Pod lupą - Living Colour - Elvis is Dead
Pod lupą
Dodano: 25.04.2016
Czy dzisiaj jest łatwiej czy trudniej? Czasem zadaję sobie to pytanie.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Gram już wiele lat, oddałem muzyce spory kawałek swojego serca, kilogramy pasji, kilometry czasu, może i nawet odrobinę zdrowia… Raz się coś udawało, nieraz zupełnie nic - pierwsze nadzieje, nagrania demo, fascynujące obietnice, setki obietnic… Wiele pomysłów na karierę, nie mniej planów i zapewnień, że "teraz to już musi się udać". Czy się udawało? Czy dalej się udaje? I co ważniejsze - czy wciąż mam chęci do grania i do zdobywania świata muzycznego? A młodzieńcza pasja i pewność tego, że chcę grać na perkusji i temu poświęcić życie? Na pewno z wiekiem zmienia się perspektywa, a wytrwałość i pokora pozwalają odsunąć daleko na bok swoje - zaślepione często - młodzieńcze "ego". Sukces muzyczny też niekiedy zmienia kolor swojego oblicza. Już nie tak ostry makijaż na scenie… I stroje może mniej poszarpane… Publiczność, o której marzymy, to niekoniecznie już trzy czwarte naszego ogólniaka. Zadowolenie i prawdziwa radość na ustach naszych słuchaczy zaczyna cieszyć dużo nawet bardziej niż koronkowe figi, czy pospiesznie rozpinane staniki, rzucane w nas na koncertach w każdym możliwym kolorze i rozmiarze…
Wspaniale jest widzieć, jak rozwija nam się środowisko muzyczne. Zwłaszcza w świecie perkusji postęp jest gigantyczny. Bo chociaż świat showbiznesu potrafi z największej sztuki zrobić bezduszną maszynkę do robienia pieniędzy, a współczesne czasy czynią z artystów jedynie narzędzia do zapewniania taniej i lekkiej rozrywki, to jednak najważniejsze jest to, że czujemy się ciągle po prostu dalej potrzebni! Współczesny świat perkusyjny wzbogaca się stale o coraz to lepszych młodych muzyków. To ludzie, którzy wiedzą, czego chcą, mają świetne narzędzia techniczne, by to osiągnąć, najlepsze możliwe wzorce i końskie dawki testosteronu, dzięki któremu zdobywają coraz wyższy poziom umiejętności, a dzięki czemu i cały nasz przemysł perkusyjny mocno ewoluuje. Jest też ta druga grupa śmiałków, do których i ja się prawie zaliczam, ocierając się lekko o dawne czasy lat 80 ubiegłego wieku i wcześniej. Wtedy, gdy muzyk był idolem, takim lokalnym Elvisem, gdy nie trzeba było wiele, by już być "kimś"… Wystarczyło zaopatrzyć się w gitarę elektryczną, choćby i bez kabla, a najlepiej nawet bez futerału. Po to, by inni mogli ją podziwiać na ulicy, czy w autobusie… Lokalni Beatlesi, zbuntowani przed światem i wyrażający swoją niechęć do panującego wówczas systemu. Siłą napędową był ucisk, znany w muzyce od wieków - to powodowało, że muzyka wypływała często z potrzeby uzewnętrznienia swoich emocji, czy bezradności - wydawać by się mogło, że bardziej stawiano na osobowość i indywidualność niż na zdobycie idealnych umiejętności gry czy skopiowanie cudzego wizerunku.
