochody. Takie to moje życie. Koledzy moi zacni, niestety, co jakiś czas umierają i jestem przerażony, bo z personelu na mojej płycie pięknej Time For Love zostałem już tylko sam… To daje mi dużo do myślenia… Czekam w kolejce…
No tak, przedwojenni mają taki gen, dobrze się trzymają. No, ale tyle osób, z którymi współpracowałem, grałem… Kurylewicz, Bliziński, Śmietana, Cudzich, teraz Muniak, Wegehaupt… Szkoda, że nie można żyć dłużej, mając na przykład 30 lat. Żeby trzydziestka się zatrzymała (śmiech) na dwadzieścia lat… Byłoby miło (śmiech).
No, ale staram się jakoś, dbam o zdrowie, co trzy lata wyjeżdżamy do sanatorium z małżonką. W każdym razie życzę wszystkim młodym muzykom, perkusistom w szczególności, wokalistom również, żeby utrzymali się przez tyle lat, można powiedzieć w czołówce polskiej, jak ja to zrobiłem i robię, bo ciągle śpiewam. Ponad 50 lat grania na perkusji i zawsze byłem wśród tych kilkunastu najlepszych muzyków. Życzę, żeby się trzymali. Jak ja.
Rozmawiał: Jacek Pelc
Zdjęcia i reprodukcje: archiwum, Małgorzata Pelc
Na ten wywiad jechałem czując się nieźle przygotowany, bo mam w pamięci zarówno głośne wydarzenia z życia Andrzeja, o których trąbiło środowisko muzyków, jak również kilka koncertów z programem z płyty Time For Love, gdzie służyłem swoim akompaniamentem perkusyjnym śpiewającemu Andrzejowi. Na gitarze grał nieodżałowany Jarek Śmietana. Wspólnie z kontrabasistą Antonim Dębskim zagraliśmy w paru galeriach i klubach. Elegancki artystyczny luz lub wyluzowana elegancja - te pojęcia właściwie określają dżentelmenów, o których mowa. Publiczność bardzo to doceniała, co wyrażało się w gorącym przyjęciu i świetnej atmosferze. Bohater należy do generacji artystów, którzy poruszają tematy i mówią o wydarzeniach, wywołujących u mnie sentymentalną łezkę w oku. Zatem zaczynajmy. Miejsce: ulica Siemiatycka w Warszawie - mieszkanie Andrzeja Dąbrowskiego na 11 piętrze. Pyszna aromatyczna kawa, miłe przyjęcie, w oczy rzucają się puchary motoryzacyjne, nagrody, dyplomy, afisze koncertowe, jak również stanowisko komputerowe i zewnętrzne dyski twarde, z których gospodarz odpalał zdjęcia do ilustracji wywiadu.
"Tu mam też widok piękny, jak samoloty podchodzą do lądowania na Okęcie. A to jest samochód, ten zielony to mojej żony, a ten czerwony mój od tego roku - Ford Fiesta. Przywiozłem go osobiście z Niemiec. Sprzedałem Lancię, Peugeota, teraz mam szybkie auto. Mam też kempingowy samochód, ale na sąsiednim parkingu."
Pamiętasz może, który to twój samochód?
A tam, czterdziesty któryś… Opowieści samochodowych na mój temat jest trochę. Kiedyś, jak z Haliną Kunicką wracałem z koncertu z Łodzi do Warszawy zimą, na śliskim, po lodzie, to potem też opowiadano jakieś straszne rzeczy, co ja tam nie wyprawiałem, a tam nic się nie działo, no, po prostu jechałem.
Andrzeju, a zakup Łady, bo podobno pojechałeś kiedyś do Związku Radzieckiego po Ładę…
O, tak. To jest wyczyn, który po prostu świadczy o moim samochodowym maniactwie. To była Łada, kupiona w ambasadzie radzieckiej, za bodajże tysiąc osiemset dolarów, cena bardzo przystępna. I w lutym, przy temperaturze minus dwadzieścia stopni, poleciałem do Moskwy. Tam zacząłem załatwiać te sprawy, po czym w pełnej zimie, z przygodami niesamowitymi, wracałem sam w nocy do Polski. Nie było paliwa, musiałem walczyć na stacji benzynowej, bo nie chcieli honorować ważnych voucherów. Jakiś facet mnie zatrzymał, a ja wziąłem go chętnie, bo chciałem się dopytać o jakąś stację benzynową. Nagle patrzę, a na ręce ma zakrwawiony bandaż, no to myślę: już po mnie… Nie, no w ogóle przygody niesamowite. Kiedy dojechałem na polską granicę, to okazało się, że jest zamknięta, musiałem przespać w samochodzie, bo otwierali o szóstej rano… A o biurach radzieckich to można by napisać książkę, co się tam działo… Wymiana pieniędzy, cuda absolutne... W końcu u kresu wytrzymałości nerwowej, przekroczyłem granicę po dwóch dniach przygód. Na szczęście Łada miała dobre ogrzewanie i w środku było ciepło…
Głośna historia w środowisku lat osiemdziesiątych. Słyszałem, że "do wyboru" miałeś jeden jedyny samochód, podstawiony na dużym placu…
Tak, tak, chciałem kupić biały, jeszcze wcześniej prowadziłem rozmowy telefoniczne, już potem używałem wszelakich argumentów, że ja "polskij narodnyj artist" (śmiech) - chciałem tak ich załatwić. Ale usłyszałem, że "tolko żełtyj kolor jest, budiet wam nrawitsa". Znaczy, że będzie się wam podobał. Drzwi tam też były troszkę niedopasowane, ale nie było wyboru, jeden samochód i koniec.
