Wizyta w fabryce Paiste
Kelly Paiste czuje rock and rolla, zdecydowanie. Żona obecnego szefa firmy - Erika Paiste, doskonale wie, jak dbać o wizerunek legendarnej marki talerzy.
Zaprosiła redakcję naszego magazynu do głównej fabryki, która znajduje się w szwajcarskim Nottwil. Gdy powiedziałem jej, że mam zamiar wpaść z jednodniową wizytą, stanowczym tonem rzekła: "Nie ma mowy! Musisz wpaść na znacznie dłużej". Odmowa z mojej strony nie wchodziła w grę? Zresztą nawet mi to przez głowę nie przeszło.
Szwajcaria - nie trzeba chyba wymieniać zalet tego kraju... Pociągi się nie spóźniają, drogi są równe, trawniki przystrzyżone. Ludzie zajmują się konkretami zamiast toczyć niezrozumiałe boje o krzyże tudzież inne hasła reklamowe producentów piw. W sielskim otoczeniu niewielkiego Nottwil nad wielkim jeziorem nieskalanym fabryką celulozy ma siedzibę legendarna fabryka talerzy perkusyjnych.
Zaraz obok fabryki znajduje się domek rodziny Paiste. W ciepłe popołudnie razem z Rogerem Staffelbachem - specem firmy ds. kontaktów z muzykami, wpadłem zameldować o swoim przybyciu. Z oparów kuchennych wyskoczyła zgrzana Kelly, która szykowała akurat uroczystą wieczerzę, ponieważ razem ze mną przybył także Jason Sutter (Foreigner, Chris Cornell). W takiej to ekipie mieliśmy uczcić kolejne osiemnaste urodziny Kelly.
Po wchłonięciu pokaźnej ilości zdrowego jedzenia maści roślinnej, przy akompaniamencie solidnego rocka zaaplikowanego przez Erika z jego playlisty rozpoczęliśmy debaty na tematy różne, jednak głównie opierające się na przybliżaniu prawideł panujących w naszym kraju mlekiem i miodem płynącym. Kelly przebąkiwała coś o swoich polskich korzeniach, pokazując mi przy tym dwujęzyczny modlitewnik z polskiego kościoła do którego uczęszcza, gdy mieszka w US. Erik, głowa rodziny, potężny charyzmatyczny facet, spokojnym tonem, z wielkim cygarem w ustach opowiadał historię firmy. Dookoła nas, niczym niezniszczalny moskit, krążyła mała Josie, najmłodsza córka Paiste, która z iście maratońską kondycją skakała, biegała i skutecznie brzęczała nam nad uszami. Także podczas naszej przechadzki po fabryce biegała niezmordowanie z psem Rockim, umorusana od stóp do głów. Pracownicy przyzwyczajeni jej obecnością nie zwracali na nią nawet najmniejszej uwagi.
Nazajutrz pod swoje skrzydła przejął mnie stary, dobry znajomy - Christian Wenzel, co oznaczało, że nadszedł czas na tournee po fabryce. Korytarze części biurowej fabryki obwieszone są złotymi płytami muzyków, katujących Paiste. Prym wiodły płyty Iron Maiden, czyli jednego z głównych ambasadorów marki w osobie Nicko McBraina. Spore wrażenie robi showroom, gdzie znajdują się wszystkie modele, serie i rozmiary talerzy i innych instrumentów perkusyjnych, robionych obecnie przez fabrykę. Głównym punktem pokoju jest olbrzymi dwumetrowy gong, którego apokaliptyczne brzmienie z pewnością będzie towarzyszyć końcowi świata. Rozpocznijmy nasz krótki spacer po legendarnej fabryce?
