Pod lupą - Steppenwolf - Born To Be Wild
Pod lupą
Dodano: 25.01.2016
Dzik jest dziki, dzik jest zły... Czym innym karmiono nas kiedyś w kraju nad Wisłą, a do czego innego wzdychano tam - w jakże egzotycznym, wspaniałym i niedostępnym wtedy świecie, jakim była Ameryka!
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Całkowita wolność, żywiołowe życie bez zobowiązań i oczywiście nieśmiertelny już wtedy Harley - amerykański symbol wyzwolenia tamtych czasów - epoki hipisowskiej, bo do niej tym razem powędrujemy na parę chwil, a to za sprawą grupy Steppenwolf i jej przeboju "Born To Be Wild".
Trzeba jednak zachować pewną sprawiedliwość, bo i nasi wcale nie pozostawali w tyle w swoich młodzieńczych wołaniach - "telewizor, meble, mały fiat...". Polak od zawsze potrafił marzyć odważnie i co więcej - także w sztuce nazywał swoje pragnienia po imieniu, nie odwołując się wyłącznie - jak wielu artystów zza wielkiej wody - do pojęć ogólnych, pięknie brzmiących w piosence, ale w praktyce często pozbawionych treści głębszej!
Konkret tak, jak i w graniu, zawsze oznacza większą prawdziwość, ma jednak tę wadę, że dużo szybciej się starzeje niż pojęcia bardziej ogólne, które zawsze odnajdą nowe znaczenie, niezależnie, jakich czasów dożyją.
Żeby nie zmęczyć się wspomnieniami lat 60-80 ubiegłego stulecia przytoczę jeszcze pewną anegdotę z zupełnie innej beczki... Zawsze byłem przeciwnikiem każdego Jamesa Bonda, którego grał kto inny niż Sean Connery. Pewnych rzeczy lepiej nie zmieniać i nie ulepszać, myślałem, skoro stały się klasyką! Nikt nie chciałby przecież ujrzeć na "metce" swojego Harleya napisu MADE IN CHINA... Tak było praktycznie do teraz - zmieniłem zdanie błyskawicznie... A wszystko to za sprawą jednego filmu na YouTube wykonawcy, którego nazwy przez grzeczność nie przytoczę... Ujrzawszy znamienitego artystę na froncie zespołu, który po 37 latach nadal manifestuje swoją dzikość, pomyślałem od razu... No dobra, dawajcie Moore’a, Brosnana, Craiga i jeszcze następnych i nowych! Bo czasem lepiej wymienić "podzespoły" na nowsze i bardziej żywotne, nawet, jeśli wyprodukowane już nie w rdzennej Ameryce (lub jak w opisanym przypadku tak naprawdę w Prusach Wschodnich...).
Pokłońmy się jednak przeszłości, bo przebój, o którym mowa, do dzisiaj powoduje przyjemne zawirowania w żołądku, przynajmniej w wersji z roku 1969! Dzikość, surowość, pewna tajemniczość z elementami lekko psychodelicznymi - nie jestem krytykiem muzycznym, ale czuję, że w tej piosence jest coś więcej, coś, czego nawet niejeden krytyk nie nazwałby w pełni.
Dosyć ciekawa forma utworu, która zresztą powinna być pewną wskazówką dla obecnie produkowanych hitów radiowych, ale o tym później...
Utwór zaczyna się częścią instrumentalną, obecną później kilkukrotnie w dalszej części piosenki, którą tworzy bardzo charakterystyczny rytm, będący już w latach kolejnych podwaliną wielu - nie tylko bigbeatowych - kompozycji - Przykład 1:
Podział budujący również zwrotkę, w części INTRO jest jednak jeszcze bardziej "dziki", kanciasty, ubrany w niepokorne uniformy kipiących młodzieńczością muzyków.
Już sam początek utworu zjawia się nagle i z zaskoczenia (flam na werblu na "4"), po nim już od razu "ogień" - crash na "1" w co drugim takcie i sporo napędzających synkop na stopie. Podział grany maksymalnie prosto, ale skutecznie - jeszcze bardziej stylowo zabrzmi, gdy zagramy mocne akcenty na każdą miarę hi-hatem lub nawet w ogóle zrezygnujemy z ósemek pomiędzy 1, 2, 3 i 4, grając hi-hat wyłącznie ćwierćnutowy.
W takcie 4tym FILL - prosty, wymowny, a przy tym pięknie oddający charakter utworu (i w ogóle tamtych lat muzycznej epoki). W tym wypadku można uprościć jeszcze to "przejście", zamieniając ostatni werbel z hi-hatem (na "4") jedynie na ćwierćnutowy flam na werblu (też na "4", jednak już z "dziurą" na 4i).