Ja to słyszałem w trasie od Ptaka, z którym grałem w kilku zespołach Jarka Śmietany.
Coś takiego… Ja z kolei z Ptakiem (Jan Ptaszyn Wróblewski - przyp. JP) spędziłem najlepsze lata mojego jazzowego życia. Ciągłe wyjazdy krajowe i zagraniczne, zawsze też byłem kierowcą. Jak jeździliśmy po dawnym RFN, to prowadziłem takiego zdezelowanego Volkswagena busa z lat 50, przygody niesamowite podczas tras klubowych.
Czy możemy się zagrzebać tak daleko, jak sięgasz pamięcią, do samych początków? Dlaczego bębny? W szkołach muzycznych na ogół sugeruje się naukę gry na fortepianie lub innych instrumentach…
No właśnie, tak bywa, gdy się teraz przychodzi do szkoły muzycznej, która już działa. Ale ja poszedłem do szkoły w sytuacji, kiedy dopiero otwierano w Krakowie liceum muzyczne. Szukano narybku. To była zupełnie nowa szkoła. Łatwo się było dostać, a ja zdawałem na fortepian, trochę grałem jako dziecko na fortepianie, brałem prywatne lekcje. I podczas egzaminu, na którym był profesor od perkusji Józef Stojko…
Znana postać…
…autor szkoły na perkusję. On podczas egzaminu stwierdził u mnie rzekomo jakieś wyjątkowe poczucie rytmu. Zaproponował, nawet nie mnie, ale moim rodzicom, żebym się przeniósł do niego na główną perkusję. Byłem pierwszym uczniem, potem klasa się rozrosła o kilku nowych chłopaków i nawet o dwie dziewczyny. Tak więc uczyłem się na głównej perkusji i dodatkowym fortepianie. Potem jeszcze w trakcie liceum uczyłem się na trąbce. Do dziś mogę zagrać "Wiśniowy Sad" (tu Andrzej bardzo stylowo śpiewa motyw główny tej melodii, czemu towarzyszy nasze wspólne rozbawienie). To jeszcze potrafię… Albo free jazz. Kiedyś był piękny numer z moją trąbką we free jazzie, kiedy jeszcze Tomek Stańko zaczynał karierę. Po krakowskich Zaduszkach odbywał się nocny jam w którejś piwnicy. Andrzej Przybielski i muzycy free dorwali się do głosu. W końcu mnie to zdenerwowało, bo jakoś nigdy nie lubiłem free jazzu, uważając go za jakieś szarlataństwo (śmiech). Poprosiłem, żeby Tomek Stańko pożyczył mi na chwilę trąbkę i mówię: ja to też potrafię zagrać. I jak to na jamie, dołączyłem do nich i zacząłem się wygłupiać. Potem, kiedy już wychodziliśmy z piwnicy, podchodzi do mnie chyba Przybielski i mówi przejętym głosem: "Andrzeju, ja nie wiedziałem, że ty tak grasz na trąbce, to było bardzo dobre"… A ja się w ogóle wygłupiałem, robiłem sobie po prostu żarty z free jazzu.
Miałeś jakieś naturalne ciągoty do bębnów, czy stało się tak za sprawą Józefa Stojki?
Ja wiem, czy miałem? Coś tam podobno zawsze bębniłem w domu. I nawet ojciec kupił mi taki mały bębenek, jakiś werbelek, a ja do jakiejś muzyki puszczanej w radiu coś sobie tam bębniłem. Nic poważnego. Jako perkusista byłem oczywiście szkolony do orkiestry symfonicznej w sposób klasyczny. Przechodziłem przez te wszystkie etapy i instrumenty łącznie z ksylofonem, wibrafonem. Nawet do tego doszło, że uczyłem się na ksylofonie czterorzędowym i grałem koncerty na nim, a akompaniował mi Andrzej Kurylewicz na fortepianie. Grałem "Czardasza" Montiego. Równocześnie były to początki grania jazzu.
A zestaw był w szkole?
A skąd… Nic nie było, żadnego zestawu. Był 56 rok, graliśmy na przerwach w liceum, ja tam bębniłem na krzesłach. A skład był dobry: Namysłowski, Byrczek, Andrzej Piela - puzonista świetny, Roman Dyląg, no i Wojtek Karolak.
Komuna?...
Byliśmy przyzwyczajeni do nienormalnych sytuacji, więc na komunę nie bardzo narzekałem. Były fajne koncerty, nawet całe cykle koncertowe jak jazz w filharmoniach. Jeździliśmy w trasy z Kurylewiczem, z Wróblewskim. Mało tego, dwa razy graliśmy w więzieniach, gdzieś w Tczewie i chyba w Gdańsku. Niesamowite trasy. Zawsze były problemy paszportowe, do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy dadzą paszport, czy nie. A tu kontrakt podpisany. Pamiętam mój pierwszy wyjazd na zachód z komuny… 59 rok, już wtedy grałem z Kurylewiczem, z Warską. Wyjechaliśmy, żeby reprezentować Polskę na festiwalu młodzieży i studentów w Wiedniu. Prezentował się cały zespól Mazowsze, teatrzyk z Gdańska - chyba Kalambur, Zbyszek Cybulski, kabaret Koń, Wiesław Gołas. Były nakazy: co nam wolno, czego nie wolno. Jako reprezentacja komunistycznego państwa otrzymaliśmy dyrektywy, że nie wolno nam uczestniczyć w żadnych imprezach innych niż nasze. A tam w Wiedniu była cała akcja, żeby zorganizować antyfestiwalowe koncerty przez kapitalistów. Myśmy nielegalnie uciekli z naszych zajęć i wybraliśmy się na koncert Elli Fitzgerald z Oscarem Pettifordem na basie, do wiedeńskiej Stadthalle. Wtedy po raz pierwszy ją słyszałem. A mówimy o czasach, kiedy jeszcze nie było ochrony, w jakiś sposób znalazłem się w jej garderobie i wziąłem od niej autograf. Nie mogę go dzisiaj odnaleźć, niestety, ale to był niesamowity koncert.