Kelly zajmuje się zarówno sprzedażą, kontaktem z dystrybutorami, ale także wspomaganiem artystów. Jest także twarzą firmy, którą zawsze można spotkać na wszelkiego rodzaju targach na całym świecie. Zbiera informacje na temat tego, co się dzieje na scenie muzycznej, co ma później wpływ na powstające serie talerzy. Kontaktuje się z dystrybutorami i dilerami talerzy celem uzyskania informacji na temat oczekiwań perkusistów, a także na co jest największe zapotrzebowanie, a na co mniejsze. "Perkusiści Paiste to dla mnie wielka rodzina, a ja jestem ich starszą siostrą, która o nich dba, gdy są w trasie, gdy są w studio. Zawsze staram się im pomagać, kiedy potrzebują wsparcia. Podróżuję po całym świecie za nimi i uwielbiam ich oglądać zadowolonych za setem Paiste". To bardzo wesoła babeczka z wielkim poczuciem humoru. Gdy ją zapytałem w samochodzie, czego słucha, odparła, że od klasyki i np. Bacha po współczesnego rocka. "Bach nie był perkusistą Paiste?" - zapytałem. Odparła uderzając w kierownicę: "Cholera! Przegapiłam go!".
Początkowy etap. Fabryka w Nottwil nie ma w swoich podwojach kuźni, gdzie niczym w legendarnym Völklingen wytapiany byłby stop. Wyprasowane plastry ściągane są z zewnątrz, oczywiście według określonych tajnych wytycznych. Zresztą wiele etapów produkcji okraszonych jest tajnymi elementami. Nieraz drobne detale produkcyjne mogą mieć wpływ na jakość sprzętu, nie inaczej jest i w Paiste, dlatego też to, co widzimy jest w sumie większym wycinkiem całego procesu powstawania Paiste.
Po otrzymaniu gotowego dysku rozgrzewany jest bell. Wykorzystywana jest do tego specjalna forma, która w przybliżeniu ma zaznaczyć miejsce i wielkość potrzebnego bella. Uwierzcie mi. Utrzymanie palnika i płynne nim kręcenie nie jest rzeczą prostą i wymaga nielichej wprawy, by nie zrobić jakiegoś jajowatego kształtu.
Tak rozgrzany bell wędruje do prasy, gdzie Pius Kurman (pan pracownik) skutecznie wybija bell o odpowiedniej wielkości.
Oczywiście, póki co, taki talerz możemy założyć sobie co najwyżej na głowę lub podać w nim rozgotowany kalafi or, dlatego też Pius wycina w nim otwór na statyw. Tak przygotowane plastry wędrują dalej celem nabrania odpowiedniego modelu.
W jednym z boksów Urs Helfenstein rozpoczyna żmudny proces półautomatycznego kucia. Maszyna, którą obsługuje, sterowana jest za pomocą pedała znajdującego się z prawej strony. Jak widzicie, Urs zatacza kolejne okręgi ręcznie, regulując jedynie silę uderzenia młota. Gwarantuję Wam, że jeżeli siedząc tam za pierwszym razem nie zrobimy sobie krzywdy to z pewnością prędzej nam wyjdzie "a" w japońskiej hiraganie, aniżeli równiutki okrąg.
Tego pana być może niektórzy poznają, ponieważ często pojawia się przy relacjach z fabryki. Paul Plüss kuje ręcznie jeden z modeli serii Signature, które wróciły z procesu toczenia. Wspomnimy o nim za chwilę. Ten model wraca do kucia ręcznego, gdzie Paul dokładnie sprawdza parametry każdej, ale to każdej blaszki. Jak widzicie w tym miejscu sprawdzane już jest jej brzmienie.
Paul sprawdza równość blaszki zarówno "na oko", jak i poprzez ułożenie jej na metalowym blacie. Łatwo można wtedy sprawdzić, czy talerz jest prosty, czy też nie.