Jak pokazała historia - wielu wybitnych idoli odeszło już z tego świata, pozostawiając po sobie swoją nieśmiertelną twórczość, a może i coś więcej? Może też gdzieś zapisano między wierszami, by ostatecznie "pogrzebać" tych, na których wyrośliśmy muzycznie, tak, by nie stać się ich wieczną kopią bez swojego pomysłu na siebie? Dzisiejszy odcinek, pierwszy w Nowym Roku, dość przewrotnie może, zaczniemy od "pochowania" jednego z artystów. Niech to będzie symbolem tego, by w tym roku odrodzić się jeszcze bardziej jako "ja" - człowiek, który wie, czego chce w muzyce, potrafi rozwijać się samodzielnie i pracować nad swoją indywidualnością, stając się marką samą w sobie - nabywać własnego stylu i charakteru, który od razu będzie dawał do zrozumienia, że ja to "ja". Będzie dosyć brutalnie, bo pochowamy samego Elvisa w piosence "Elvis is dead" grupy Living Colour. Czy z tego "pochówku" jednego artysty narodzi się w nas jakiś nowy? Zobaczymy…
Krótki dialog w lekkim slangu na początku utworu i od razu cios. Prześmiewczy, dowcipny nawet (chwilami) teledysk i słowa piosenki, ciekawie komponują się z solidnym ciosem i wybitnie napędzającym stylem gry perkusisty Willa Calhouna. Nawet, jeśli liryką przewodzi satyra, sam sposób zagrania - żeby nie powiedzieć wbicia - bynajmniej nie wprowadza nas w klimat knajpiano-kabaretowy. Konkretny, mocny groove, z miażdżąco potężnym (ciągnącym się lekkim pogłosem) werblem - od razu czujemy moc w najprostszym podziale od początku utworu - stopa, werbel, stopa, werbel + energetyczny, ćwierćnutowo podkreślany hi-hat. Chcąc nie chcąc, naszą perkusyjną uwagę przyciąga refren utworu, brutalnymi (choć może nie aż tak bardzo) słowami tytułowymi piosenki. Rytmicznie wyśpiewany wokal w lekko rapowanym stylu, podkreśla całkiem niebanalny podział, który w pierwszym refrenie przedstawia się tak - Przykład 1:
Poprzesuwane stopy i werble - wbite mocno i solidnie, dzięki czemu nie łamią stabilności groovu, ale ciekawie nim huśtają - och, co za ulga dla uszu i mózgu, zmęczonych monotonią werbla zawsze na dwa i cztery! Elementem wspólnym jest druga połowa co drugiego taktu, w której powtarzalne akcenty na 3, 3i i 4 grane są konsekwentnie, w przeciwieństwie do reszty podziału. Akcenty na perkusji oczywiście podbijają też "śmiercionośną" frazę "Dead", powtarzaną w piosence do znudzenia jak mantra.Ta część, występująca w co drugim takcie refrenu, jest właściwie jedyną powtarzalną, bo - jak się okazuje - drugi refren zbudowany jest już trochę inaczej, choć trzeba przyznać, że równie płynnie realizowane są oryginalne podziały rockowo-funkowe.
Czy ta niekonsekwencja też jest regułą? A może to po prostu luźniejsze potraktowanie aranżacji utworu? Drobny element improwizacji budowania podziału refrenu? Czemu by nie, w końcu całość doskonale "jedzie", a mocne perkusyjne ciosy ani przez chwilę nie dają poczucia jakiegokolwiek zawahania, czy znanych nam często (mówię z własnego doświadczenia) momentów typu "coś tam się zagra i będzie git". Po powtórzeniu zwrotki i refrenu pojawia się część bardziej instrumentalna, jednak z wyraźną melorecytacją wokalu i towarzyszącemu mu chórowi (czy to Chór Anielski? tego nie wiem, ale chyba trochę za groźny na aniołów).
I w tym momencie pojawia się znów ciekawy ciąg podziałów - też niezbyt regularnych, ale wartych przytoczenia, choćby w kawałku - Przykład 2:
Fraza trzytaktowa - no, wreszcie znów coś nie tak banalnego, jak wieczne "cztery razy po cztery razy"… Bardziej emocjonalny (co by nie rzec - DRAMATYCZNY) charakter nadaje tej części lekko otwarty hi-hat, poza tym podkreślający już gęściej, bo wszystkie ósemki, a nie głównie ćwierćnuty, jak wcześniej w utworze.No i wreszcie nadchodzi apogeum - moment jakby decydujący dla dramaturgii utworu (zwłaszcza, jeśli ktoś zwraca uwagę na słowa piosenki) - milkną instrumenty, niczym słowa i blask idola, i pozostają już tylko surowo brzmiące bębny i pojawiające się jakby ze wszystkich stron świata głosy oświadczające, że On faktycznie nie żyje…
Do tego emocjonalna proklamacja wykrzykującego wokalisty, a wszystko w tym jednostajnym, powtarzającym się do bólu podziale - Przykład 3:
Gdyby uruchomić bardziej wyobraźnię, kto wie… Może nawet ta wreszcie osiągnięta powtarzalność skojarzyłaby się linią ciągłą elektrokardiogramu, która tym bardziej dosadnie obwieszczałaby, że "Tak - Król Elvis naprawdę odszedł!". Tylko jak wytłumaczyć to, co dzieje się dalej? Całkiem radosne i energetyczne solo saksofonu Maceo Parkera - czyżby nic sobie nie robił z tak monumentalnej śmierci? No chyba nie powiemy, że to oznaka triumfu? Albo może radosny taniec Króla Elvisa już "po tamtej stronie"? Lepiej nie wdawać się w nadinterpretację, lepiej też nie igrać z własną wyobraźnią.