W każdym razie nasz jazz się bardzo podobał. Przejazdy przez granice, w tym czeska granica: druty kolczaste, zasieki, przejazd przez most w Cieszynie, potem czesko-austriacka. To wszystko długo trwało, jechaliśmy autobusami, dziwne czasy. W Polish Jazz Quartecie z Ptaszynem Wróblewskim wiele razy jeździliśmy do tego zakazanego RFN - na kontrakty. Bodajże w 61 roku przyjechaliśmy do Juan les Pins we Francji na festiwal, gdzie akurat zdążyliśmy tylko na koncert Davis'a, potem na jamie go słyszeliśmy. To były dla nas ogromne przeżycia, te nazwiska nas oszałamiały. Mieliśmy fajne recenzje i zapraszano nas do jazz klubów. We Francji graliśmy w paryskim Blue Note. Załatwiliśmy kontrakty w niemieckich klubach, ale znowu, żeby przejechać z Francji do Niemiec, musieliśmy mieć wizy i zawiadomić Pagart. Z Pagartu w ostatniej chwili przychodzi telegram: Wracać natychmiast. No, a jak możemy wracać, jak tam już za kilka dni jest granie. Dyrektor Pagartu Jakubowski podszedł do nas życzliwie, udało się załatwić. Ale zazwyczaj problemy były… Wszystko to jakby nielegalnie, bo wjechaliśmy na wizy turystyczne…
Twój debiut profesjonalny?
Krakowskie Zaduszki. Zaczęliśmy grać w trio: ja, Karolak, Dyląg, nagrywając się prywatnie w domu na taką przystawkę magnetofonową, montowaną na talerzu gramofonu z prędkością 78 obrotów. Taśma się jakoś kręciła w kółko, nagrywało się na jakiś krystaliczny mikrofon, niesamowite. Takie nagrania robiliśmy sobie w trio. Ta taśma niestety przepadła, nie możemy jej z Wojtkiem odgrzebać. Ale jeszcze kiedyś przed laty, kiedy się znalazła, jak odsłuchaliśmy, to się w głowie nie mieści, że tak grając, jak na tej taśmie, że z tak grających muzyków zrobiło się coś dobrego w ogóle… To nieprawdopodobne. Dno kompletne grania naszego, pierwsze takie próby, może najlepiej jeszcze grał Gucio Dyląg i Wojtek… A ja coś tam robiłem na tych szczotkach, ledwie było słychać, tragedia po prostu.
No, ale na czym grałeś, miałeś jakieś bębny…?
Werbelek jakiś z wojska, na takiej skórze prawdziwej, bydlęcej, gdzie ona była szorstka i szczoteczki nie chciały po tym chodzić, to się zacinało, nie mówiąc o jakichś sprężynkach, zrobionych ze strun naturalnych, z jelita. Talerze tragiczne po prostu, nieprawdopodobne… Bo mój pierwszy komplet też był tragiczny… Jak już zaczynałem trochę grać, to ojciec kupił mi enerdowską Trovę. Bęben bardzo praktyczny, rozbierany w połowie na takie zatrzaski i tam do tego bębna wchodziła reszta… Talerze też Trovy, jakieś cieniutkie, powyginało się to, w ogóle brzmienie tragiczne. Graliśmy Dixieland. Prawidłowa droga i kolejność rozwoju. W roku 58 graliśmy jamy na Zaduszkach i w klubie plastyków na Łobzowskiej. W trakcie jednego z jamów Andrzej Kurylewicz zaproponował mi współpracę. W jego trio mój rozwój jazzowy następował dość szybko. W końcu tego roku można już powiedzieć, że zacząłem grać profesjonalnie. W Krakowie graliśmy w różnych miejscach: w Piwnicy Pod Baranami, klubie Pod Jaszczurami, potem filharmonie, z Warską. Pierwszy szok z moją Trovą przyszedł, kiedy do Polski przyjechał kwartet Brubecka. Ja tę Trovę musiałem wypożyczyć po jego koncercie na jam w klubie na Krupniczej. Grali tam nasi muzycy, Kalwiński, Kurylewicz i inni. W końcu przyszedł kwartet Brubecka z Joe Morello. Zgodzili się zagrać. I wyobraź sobie, że (śmiech) ten Morello siadł za tą moją Trovę. A ja siedziałem gdzieś obok na podłodze i słuchaj, on na tym dziadowskim zestawie tworzył muzykę. Coś niesamowitego, klimaty rytmiczne, pauzy, solówki, no nie, byłem po prostu zdruzgotany. On pewnie też, bo chyba nie grał nigdy w życiu na czymś takim. A jeszcze potem w Warszawie pamiętam, a propos zaskoczenia, to jak bodajże w sześćdziesiątym drugim Willis Conover przyjechał, a ja go wiozłem Wartburgiem, dymiącym dwutaktem, do Żelazowej Woli do muzeum Szopena. On pewnie też doznał szoku, bo takim samochodem jeszcze nie jechał (śmiech). Na festiwalu w Bled w Jugosławii w 64 roku raz byłem z Komedą, drugi raz z Kurylewiczem. Pojechaliśmy na nagrania do Lublijany i w studio stał taki zestaw gotowy jakiegoś Włocha, na którym rewelacyjnie mi się grało! Pałeczka tak się odbijała od tej skóry, to był taki mały werbel. Często grywałem na jakimś gotowym zestawie, to może inspirować i mobilizować.