W tym miejscu Paul bezlitośnie tworzy jedną z bardziej charakternych serii talerzy na świecie, a mianowicie Rude. Ciosy młotkiem są stanowcze i diabelnie precyzyjne. Paul przesuwa talerz wkoło bardzo szybko. Wprawienie się w rzemiosło zajmuje od 2 do 4 lat. Nic dziwnego, mały młotek jest może dość niepozorny, jednak utrzymanie go i tłuczenie precyzyjnie zza ucha, jak to robi Paul jest niewiarygodnie trudne.
Na ścianie widać zestaw blaszek wytłuczonych przez gości. My mamy także swojego reprezentanta w osobie Inferno, który poradził sobie dość sprawnie (blasty robią swoje). Pochlebnie wypowiedział się Paul także na temat kucia Scotta Travisa z Judas Priest. Na dostępnych filmikach z fabryki widzimy jednak, jak panowie to wykonują - lekkie uderzenia ze ślimaczą częstotliwością. Oczywiście także miałem przyjemność zrobić swój model. Mając w głowie obraz perkusistów ciapiących talerz, jak niemowlak kaszę, chciałem uderzać niczym mistrz Paul. Dlatego z moim doświadczeniem jej finalne brzmienie przypomina bardziej pukanie w głowę Blaszanego Drwala z krainy Oz niż słynne Rude. Cóż?. To moja pierwsza blaszka w życiu?
Praca tego osobnika zrobiła na mnie największe wrażenie. Nie wygląda to może na klinikę kardiochirurgii w Katowicach, jednak Andreas Müller wykonuje naprawdę chirurgiczne szlify.
Lewa ręka musi być niezwykle mocna i nieruchomo trzymać dłuto. Prawa ręka musi delikatnie, precyzyjnie dociskać i zdzierać odpowiednią warstwę z toczącego się talerza. Dopuszczalne różnice w egzemplarzu to zaledwie parę gram, natomiast różnica grubości talerza liczona jest w dziesiątych milimetra. W przypadku Signature talerz wraca do kolejnego kucia u Paula, w przypadku pozostałych modeli nie ma takiej potrzeby, natomiast blaszki Rude nie przechodzą przez ten etap. W tym miejscu talerze uzyskują również swój blask, jednak wykończenie brillant robione jest w innym miejscu w sekretny sposób.
Kilkadziesiąt talerzy założonych na szpulę niczym płyty CD. Tego typu szpulki przewijają się przez całą fabrykę?
Tutaj Gerold Ottiger nakłada napisy, w tym momencie akurat na talerze Rude. Dzieje się to zaraz po tym, jak wygładzone zostaną krawędzie talerza. Proces drukowania jest automatyczny w celu uniknięcia rozlanych lub nieczytelnych napisów. Gąbka z farbą dociska regularnie w danej odległości od krawędzi i środka każdą blaszkę. Z prawej strony widzimy poukładane szablony poszczególnych napisów. Zasadniczo nie ma żadnych ograniczeń co do wzorów, jakie chcemy sobie zrobić na talerzu.
Ostatni z etapów stricte produkcyjnych. Nakładanie drobniutkiej warstwy lakieru. Jest to wyjątkowo cienka błonka. Tak, by nie wpłynąć na brzmienie talerza. Przed jej nałożeniem trzeba uważnie sprawdzić, czy nie ma na talerzu odciśniętych paluchów, by nie zostały one utrwalone na wieki niczym prehistoryczny insekt w żywicy.
Tu już jesteśmy w pokoju, gdzie testowane są poszczególne modele i sprawdzana jest ich identyczność w stosunku do tzw. Klangmustera, który przebył całą drogę produkcyjną i na poszczególnych etapach służył jako wzór. Na zdjęciu widzimy specjalny prototyp ride?a Signature Dark Metal dla Charliego Benante. Wykonanie talerza na zlecenie także nie stanowi problemu dla fabryki i jest to niewiele większy koszt od katalogowych modeli.