Nie sposób pisać o wszystkich podziałach utworu, bo jest ich trochę (zapraszam za to na mój kanał YouTube - Perkusja.TV, na którym gram ten utwór). Bo tak oto w drugiej części zwrotki pojawia się podział jeszcze bardziej obfity w stopę (można wysłyszeć w nagraniu oryginalnym stopę graną praktycznie na wszystkie ósemki, poza może weblem) - tam też nie oszczędza się crasha! Ciekawym rozwinięciem jest znów dalsza część zwrotki, przechodząca płynnie w refren - werbel z crashem na każdą z ćwierćnut (w naszych czasach crash zamienilibyśmy raczej na otwarty hi-hat, ale kiedyś... co tam było się bawić w jakieś półśrodki…). Część o tyle ciekawa, że zaczynająca się o takt wcześniej niż sugerowałaby powszechna fraza 8-taktowa (werbel na 1, 2, 3 i 4 pojawia się już w ósmym takcie wspomnianej wcześniej części z gęstą, ósemkową stopą).
Pełna wigoru zwrotka zwiastuje natomiast uspokojenie w refrenie - najpierw czterotaktowe zatrzymania z crashem i stopą na raz w co drugim takcie, a po nim niebanalne rozwinięcie refrenu z lekkim nabudowaniem, w którym wypełniamy "dziury" w takcie tomami (ewentualnie jednym tomem, jak w zapisie) - Przykład 2:
Pamiętajmy oczywiście o właściwej kolejności rąk, będącej konsekwencją grania naprzemiennego (czyli takiego, jakbyśmy grali wszystkie szesnastki zamiast ósemki i dwóch szesnastek - jak w tym wypadku - na każdą nutę) - P PL P PL P PL P PL. Zwróćmy uwagę na to, że taka "marszowość" wypełnienia na tomach jest już dziś wysoce nieaktualna, ale w kontekście treści muzycznej i w ogóle treści czasów, w których utwór powstał, można powiedzieć, że brzmi wręcz idealnie - w każdym razie moim skromnym zdaniem dużo lepiej, niż gdyby zagrać wszystkie szesnastki, zagęszczając rytm do dużo bardziej oczywistego.
Konstrukcja formy utworu jest nieco inna od tej, którą znamy ze współczesnej muzyki (typu Zwrotka-Refren-Zwrotka Refren-"coś tam"-Refren ...). Tutaj mamy jeszcze kolejny kawał "mięsa", zanim dojdziemy do drugiej zwrotki - ósemkowe nabudowanie na werblu/tomach, po którym wreszcie następuje bardzo charakterystyczna dla tego utworu przebitka - Przykład 3:
I znów jest mało, znów nie ma nic pod spodem - żadnych ghostów, smaczków - prostota, siła, konkret! Można przecież znowu zagrać wszystkie szesnastki na werblu, tam, gdzie nie gra stopa z blachą, wypełniając przestrzeń pomiędzy akcentami, tylko po co?
Ciekawa polirytmia, bo oto w 2 taktach na 4/4 zamykamy 4 sekwencje na 3/8 (stopa z crashem i dwa werble, które powtarzają się trzykrotnie z dobiciem na końcu drugiego taktu jeszcze dwóch ósemek - blacha ze stopą + flam). I tu ważna jest właściwa kolejność rąk, wynikająca z naprzemienności szesnastek na werblu (gdyby były zagrane wszystkie), czyli kolejno licząc: P LP P LP P LP P PL P PL.
Na zakończenie zwróćmy uwagę na bardzo ciekawy zabieg - z pewnością uratowałby dziś los wielu niedoszłym hitom radiowym lub... przynajmniej pozwoliłby zaprezentować je w większej okazałości. Solo na końcu utworu - czy to nie genialne? Zamiast wyciszać utwór gdzieś w połowie, bo przecież po co komu jakaś solówka, jak już nie śpiewają, można by dużo dłuższy fragment piosenki prezentować na antenie naszych rozgłośni radiowych, by dopiero na końcu brutalnie przyciąć utwór w miejscu instrumentalnych popisów.
Tego mogliby nam oczywiście nie darować gitarzyści, ale za to w wielu przypadkach dosłuchalibyśmy piosenki prawie do końca, a nie do solówki, granej gdzieś w połowie lub 2/3 utworu! Ale skoro tak wiele w muzyce powraca tego, co było kiedyś, może i na to przyjdzie czas, że solo zacznie masowo być wyrzucane na sam koniec kawałka...