Gretsch…
Zanim po Trovie doszedłem do Gretscha, to miałem jeszcze dwa komplety Szpaderskiego, o wiele lepsze od Trovy. Szpaderski to był bardzo sympatyczny gość, fantastyczny facet, bardzo dociekliwy. Po moim każdym powrocie z zagranicy chciał wszystko oglądać, mówił: proszę mi przywieźć jakiś werbelek, sprężynki, brek maszynkę… Bo on na tej bazie robił swoje. Te jego komplety co jakiś czas były coraz lepsze. Z takim zestawem wyjechałem z Michałem Urbaniakiem, Karolakiem i z Urszulą Dudziak do Skandynawii. Tam dostałem propozycję grania w szwajcarskim zespole Kurta Weila (zbieżność nazwiska ze sławnym kompozytorem przypadkowa - przyp. JP) - sekstecie bardzo znanym w Europie, który grywał w ekskluzywnych klubach Szwajcarii, Włoch. Graliśmy w Zurychu, Genewie, potem pojechaliśmy do Włoch, przez rok z nimi grałem. Lider grał na wibrafonie i puzonie. Był znanym muzykiem, zresztą niedawno zmarł. Repertuar obejmował standardy jazzowe, ale też aktualne światowe hity np. Wilsona Picketta. Odbyliśmy wiele prób, a ja byłem przez niego molestowany do śpiewania. Różne numery Toma Jonesa musiałem śpiewać zza bębnów. Wyjechałem tam na Szpaderskim, że tak się wyrażę, ale Kurt stwierdził, że no nie, na takich bębnach nie można grać i załatwił mi w Zurychu w sklepie Gretscha. Mojego Szpaderskiego zostawiłem tam w rozliczeniu. Gretsch był super. Wybrałem taki mały zestaw z jednym kociołkiem i jednym stojącym, ale bez talerzy. A talerze też mi załatwił. Pierre Favre, znany perkusista szwajcarski był jednym z szefów Paiste'a. Ja już tam byłem jako ten niby najlepszy polski perkusista, więc pojechaliśmy z wizytą do fabryki i na koniec mogłem sobie wybrać cały komplet talerzy Paiste formuły 602. Od tej pory wszystko brzmiało jak cholera.
Jako, że jazz był wówczas bardzo popularny, można powiedzieć, że znalazłeś się we właściwym czasie i miejscu.
Tak. I na dzisiejsze warunki muzyków jazzowych była wtedy garstka. Według moich obliczeń ze trzydzieści parę osób.
Mała ilość muzyków i duża ilość pracy - najlepsze, co można sobie wyobrazić.
Tak, i ten jazz, który był jeszcze niemile widziany, nie wszędzie pozwalano na nocne jam session, w Krakowie trudno było znaleźć miejsce czy lokal dla "kapitalistycznej muzyki". Potem już wszystko się potoczyło bardzo szybko.
Chałtury, wesela, zabawy?
Tak, kilka takich grań było… Pamiętam taką nocną sylwestrową zabawę, graliśmy w jakiejś firmie w Krakowie, mam nawet dokument. Ja, jako 19-letni szef zespołu z Karolakiem i Dylągiem, grałem na takim bębnie pożyczonym gdzieś z filharmonii, talerze tragiczne…
Andrzeju, z tego, co powiedziałeś do tej pory, rozumiem, że twoje śpiewanie nie odbyło się na zasadzie bum, tylko pojawiało się krok po kroku?
Jako perkusista akompaniowałem bardzo często śpiewającym solistom i to zarówno z muzyki rozrywkowej, jak i jazzowej. Naszym dawnym gwiazdom wokalistyki, polskiej piosenki, na przykład Zbigniewowi Kurtyczowi. Grywałem z Wandą Warską, czy z artystami, którzy do Polski przyjeżdżali jako soliści. Więc znałem te piosenki i ciągle sobie coś tam nuciłem, ale zupełnie nie myślałem o śpiewaniu. Już nie mówię o standardach jazzowych, z którymi stale miałem do czynienia. W końcu odważyłem się zaśpiewać, bodajże w 65 roku, w Krakowie. Namówili mnie muzycy: zaśpiewaj sobie ze trzy standardy. Zaśpiewałem w krakowskiej filharmonii na koncercie zaduszkowym. Od tego się zaczęło.
Śpiewałeś przy bębnach?