Werner Jurt testuje talerze dla Paiste już od wielu, wielu lat. Zgodnie z polityką firmy blaszki muszą brzmieć identycznie w danej serii, modelu i rozmiarze. Jest to wygodne w momencie, gdy słyszymy konkretny talerz u kogoś, po czym udając się do jednego ze sklepów wiemy, że dostaniemy właśnie tak brzmiący egzemplarz. Zaledwie 5 procent talerzy idzie do ponownej przeróbki. Serce się kraje, gdy słyszymy fajną blachę, po czym wędruje ona pod nóż, gdyż nie spełnia wymogów danego modelu? Klangmuster wymieniany jest co kilka lat ze względu na zużycie. Werner dobrze wie, na jakie ustępstwa może sobie pozwolić w stosunku do każdego egzemplarza.
Na koniec Erich Wüest sprawdza dokładnie każdy egzemplarz. Zarówno krawędzie, jak i jakość wykończenia (napisy) celem ostatecznego wyeliminowania ewentualnych błędów. Wkrótce talerze wędrują do plastikowych toreb.
Talerze trafiają do magazynu, gdzie można dostać zawrotu głowy. Oczywiście z chwila, gdy widzimy, jak talerze są produkowane każdemu bębniarzowi robi się ciepło na sercu, ale w momencie, gdy to wszystko ląduje do magazynu i tam spoczywa cicho na półkach szybkość bicia serca wprowadza w zakłopotanie nawet centralki Dereka Roddy?
Ściana gongów, które produkowane są w niemieckiej filii fabryki. Tam także robione są niższe formuły talerzy. Widzimy, jak Christian stoi obok największego z gongów.
Słynne bębny Paiste. Istnieją na świecie trzy takie zestawy. Pierwszy ma Danny Carey, drugi Carl Palmer, a trzeci widzicie właśnie na zdjęciu, stoi w showroomie firmy. Są to bębny niewiarygodnie ciężkie i nie są przeznaczone do grania mimo, że Erik zapewnia, że sprzęt posiada niesamowity atak. Największy z floor tomów waży ok. 20 kilogramów. Perkusiści, którzy grają często w różnych miejscach nie byliby zadowoleni z takich gabarytów.
W obszernym gabinecie Erika miałem okazję porozmawiać na tematy związane z firmą i jej historią. Ciekawostką jest, że w okresie drugiej wojny światowej siedziba firmy znajdowała się w Polsce, w okolicach Trójmiasta. Ten temat był bardzo interesujący i Erik dokładnie go opisał.
Firma powstała na początku dwudziestego wieku w carskiej Rosji na terenie St. Petersburga. Wtedy to jej założyciel Michaił Toomas nie zajmował się jeszcze produkcją talerzy. Prowadził sklep, gdzie równocześnie zajmował się serwisem sprzętu. Rewolucja Rosyjska spowodowała, że Michaił Toomas musiał zamknąć sklep. Jak wiadomo, w 1918 roku Estonia uzyskała niepodległość i w tym to kraju, w jej stolicy Tallinie, Michaił Toomas rozpoczął produkcję swoich talerzy. To jest także kluczowy moment, jeżeli chodzi o sposób produkcji talerzy, które różnią się od tureckich produktów. W tym okresie zmian Rosja była w konflikcie z Turcją, co powodowało, że nie dostawał się nie tylko żaden sprzęt z tamtego rejonu, ale także żadne rozwiązania techniczne. Nie było możliwości robienia identycznego sprzętu tymi samymi metodami. Dlatego też młody syn Toomasa - Michaił M. Paiste rozpoczął produkcję sprzętu, opierając się na podpatrzonej wcześniej technice tureckiej. Talerze i gongi zaczęły zdobywać coraz większą popularność i uznanie nie tylko w Europie, ale także za Wielką Wodą w Ameryce, gdzie bardzo mocno rozwijała się nowoczesna muzyka.