Zamiast się jednak zastanawiać, lepiej oddajmy się tej małej dzikości, do której zostaliśmy ponoć stworzeni już przy narodzeniu.
Paweł Ostrowski
Lekcja ukazała się w numerze październik 2015
Trzeba jednak zachować pewną sprawiedliwość, bo i nasi wcale nie pozostawali w tyle w swoich młodzieńczych wołaniach - "telewizor, meble, mały fiat...". Polak od zawsze potrafił marzyć odważnie i co więcej - także w sztuce nazywał swoje pragnienia po imieniu, nie odwołując się wyłącznie - jak wielu artystów zza wielkiej wody - do pojęć ogólnych, pięknie brzmiących w piosence, ale w praktyce często pozbawionych treści głębszej!
Konkret tak, jak i w graniu, zawsze oznacza większą prawdziwość, ma jednak tę wadę, że dużo szybciej się starzeje niż pojęcia bardziej ogólne, które zawsze odnajdą nowe znaczenie, niezależnie, jakich czasów dożyją.
Żeby nie zmęczyć się wspomnieniami lat 60-80 ubiegłego stulecia przytoczę jeszcze pewną anegdotę z zupełnie innej beczki... Zawsze byłem przeciwnikiem każdego Jamesa Bonda, którego grał kto inny niż Sean Connery. Pewnych rzeczy lepiej nie zmieniać i nie ulepszać, myślałem, skoro stały się klasyką! Nikt nie chciałby przecież ujrzeć na "metce" swojego Harleya napisu MADE IN CHINA... Tak było praktycznie do teraz - zmieniłem zdanie błyskawicznie... A wszystko to za sprawą jednego filmu na YouTube wykonawcy, którego nazwy przez grzeczność nie przytoczę... Ujrzawszy znamienitego artystę na froncie zespołu, który po 37 latach nadal manifestuje swoją dzikość, pomyślałem od razu... No dobra, dawajcie Moore’a, Brosnana, Craiga i jeszcze następnych i nowych! Bo czasem lepiej wymienić "podzespoły" na nowsze i bardziej żywotne, nawet, jeśli wyprodukowane już nie w rdzennej Ameryce (lub jak w opisanym przypadku tak naprawdę w Prusach Wschodnich...).
Pokłońmy się jednak przeszłości, bo przebój, o którym mowa, do dzisiaj powoduje przyjemne zawirowania w żołądku, przynajmniej w wersji z roku 1969! Dzikość, surowość, pewna tajemniczość z elementami lekko psychodelicznymi - nie jestem krytykiem muzycznym, ale czuję, że w tej piosence jest coś więcej, coś, czego nawet niejeden krytyk nie nazwałby w pełni.
Dosyć ciekawa forma utworu, która zresztą powinna być pewną wskazówką dla obecnie produkowanych hitów radiowych, ale o tym później...
Utwór zaczyna się częścią instrumentalną, obecną później kilkukrotnie w dalszej części piosenki, którą tworzy bardzo charakterystyczny rytm, będący już w latach kolejnych podwaliną wielu - nie tylko bigbeatowych - kompozycji - Przykład 1:
Podział budujący również zwrotkę, w części INTRO jest jednak jeszcze bardziej "dziki", kanciasty, ubrany w niepokorne uniformy kipiących młodzieńczością muzyków.
Już sam początek utworu zjawia się nagle i z zaskoczenia (flam na werblu na "4"), po nim już od razu "ogień" - crash na "1" w co drugim takcie i sporo napędzających synkop na stopie. Podział grany maksymalnie prosto, ale skutecznie - jeszcze bardziej stylowo zabrzmi, gdy zagramy mocne akcenty na każdą miarę hi-hatem lub nawet w ogóle zrezygnujemy z ósemek pomiędzy 1, 2, 3 i 4, grając hi-hat wyłącznie ćwierćnutowy.
W takcie 4tym FILL - prosty, wymowny, a przy tym pięknie oddający charakter utworu (i w ogóle tamtych lat muzycznej epoki). W tym wypadku można uprościć jeszcze to "przejście", zamieniając ostatni werbel z hi-hatem (na "4") jedynie na ćwierćnutowy flam na werblu (też na "4", jednak już z "dziurą" na 4i).