Nie, to już solo. Pamiętam, że wyszedłem w jakiejś kurteczce skórzanej… Potem miałem okazje coraz częściej i zza bębnów także śpiewałem. Na Festiwalu Wokalistów Jazzowych w Zamościu miałem cały koncert z Ptaszynem jako wokalista za bębnami. Potem przez dwa lata z Urbaniakiem i z Ulą Dudziak graliśmy i ja zza bębnów śpiewałem hity jazzowe i rozrywkowe… I pierwszą swoją płytę nagrałem w Norwegii, o czym nikt właściwie nie wie. Właśnie z Urbaniakiem i Ulą mamy taką wspólną płytę dla wytwórni Atlas - jeden singiel i duża płyta analogowa. Nawet nie wiem, czy ja ją mam gdzieś? Czy ktoś mi podwędził? W każdym razie dziwne, że pierwszą płytę wokalną nagrałem właśnie w Norwegii. Na niej był jazz. Pierwsze polskie piosenki zaśpiewałem dopiero w 70 roku. Jak z wieloma rzeczami w moim życiu, zadecydował przypadek. Przyjechaliśmy ze Skandynawii w przerwie między kontraktami i Andrzej Jaroszewski - redaktor radiowej Jedynki, konferansjer, zaproponował mi nagranie jednej piosenki po polsku. Propozycja padła po koncercie w piwnicy Wandy Warskiej, gdzie śpiewałem standardy. Zacząłem się wymawiać, że się nie podejmuję i tak dalej. Ale tak mnie namawiał, że w końcu machnąłem ręką i mówię: no dobra, to już w końcu nagram tę piosenkę. To było "Zielono Mi", Ptaszyn napisał muzykę, Osiecka tekst. Nagrałem w studio na Myśliwieckiej, ale bez przekonania… Po czym okazało się, już po kilkunastu dniach, że ta piosenka zdobyła tytuł piosenki miesiąca, a takie piosenki były automatycznie zakwalifikowane na festiwal do Opola. No i nie minęło dalsze półtora czy dwa miesiące, jak musiałem zaśpiewać jedyną moją polską piosenkę w Opolu. No i też po raz pierwszy wylazłem tam przed tę publiczność, na estradzie orkiestra, wszystko na żywo, nerwy, trema jak jasna cholera, ze trzy tysiące ludzi, w każdym razie amfiteatr w Opolu… Po czym w nocy okazuje się, że piosenka zdobyła główną nagrodę (śmiech). No i co? Nie przypadek? No jest to przypadek. Tu ta główna nagroda, a myśmy mieli jeszcze jakiś wyjazd na dwa miesiące. I na tym się skończyło z tą jedyną polską piosenką.
Uznano jednak, że ja mam głos inny od pozostałych wykonawców, taki łagodnie brzmiący, padały natychmiast kolejne propozycje i zaczęto dla mnie pisać: autorzy tekstów i kompozytorzy. Ptaszyn napisał także i Polskie Radio zadzwoniło do mnie: Panie Andrzeju, mamy trzy piosenki do nagrania… Bo to nie tak, jak teraz, że sam bym musiał zapłacić za nagrania. Ja mogłem sobie wybrać piosenki. Ruszyło z kopyta, na następny festiwal przyszło zaproszenie eleganckie, podpisane przez pana Karola Musioła, legendarnego twórcę opolskiego festiwalu. Zaśpiewałem piosenkę Ptaszyna, bodajże "Nie Ucz Mnie", ale nie zdobyła nagrody. Po czym przyszedł rok 72, gdzie Kopf napisał "Do Zakochania Jeden Krok" i to już był gwóźdź do trumny w jakimś sensie (śmiech)… W tamtych latach chodziło to wszędzie, gdzie się człowiek nie ruszył. Mieliśmy koncerty jazzowe, a to słychać było w domach przez otwarte okna, w każdej knajpie. No po prostu horror. Były też dwie wersje: niemiecka, którą śpiewałem w Niemczech, zapraszany na wielkie koncerty, nawet z Mireille Mathieu… I rosyjska. Do Związku Radzieckiego jeździłem z Anną German. "Do Zakochania Jeden Krok" po rosyjsku: "Za szagom szag liubow idiot i wdrug ja wsio uż panimaju…" (śmiech).
I po niemiecku też?
Tak: "Von Mir zu Dir ist nur ein Schritt, und diesem Schritt bin ich gegangen". To był koniec, słuchaj… (śmiech). Szkoda, że nie jestem kompozytorem tego utworu… Albo autorem tekstu… Mój Boże…
ZAiKS…
…Bym zarobił dobre pieniądze…
No, ale jak można sądzić, warunki merkantylno-lukratywne, jakie proponowano ci w Opolu jako zapraszanemu artyście były chyba dużo lepsze niż….