Wizyta w Polsce to nic innego, jak ucieczka w momencie wkroczenia Armii Czerwonej na teren Estonii w 1940 roku. Rodzina miała w swoich korzeniach przodka z Niemiec, co ułatwiło im przedostanie się na teren okupowanej Polski. Na terenie wcielonej do Związku Radzieckiego Estonii groziło im bowiem śmiertelne niebezpieczeństwo (byli prywatnymi właścicielami dobrze prosperującego przedsiębiorstwa). Okres wojny to praca w zakładach lotniczych i okazjonalne produkcje talerzy dla orkiestr wojskowych. Problemy z surowcem były w tym okresie ogromne i firma w zamrożeniu nastawiła się głównie na przetrwanie. Dalsze losy to ucieczka dalej na zachód z chwilą, gdy Armia Czerwona zaczęła "wyzwalać" tereny Polski. Z metryką wcześniejszych uciekinierów rodzina nie miałaby łatwego losu oddając się w ręce sowietów. W końcu rodzina dotarła na tereny północnych Niemiec i tam krok po kroku zaczęła odbudowywać swoją markę. W roku 1957 Michaił ustanowił główną fabrykę na terenie Szwajcarii, chociaż w grę wchodziła również Szwecja. Od tego czasu wszystkie ważniejsze modele robione są właśnie w Nottwill. Także tutaj Erik ma swoją siedzibę i dom.
W ciszy i spokoju przerywanym jedynie uderzeniami młotków majstrów i brzękiem nowych blaszek, Erik wraz ze sztabem ludzi przygotowuje kolejne modele talerzy. Sam Erik nie jest perkusistą, jednak nie ma w produkcji odrobiny przypadku, ponieważ firma bardzo mocno korzysta z rad swoich bębniarzy, którzy przekazują na bieżąco swoje uwagi i przedstawiają nowe pomysły na brzmienie talerzy. Jak wiadomo zainteresowanym firma jest wynalazcą takich rozwiązań, jak flat ride czy też pofalowana dolna blaszka hi-hatu, nazwana później jako sound edge. Erik sprawia wrażenie osoby bazującej na tradycji, stąd jego brak przekonania do wszelkich talerzy z otworami, jak O-zone Sabiana czy EFX Zildjiana. Erik znad okularów spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, gdy zapytałem o te rozwiązanie. "Robić dziury w talerzach? Po co?" - odpowiedział retorycznie - "To nie jest jakaś wielka innowacja? Koncentrujemy się na talerzach, ponieważ efekty tak naprawdę nie mają zbyt wielkiego wzięcia".
Paiste nigdy nie próbowało robić innych instrumentów za wyjątkiem talerzy, gongów i kilku instrumentów perkusyjnych, które i tak opierają się na podobnej obróbce metalu. Bardzo ciekawie Erik wypowiedział się na temat perkusistów: "Perkusista to taki społeczny typ muzyka, bardzo specyficzny. Jeżeli posadzisz dwóch lub trzech bębniarzy w jednym miejscu to zaczną oni sobie pokazywać rudymenty, wszelkiego rodzaju zagrywki, sztuczki itd. Jeżeli zrobisz to samo z gitarzystami i zaczną robić coś specjalnego to skończy się to tym, że się odwrócą, żeby nikt nie widział, co robią. Poza tym perkusiści są cali obładowani sprzętem. Jak się przyjrzysz to masz statywy w różnych wersjach, naciągi, bębny i ich elementy, różnego rodzaju talerze. Pełno tego wszystkiego. Dodatkowo perkusiści są w gruncie rzeczy tradycjonalistami. Jeżeli widzisz bardzo niekonwencjonalne rozwiązania z kształtem talerzy czy bębnów to zwróć uwagę, że nigdy nie kończy się to jakimś oszałamiającym sukcesem. Perkusiści zawsze wracają do klasycznych, podstawowych zestawów. Ta sama sytuacja jest z talerzami". Ale ile można robić talerzy w ten sam sposób? "To wszystko zależy od brzmienia i od muzyki. Muzyka się zmienia przez cały czas. Zobacz na muzykę w ostatnich kilkudziesięciu latach - jak w szalony sposób się zmieniała. I tak też jest i teraz. Pamiętam, jak modne były małe talerze, teraz znów powrót jest do ogromnych rozmiarów, Podobnie jest z bębnami. Dlatego też perkusiści często wracają do nas i mówią, że chcą blachy ciemniejsze czy jaśniejsze".