Warto jednak zastanowić się, co teraz, gdy Idol odszedł, a piosenka toczy się dalej i to w całkiem frywolnym tonie? Poszukać sobie nowego Elvisa? Czy płakać nad tym starym? Tylko gdzie odnaleźć TEGO nowego, TEN symbol swojego muzycznego mentora? W telewizji? Na Facebooku? Na YouTubie? W ludziach dookoła? W swoim nauczycielu? A może po prostu w sobie? Chciałbym ci odpowiedzieć na to pytanie, ale tego już piosenka nie mówi…
P.S. To zupełny przypadek i możesz przejść obok tego całkowicie obojętnie, że w tym miesiącu - dokładnie 8 stycznia - mija kolejna rocznica urodzin Elvisa Presleya, która dziwnym trafem zbiega się z rocznicą urodzin Dave Weckla oraz… moimi.
Paweł Ostrowski
Lekcja ukazała się w numerze styczeń 2016
Wspaniale jest widzieć, jak rozwija nam się środowisko muzyczne. Zwłaszcza w świecie perkusji postęp jest gigantyczny. Bo chociaż świat showbiznesu potrafi z największej sztuki zrobić bezduszną maszynkę do robienia pieniędzy, a współczesne czasy czynią z artystów jedynie narzędzia do zapewniania taniej i lekkiej rozrywki, to jednak najważniejsze jest to, że czujemy się ciągle po prostu dalej potrzebni! Współczesny świat perkusyjny wzbogaca się stale o coraz to lepszych młodych muzyków. To ludzie, którzy wiedzą, czego chcą, mają świetne narzędzia techniczne, by to osiągnąć, najlepsze możliwe wzorce i końskie dawki testosteronu, dzięki któremu zdobywają coraz wyższy poziom umiejętności, a dzięki czemu i cały nasz przemysł perkusyjny mocno ewoluuje. Jest też ta druga grupa śmiałków, do których i ja się prawie zaliczam, ocierając się lekko o dawne czasy lat 80 ubiegłego wieku i wcześniej. Wtedy, gdy muzyk był idolem, takim lokalnym Elvisem, gdy nie trzeba było wiele, by już być "kimś"… Wystarczyło zaopatrzyć się w gitarę elektryczną, choćby i bez kabla, a najlepiej nawet bez futerału. Po to, by inni mogli ją podziwiać na ulicy, czy w autobusie… Lokalni Beatlesi, zbuntowani przed światem i wyrażający swoją niechęć do panującego wówczas systemu. Siłą napędową był ucisk, znany w muzyce od wieków - to powodowało, że muzyka wypływała często z potrzeby uzewnętrznienia swoich emocji, czy bezradności - wydawać by się mogło, że bardziej stawiano na osobowość i indywidualność niż na zdobycie idealnych umiejętności gry czy skopiowanie cudzego wizerunku.
Jak pokazała historia - wielu wybitnych idoli odeszło już z tego świata, pozostawiając po sobie swoją nieśmiertelną twórczość, a może i coś więcej? Może też gdzieś zapisano między wierszami, by ostatecznie "pogrzebać" tych, na których wyrośliśmy muzycznie, tak, by nie stać się ich wieczną kopią bez swojego pomysłu na siebie? Dzisiejszy odcinek, pierwszy w Nowym Roku, dość przewrotnie może, zaczniemy od "pochowania" jednego z artystów. Niech to będzie symbolem tego, by w tym roku odrodzić się jeszcze bardziej jako "ja" - człowiek, który wie, czego chce w muzyce, potrafi rozwijać się samodzielnie i pracować nad swoją indywidualnością, stając się marką samą w sobie - nabywać własnego stylu i charakteru, który od razu będzie dawał do zrozumienia, że ja to "ja". Będzie dosyć brutalnie, bo pochowamy samego Elvisa w piosence "Elvis is dead" grupy Living Colour. Czy z tego "pochówku" jednego artysty narodzi się w nas jakiś nowy? Zobaczymy…
Krótki dialog w lekkim slangu na początku utworu i od razu cios. Prześmiewczy, dowcipny nawet (chwilami) teledysk i słowa piosenki, ciekawie komponują się z solidnym ciosem i wybitnie napędzającym stylem gry perkusisty Willa Calhouna. Nawet, jeśli liryką przewodzi satyra, sam sposób zagrania - żeby nie powiedzieć wbicia - bynajmniej nie wprowadza nas w klimat knajpiano-kabaretowy. Konkretny, mocny groove, z miażdżąco potężnym (ciągnącym się lekkim pogłosem) werblem - od razu czujemy moc w najprostszym podziale od początku utworu - stopa, werbel, stopa, werbel + energetyczny, ćwierćnutowo podkreślany hi-hat. Chcąc nie chcąc, naszą perkusyjną uwagę przyciąga refren utworu, brutalnymi (choć może nie aż tak bardzo) słowami tytułowymi piosenki. Rytmicznie wyśpiewany wokal w lekko rapowanym stylu, podkreśla całkiem niebanalny podział, który w pierwszym refrenie przedstawia się tak - Przykład 1:
Poprzesuwane stopy i werble - wbite mocno i solidnie, dzięki czemu nie łamią stabilności groovu, ale ciekawie nim huśtają - och, co za ulga dla uszu i mózgu, zmęczonych monotonią werbla zawsze na dwa i cztery! Elementem wspólnym jest druga połowa co drugiego taktu, w której powtarzalne akcenty na 3, 3i i 4 grane są konsekwentnie, w przeciwieństwie do reszty podziału. Akcenty na perkusji oczywiście podbijają też "śmiercionośną" frazę "Dead", powtarzaną w piosence do znudzenia jak mantra.Ta część, występująca w co drugim takcie refrenu, jest właściwie jedyną powtarzalną, bo - jak się okazuje - drugi refren zbudowany jest już trochę inaczej, choć trzeba przyznać, że równie płynnie realizowane są oryginalne podziały rockowo-funkowe.