Nie, nie były to żadne warunki, telewizja nie płaciła żadnych poważnych pieniędzy. Nie takie, jak teraz, kiedy po trzydzieści tysięcy niektórzy biorą, co uważam za grubą przesadę… No, ale czekaj, bo jest 72 rok i "Do Zakochania Jeden Krok" musiałem wykonać w Sopocie, po czym zdobyło to główną nagrodę dnia międzynarodowego… Niesamowite. Czekaj, no i jeszcze w 74 roku za "Niewczesną Miłość" - taką wolną piosenkę z pięknym tekstem i piękną melodią. Dzisiaj ta piosenka nie zdobyłaby żadnej nagrody, była za ładna. A wtedy zdobyła, czyli trzy razy w Opolu zdobywałem główne nagrody. Pisano dla mnie kolejne piosenki, nagrywałem i tak to poszło. Środowisko jazzowe miało do mnie troszkę żalu: Co ty tam śpiewasz te piosenki… Faktycznie w tych pierwszych latach jazz poszedł w odstawkę i - aczkolwiek były różne wyjazdy - wszystko już dzieliło się pomiędzy piosenkę a jazz. Czasami trafiał się koncert jazzowy wokalny. Przez te wszystkie lata, kiedy akompaniowałem, gdzieś w uszach zostawał mi sposób improwizacji, wykonywanych przez instrumentalistów. Być może to sobie nuciłem i mam teraz fajną zdolność improwizacji scatem. Nawet specjalizuję się w udawaniu puzonu i to bardzo fajnie wychodzi, gdy w pobliżu jest puzonista - wymieniamy się improwizacją po cztery, po osiem taktów, bardzo się to ludziom podoba. W międzyczasie współpracowałem z Ptakiem, byliśmy w Indiach na festiwalu w Kalkucie, pięć tygodni w Stanach Zjednoczonych na trasie po uniwersytetach, z Markiem Blizińskim, już - niestety - nieżyjącym… No było tego trochę… Dziwiłem się, że mimo, iż coraz mniej grałem na perkusji, to w ankietach Jazz Forum ciągle gdzieś tam widniałem w pierwszej dwudziestce. Dopiero w tym roku już mnie nie było, ale też od trzech lat w ogóle nie gram na bębnach, to cóż się dziwić?
Jarek Śmietana mówił, że jesteś najbardziej po amerykańsku grającym perkusistą, stylowo i klasycznie jazzowym bębniarzem.
Janusz Muniak też bardzo lubił ze mną grywać. Teraz takie umiarkowane tempo, to jeszcze… Wiesz… Jeszcze bym tam zagrał. Chyba jest dobry moment, by poruszyć temat: Stan Getz. To było niesamowite granie. Jak do tego doszło, nie wiem, w każdym razie przyjechał sam do Polski. Ktoś musiał z nim zagrać. Kto o tym decydował, nie wiem. Wybrano Trzaskowskiego, "Gucia" Dyląga na basie i mnie na perkusji, no, bo w tych ankietach byłem najlepszy w Polsce. To jeszcze było na tym pierwszym Szpaderskim, bez dobrych talerzy. Sam proces nagraniowy też nie tak dobry, jak w tej chwili. Byłem pod ogromnym wrażeniem, że ja mam grać z Getzem. Zaczęła się taka trema straszna, że w balladzie, jak trzeba było grać szczotkami, to mi się ręce trzęsły. Getz wtedy na świecie był gwiazdą nr 1. A ja taki chłopaczek 20 lat. Nagrywaliśmy w filharmonii na dużej sali przez całą noc. On początkowo nie chciał się zgodzić, był obłożony jakimiś umowami. W nocy dzwoniono gdzieś do Stanów i w końcu: Tak. Kazał sobie pół litra przynieść i nagrywaliśmy. Nie było żadnej próby, zaczynał coś grać, jak na jamie, czasami w balladzie ustalał tonację. Gucio bardzo pięknie tam gra, w ogóle jak się tego słucha, to nie jest to złe. Potem jeszcze zagraliśmy dwa koncerty w Krakowie w filharmonii. Słyszałem, że to nasze nagranie jakoś się dostało do Japonii i ludzie płacili ogromne pieniądze za tę płytę. Biały kruk. Przeżyłem to bardzo, wiesz, zagrać z Getzem to wielki powód do dumy: Co ty tam możesz, ja z Getzem grałem. Wiesz… (śmiech)
Porozmawiajmy o tobie jako kierowcy rajdowym, wyścigowym, zdobywcy ogromnej ilości nagród. Jak się to odbywało?
Również przypadkowo. Wszystko, co warczy i dymi z rury wydechowej, zawsze mnie interesowało i pasjonowało od małego chłopca. Chodziłem na wyścigi w Krakowie w dawnych latach 50 z Karolakiem, który też się bardzo interesował. Mój ojciec miał dwa Harleye (Harley Davidson) i prawo jazdy zrobiłem właśnie na Harleyu z przyczepką. Miałem 16 lat. Ojciec pracował w dyrekcji lasów państwowych i tam mieli takie wojskowe amerykańskie, jak to się nazywa… Dodge Commander. W Krakowie w tej dyrekcji był duży plac i tam próbowałem jeździć. Mieli też Simcę 8, którą jeździłem po tym placu. Pierwszy egzamin na samochodowe prawo jazdy oblałem na technicznym pytaniu: "Na którym uzwojeniu w cewce wytwarza się prąd wysokiego napięcia?". Tak, jakby to było potrzebne do czegokolwiek…
Tak, jak pytanie za moich czasów o przepisową długość dyszla od wozu końskiego…
…Tak, no w każdym razie z jazdy zdałem bez problemu i zapisałem się do automobilklubu krakowskiego. Ojciec wtedy sprzedał oba Harley'e i nabyliśmy używaną Simcę 8. Silnik 1100, 45 koni, dawne czasy. 50 lata. Ojciec miał do mnie zaufanie jako do kierowcy. W Lasku Wolskim na takiej betonowej płycie pod Kopcem Piłsudskiego co dwa tygodnie odbywały się treningi, organizowane przez automobilklub. Tam trenowałem nawet z Sobiesławem Zasadą, który w 55 lub 56 roku zaczynał swoją karierę. Po raz pierwszy w rajdzie samochodowym do mistrzostw Polski wystartowałem w roku 57 jako 19-latek. Raz zająłem trzecie miejsce, raz drugie w swojej klasie, potem we Wrocławiu pojechałem w rajdzie Polski, który trwał cały tydzień. Lubiłem to, dobrze mi szło i zdobyłem punkty na wicemistrzostwo Polski. Nie oczekiwałem tego. Wtedy nawet w rajdzie w Wiśle byłem w swojej klasie trzeci, a Zasada piąty (śmiech). Nie wiem, chyba coś tam mu nie poszło, ale fakt jest faktem, wszystko jest udokumentowane. Od 57 roku po tym wicemistrzostwie nie mogłem się odczepić od samochodu. Kiedy tylko miałem jakieś auto, zawsze gdzieś startowałem. Raz miałem przez rok sponsora i zapewniony start w mistrzostwach Polski Cinquecento, w wyścigach górskich zdobyłem wicemistrzostwo Polski, też na Cinquecento. Potem startowałem w wyścigach na Toyocie, oczywiście w maluchu cały sezon w wyścigach do mistrzostw Polski. Kiedy zacząłem pracować dziennikarsko w tygodniku Motor, jeździłem także w rajdach dziennikarzy, gdzie pięć czy sześć razy byłem mistrzem Polski. No i tych pucharów już się zebrało chyba 67. W rallycrossie też startowałem, już tyle tego było, że nawet nie pamiętam. Chyba 66 razy stałem na podium.