Poruszaliśmy także kwestię materiału, z jakiego są talerze. Erik odpowiedział: "Ludzie bardzo zwracają uwagę na to, z czego zrobione są talerze, ale tak naprawdę mało kto wie, co się kryje za tym materiałem. Mamy różne rodzaje brązu wykorzystywane w różnych konfiguracjach. Każdy ze stopów ma inny potencjał brzmienia." Erik wymienił kilkadziesiąt wręcz konfiguracji brzmieniowych w oparciu o poszczególne rodzaje materiałów podkreślając domyślnie, że jest to wiedza powszechnie znana w środowisku producentów talerzy. "To, co jest rzeczą najważniejszą dla kogoś, kto robi talerze to włożyć teraz w to wszystko odpowiedni nakład pracy. Najważniejszą rzeczą jest więc sam proces wykonywania talerzy, poszczególne etapy". W odpowiedzi na pytane odnośnie ekspansji chińskich firm Erik przyznał, że ma to sens ze względu na długie tradycje w produkcji talerzy i gongów. "To, że masz materiał chociażby światowej klasy to nie znaczy, że będziesz miał talerz najwyższej klasy. Musisz jeszcze wiedzieć, co z tym płaskim dyskiem zrobić. Oprócz tego musisz wiedzieć, jak to zrobić ponownie, jak powtórzyć model. Jest to też jakaś forma sztuki".
Firma współpracuje ze szkołami, głównie jednak skupiając się na poważnych placówkach, jak np. słynna Berklee. Na pytanie, co polskie szkoły muzyczne powinny zrobić, by móc współpracować z Paiste, Erik odparł, że wystarczy się skontaktować z firmą i rozpocząć rozmowy na ten temat, a wtedy się okaże, co da się zrobić. "Mamy wiele możliwości współpracy i działamy w oparciu o pewien budżet, ponieważ jest tak dużo szkół na całym świcie, że niemożliwa jest współpraca ze wszystkimi. Interesują nas szkoły, które wypuszczają ze swoich progów muzyków. Te nas najbardziej interesują". Poruszyliśmy więc temat naszego kraju. "Polska zawsze miała mocną scenę muzyczną, świetnych muzyków jazzowych i naprawdę bardzo się cieszę, że kraje Europy Wschodniej są teraz otwarte i rynek muzyczny się rozwija". Erik sprowadził mnie jednak na ziemię: "Ameryka nadal przewodzi, jeżeli chodzi o rynek muzyczny i na nim musimy się mocno koncentrować. Z drugiej strony muzycy z poszczególnych krajów są dla nas także istotni i ważni". W tym momencie wygarnąłem Erikowi, że wielkie firmy mają gdzieś naszą część Europy i nie obchodzi ich w ogóle, kto tu gra i kto jest popularny. A wystarczy wykonać drobne, pod względem materialnym, mało kosztowne gesty, by pozwolić pałkerom z Czech, Polski, Węgier, Ukrainy poczuć się częścią tej wielkiej muzycznej rodziny. Erik przyznał mi rację, dodając przy tym, że rzeczywiście do tej pory nie przykłada się aż tak dużej wagi do tego mimo, że rynek w tych krajach się rozwija. Na koniec Erik nie chciał powiedzieć, który talerz jest jego ulubionym talerzem: "Oj Boże? Nie wiem, jak odpowiedzieć? Jest tyle wspaniałych!".