Czy ta niekonsekwencja też jest regułą? A może to po prostu luźniejsze potraktowanie aranżacji utworu? Drobny element improwizacji budowania podziału refrenu? Czemu by nie, w końcu całość doskonale "jedzie", a mocne perkusyjne ciosy ani przez chwilę nie dają poczucia jakiegokolwiek zawahania, czy znanych nam często (mówię z własnego doświadczenia) momentów typu "coś tam się zagra i będzie git". Po powtórzeniu zwrotki i refrenu pojawia się część bardziej instrumentalna, jednak z wyraźną melorecytacją wokalu i towarzyszącemu mu chórowi (czy to Chór Anielski? tego nie wiem, ale chyba trochę za groźny na aniołów).
I w tym momencie pojawia się znów ciekawy ciąg podziałów - też niezbyt regularnych, ale wartych przytoczenia, choćby w kawałku - Przykład 2:
Fraza trzytaktowa - no, wreszcie znów coś nie tak banalnego, jak wieczne "cztery razy po cztery razy"… Bardziej emocjonalny (co by nie rzec - DRAMATYCZNY) charakter nadaje tej części lekko otwarty hi-hat, poza tym podkreślający już gęściej, bo wszystkie ósemki, a nie głównie ćwierćnuty, jak wcześniej w utworze.No i wreszcie nadchodzi apogeum - moment jakby decydujący dla dramaturgii utworu (zwłaszcza, jeśli ktoś zwraca uwagę na słowa piosenki) - milkną instrumenty, niczym słowa i blask idola, i pozostają już tylko surowo brzmiące bębny i pojawiające się jakby ze wszystkich stron świata głosy oświadczające, że On faktycznie nie żyje…
Do tego emocjonalna proklamacja wykrzykującego wokalisty, a wszystko w tym jednostajnym, powtarzającym się do bólu podziale - Przykład 3:
Gdyby uruchomić bardziej wyobraźnię, kto wie… Może nawet ta wreszcie osiągnięta powtarzalność skojarzyłaby się linią ciągłą elektrokardiogramu, która tym bardziej dosadnie obwieszczałaby, że "Tak - Król Elvis naprawdę odszedł!". Tylko jak wytłumaczyć to, co dzieje się dalej? Całkiem radosne i energetyczne solo saksofonu Maceo Parkera - czyżby nic sobie nie robił z tak monumentalnej śmierci? No chyba nie powiemy, że to oznaka triumfu? Albo może radosny taniec Króla Elvisa już "po tamtej stronie"? Lepiej nie wdawać się w nadinterpretację, lepiej też nie igrać z własną wyobraźnią.
Warto jednak zastanowić się, co teraz, gdy Idol odszedł, a piosenka toczy się dalej i to w całkiem frywolnym tonie? Poszukać sobie nowego Elvisa? Czy płakać nad tym starym? Tylko gdzie odnaleźć TEGO nowego, TEN symbol swojego muzycznego mentora? W telewizji? Na Facebooku? Na YouTubie? W ludziach dookoła? W swoim nauczycielu? A może po prostu w sobie? Chciałbym ci odpowiedzieć na to pytanie, ale tego już piosenka nie mówi…
P.S. To zupełny przypadek i możesz przejść obok tego całkowicie obojętnie, że w tym miesiącu - dokładnie 8 stycznia - mija kolejna rocznica urodzin Elvisa Presleya, która dziwnym trafem zbiega się z rocznicą urodzin Dave Weckla oraz… moimi.
Paweł Ostrowski
Lekcja ukazała się w numerze styczeń 2016
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…