Traktuję to jako wielką przyjemność. Kocham ten sport samochodowy, kibicowałem oczywiście Kubicy i nadal kibicuję Hołowczycowi i Kajetanowiczowi w mistrzostwach Europy. Oglądam oczywiście wszystkie imprezy samochodowe, jeszcze startuję i właśnie w tym roku mam zamiar poświęcić więcej czasu na zabawę samochodową. Dostałem bardzo miłe zaproszenie już drugi raz na rajd festiwalowy do Opola, który odbywa się w tym samym czasie, co opolski festiwal piosenki. Już byłem rok temu i śmiałem się, że mnie nie zapraszają do Opola jako piosenkarza, ale jako kierowcę w rajdzie festiwalowym, bardzo proszę, bardzo mi miło. Dużo szumu, ładnie zorganizowany rajd. W zeszłym roku zdobyłem trzecie miejsce w kategorii dziennikarzy.
Super, moje gratulacje!
…zresztą 18-letnim Peugeot'em 106. Dopóki warunki fizyczne mi pozwalają, sprawia mi to dużą przyjemność. Oczywiście nie w poważnych rajdach na miarę mistrzostw Polski czy świata, bo to wymaga kolosalnych pieniędzy, których nie mam. Natomiast oglądam, jeżdżę kempingowym autem na rajd Polski i inne rajdy.
Ocierałeś się o ryzyko, o jakieś groźne sytuacje?
Zawsze jest ryzyko, jeśli chce się bywać na podium. W dawnych czasach współpracy z Kurylewiczem i z Warską miałem dachowanie podczas powrotu z Bydgoszczy, koło Torunia. Auto z instrumentami, bębny w polu, stary Moskwicz, tragiczny samochód. No, ale nic się nam nie stało. Deszcz był, poślizg, na szczęście udało się jakoś wylawirować między drzewa. Na rajdach miałem dwa wypadki, jak byłem w ekipie fabrycznej FSO. Przez rok startowałem na Fiacie i właśnie w rajdzie Polski w 74 czy 75 roku chyba… Miałem wypadek na odcinku Walim - Rościszów. Wjechałem do rowu i właściwie skasowałem tego Fiata. Potem drugi raz uderzyłem w jakieś bale drzewa, urywając koło przednie. Ale nie było to jakieś niebezpieczne. Mnie i pilotowi na szczęście nic się nie stało. Zawsze startowałem w grupie N, zwykłym samochodem bez specjalnych przeróbek.
(Andrzej stwierdza, że nie ma talentu do nauczania innych, więc pominęliśmy ten temat. Wyznaje zasadę, że im prościej się gra, tym lepiej, o czym mówi młodym, których zdarza mu się słuchać. Bębny są instrumentem przede wszystkim akompaniującym. Andrzej nie lubi bardzo głośnego grania, jest perkusistą klasycznym w klasycznym kontekście klasycznego grania swingowego i mainstreamowego.)
Aspekt pracy na statkach…
Na statkach pracowałem przez parę lat po kilka miesięcy. To były bardzo ciekawe podróżnicze przeżycia, a poza tym graliśmy jednak jazz. Słuchała nas przede wszystkim amerykańska publiczność. Podczas rejsów dookoła świata, czy na Karaiby, czy naokoło Meksyku obecni byli starsi, emerytowani Amerykanie, wychowani na muzyce swingowej, wiadomo. Nawet, jak ja tam śpiewałem, to był piękny numer. Raz na tydzień był show całej orkiestry - sekstetu, a na co dzień grałem i śpiewałem w kwartecie. Bardzo się podobały moje improwizacje, na przykład na Bye Bye Blackbird sobie poszalałem, udawałem puzon… I po takich dwóch show przyszła dyrektywa, że oni jednak nie chcą, żebym występował, bo to się bardziej podobało niż specjalnie wynajmowani artyści, występujący w roli gwiazd. O tak, muszę powiedzieć, że Astrud Gilberto występowała, grałem z nią jednego wieczoru na bębnach, byli aktorzy filmowi jak Omar Sharif, poznałem żyjącą Ginger Rogers, która podpisała mi na "Przekroju" dedykację. Dzięki perkusji miałem niezwykle ciekawe życie.