Nie sposób pisać o wszystkich podziałach utworu, bo jest ich trochę (zapraszam za to na mój kanał YouTube - Perkusja.TV, na którym gram ten utwór). Bo tak oto w drugiej części zwrotki pojawia się podział jeszcze bardziej obfity w stopę (można wysłyszeć w nagraniu oryginalnym stopę graną praktycznie na wszystkie ósemki, poza może weblem) - tam też nie oszczędza się crasha! Ciekawym rozwinięciem jest znów dalsza część zwrotki, przechodząca płynnie w refren - werbel z crashem na każdą z ćwierćnut (w naszych czasach crash zamienilibyśmy raczej na otwarty hi-hat, ale kiedyś... co tam było się bawić w jakieś półśrodki…). Część o tyle ciekawa, że zaczynająca się o takt wcześniej niż sugerowałaby powszechna fraza 8-taktowa (werbel na 1, 2, 3 i 4 pojawia się już w ósmym takcie wspomnianej wcześniej części z gęstą, ósemkową stopą).
Pełna wigoru zwrotka zwiastuje natomiast uspokojenie w refrenie - najpierw czterotaktowe zatrzymania z crashem i stopą na raz w co drugim takcie, a po nim niebanalne rozwinięcie refrenu z lekkim nabudowaniem, w którym wypełniamy "dziury" w takcie tomami (ewentualnie jednym tomem, jak w zapisie) - Przykład 2:
Pamiętajmy oczywiście o właściwej kolejności rąk, będącej konsekwencją grania naprzemiennego (czyli takiego, jakbyśmy grali wszystkie szesnastki zamiast ósemki i dwóch szesnastek - jak w tym wypadku - na każdą nutę) - P PL P PL P PL P PL. Zwróćmy uwagę na to, że taka "marszowość" wypełnienia na tomach jest już dziś wysoce nieaktualna, ale w kontekście treści muzycznej i w ogóle treści czasów, w których utwór powstał, można powiedzieć, że brzmi wręcz idealnie - w każdym razie moim skromnym zdaniem dużo lepiej, niż gdyby zagrać wszystkie szesnastki, zagęszczając rytm do dużo bardziej oczywistego.
Konstrukcja formy utworu jest nieco inna od tej, którą znamy ze współczesnej muzyki (typu Zwrotka-Refren-Zwrotka Refren-"coś tam"-Refren ...). Tutaj mamy jeszcze kolejny kawał "mięsa", zanim dojdziemy do drugiej zwrotki - ósemkowe nabudowanie na werblu/tomach, po którym wreszcie następuje bardzo charakterystyczna dla tego utworu przebitka - Przykład 3:
I znów jest mało, znów nie ma nic pod spodem - żadnych ghostów, smaczków - prostota, siła, konkret! Można przecież znowu zagrać wszystkie szesnastki na werblu, tam, gdzie nie gra stopa z blachą, wypełniając przestrzeń pomiędzy akcentami, tylko po co?
Ciekawa polirytmia, bo oto w 2 taktach na 4/4 zamykamy 4 sekwencje na 3/8 (stopa z crashem i dwa werble, które powtarzają się trzykrotnie z dobiciem na końcu drugiego taktu jeszcze dwóch ósemek - blacha ze stopą + flam). I tu ważna jest właściwa kolejność rąk, wynikająca z naprzemienności szesnastek na werblu (gdyby były zagrane wszystkie), czyli kolejno licząc: P LP P LP P LP P PL P PL.
Na zakończenie zwróćmy uwagę na bardzo ciekawy zabieg - z pewnością uratowałby dziś los wielu niedoszłym hitom radiowym lub... przynajmniej pozwoliłby zaprezentować je w większej okazałości. Solo na końcu utworu - czy to nie genialne? Zamiast wyciszać utwór gdzieś w połowie, bo przecież po co komu jakaś solówka, jak już nie śpiewają, można by dużo dłuższy fragment piosenki prezentować na antenie naszych rozgłośni radiowych, by dopiero na końcu brutalnie przyciąć utwór w miejscu instrumentalnych popisów.
Tego mogliby nam oczywiście nie darować gitarzyści, ale za to w wielu przypadkach dosłuchalibyśmy piosenki prawie do końca, a nie do solówki, granej gdzieś w połowie lub 2/3 utworu! Ale skoro tak wiele w muzyce powraca tego, co było kiedyś, może i na to przyjdzie czas, że solo zacznie masowo być wyrzucane na sam koniec kawałka...
Zamiast się jednak zastanawiać, lepiej oddajmy się tej małej dzikości, do której zostaliśmy ponoć stworzeni już przy narodzeniu.
Paweł Ostrowski
Lekcja ukazała się w numerze październik 2015
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…