Aspekt czytania nut…
Kiedyś, gdy byłem po szkole, grałem jako klasyczny perkusista dwa razy na festiwalu Warszawska Jesień i w znanym zespole kameralnym Musica Antiqua et Nova Andrzeja Markowskiego. Byliśmy na festiwalach w Zagrzebiu i w Wenecji. Jest jeszcze jedna rzecz z czytaniem nut, którą należy wspomnieć. To też przypadek. Dwa razy zdarzyło mi się grać nagłe zastępstwa. Raz w Malmo, gdzie dosłownie na godzinę przed koncertem Josephine Baker z dużym jazzowym big bandem, perkusista dał po prostu w szyjkę. Przyleciał jakiś manager do Kurta Weila, z którym ja wtedy w Szwecji grałem i ubłagał, żeby mnie zwolnił… Jakoś tam zamieszali, ktoś inny mnie zastąpił, no i ja na 20 minut przed koncertem tylko tam wpadłem, zobaczyłem nuty, po czym już trzeba było wychodzić na estradę. Big band siedzi, a ja cały koncert z Josephine Baker - to w ogóle gwiazda światowa. Sami czarni muzycy, no i dobra, zaczynamy granie - ja mam nuty na pulpicie, bębny rozstawione, koncert się zaczyna, pierwszy numer, jakiś wstęp. Takie spojrzenia do tyłu, już przy drugim numerze niektórzy się odwracali i pokazywali kciuk do góry, że jest dobrze. No, a ja: straszna trema, przecież to w ogóle wiesz, głęboka woda. Duży koncert w jakiejś hali. No i cały koncert zagrałem, potem, jak mi parę razy pokazywali, że jest ok, to też śmielej grałem, może nie wszystko wyczytywałem z tych nut, ale dawałem, byłem wtedy w swoim najlepszym okresie. Po koncercie brawa, kosz ogromny kwiatów jej wnoszą, a ona każe ten kosz kwiatów postawić przy mnie…
Super!
To było przeżycie… Zawsze się wzruszam, do dzisiaj, a równocześnie to był test na czytanie nut. Drugi raz zdarzyły mi się w Sztokholmie dwa koncerty z Jonem Hendricksem z tego trio Lambert, Hendricks & Ross. Jego perkusista zaniemógł, no i ja na zastępstwie zagrałem cały klubowy koncert, przy czym nieopatrznie powiedziałem, że też śpiewam i improwizuję… I na następny dzień, gdzie ten jego perkusista też był nieczynny, on mi podstawia mikrofon i mówi: No, to improwizuj… I tak się zaczęło, że on mnie potem wyciągnął zza bębnów do przodu i razem z tym sławnym Hendricksem ja w klubie, słuchaj… No miałem takie przygody w życiu. I tak się to ludziom podobało, bo on zaczął ze mną wiesz - po cztery, po osiem, improwizacje. Ja się rozluźniłem, poszło tak, że szał był w klubie. Po czym w garderobie on mi oczywiście zapłacił za to zastępstwo, już nie pamiętam… Po dwieście koron dostawałem za koncert. W końcu mi powiedział: Man, you can sing! Potem, będąc w San Francisco, na statku byliśmy dwa tygodnie w suchym doku, robiono jakiś remont zagiętej śruby po kolizji z ogromnym wielorybem na Pacyfiku. Hendricks miał klubowy koncert, ale już po naszym wypłynięciu w morze. Jednym z powodów grania zastępstw jest moje niepicie alkoholu… Dziwię się, że przez tyle lat jestem w sumie niepijącym człowiekiem - w jazzie, gdzie dawniej zawsze mówili: jazz to dziwki i wódka, i tak dalej. Najgorsze towarzystwo - jazzmani. (śmiech)
Mam różne okresy: raz mnie brało na bębny, w dawnych czasach, to oczywiście i ćwiczyłem po parę godzin. Potem znowu się zaczęło śpiewanie, przy tym fotografia, były jakieś takie miesiące, że fotografowałem, teraz mam taki okres… No i samochody. Takie to moje życie. Koledzy moi zacni, niestety, co jakiś czas umierają i jestem przerażony, bo z personelu na mojej płycie pięknej Time For Love zostałem już tylko sam… To daje mi dużo do myślenia… Czekam w kolejce…
Ja mam nadzieję, że masz jakiś gen długowieczności i dobrej formy, czego ci serdecznie życzę.
No tak, przedwojenni mają taki gen, dobrze się trzymają. No, ale tyle osób, z którymi współpracowałem, grałem… Kurylewicz, Bliziński, Śmietana, Cudzich, teraz Muniak, Wegehaupt… Szkoda, że nie można żyć dłużej, mając na przykład 30 lat. Żeby trzydziestka się zatrzymała (śmiech) na dwadzieścia lat… Byłoby miło (śmiech).
Chyba niewykonalne….
No, ale staram się jakoś, dbam o zdrowie, co trzy lata wyjeżdżamy do sanatorium z małżonką. W każdym razie życzę wszystkim młodym muzykom, perkusistom w szczególności, wokalistom również, żeby utrzymali się przez tyle lat, można powiedzieć w czołówce polskiej, jak ja to zrobiłem i robię, bo ciągle śpiewam. Ponad 50 lat grania na perkusji i zawsze byłem wśród tych kilkunastu najlepszych muzyków. Życzę, żeby się trzymali. Jak ja.
Rozmawiał: Jacek Pelc
Zdjęcia i reprodukcje: archiwum, Małgorzata Pelc
Powiązane artykuły
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…