Wspominamy: Piotr Dziemski
Dopadło też nas. To jak choroba, która przenosi się drogą kropelkową. Zaczyna się niegroźnie. Siedzisz ze znajomymi. Spędzasz miło czas. Gospodarz mówi – posłuchajcie, ciekawe, jak się wam spodoba.
Generalnie bez wprowadzenia i wczesnego podania wniosków końcowych puszcza muzykę. I to – jak dla większości ludzi mojego pokolenia – jest doświadczenie epokowe, coś, co kompletnie odmienia ci odbiór muzyki. Tak, chodzi o słuchanie muzyki z płyt winylowych.
Kiedy kupiliśmy nasz pierwszy gramofon, otrzymaliśmy w prezencie od teściów ich kolekcję winyli. Cała masa polskiej, węgierskiej, enerdowskiej, jugosłowiańskiej muzyki rockowej, popularnej z lat 70 i 80. Pośród płyt znaleźliśmy egzemplarz albumu Czesława Niemena „Aerolit”. Nie znaliśmy tej płyty, nie wiedzieliśmy też zbyt wiele o muzyce Niemena. To, co usłyszeliśmy, wryło nas w fotel. Muzyka, jakiej w Polsce nigdy nie słyszeliśmy. Progresywne, polirytmiczne i polimetryczne kompozycje, futurystyczne brzmienia, zaskakujące aranżacyjne i elektryzujący wokal Niemena. Coś, co wyprzedziło swoją epokę o lata świetlne. Nic wcześniej i nic później nie miało takiego charakteru.
Wiedząc o współpracy Niemena z SBB byłem święcie przekonany, że za bębnami siedzi Jerzy Piotrowski. Byłem wręcz tego pewny – partie perkusji były tak intensywne, wirtuozerskie, karkołomne i z taką pewnością prowadziły zespół. Jednak „Aerolit” był pierwszą płytą Niemena po rozstaniu ze śląskim Trio. Na bębnach grał Piotr Dziemski – 21-letni wtedy muzyk, który swoim talentem i pracowitością mógłby obdzielić całe pokolenie.
Piotr Dziemski
urodził się 10 lutego 1953 roku w Gnieźnie. Ojciec Juliusz był aktorem (ukończył również 5 lat studiów medycznych), mama Krystyna suflerką w teatrze. Wszyscy muzykowali. Życie rodzinne było w dużym stopniu podporządkowane pracy Juliusza. Podróżowali tam, gdzie ojciec miał angaż teatralny. Rodzina Dziemskich mieszkała najpierw w Poznaniu, później w Gnieźnie, następnie w Lublinie, aż trafiła do Białegostoku. Tam osiedlili się na stałe.
Najstarszy z braci Dziemskich – Tadeusz – rozpoczął naukę w Szkole Muzycznej Sióstr Frankiewicz, natomiast Jerzy i Piotr uczęszczali do Ogniska Muzycznego. Piotr uczył się grać na wszelkich instrumentach perkusyjnych klasycznych, wibrafonie, kotłach, ksylofonie, werblu itd. Bracia wspominają, że otrzymał najlepsze klasyczne, muzyczne wykształcenie spośród ich trójki. Następnie zaczął naukę u Ryszarda Kosmali – autora jednego z pierwszych polskich podręczników gry na werblu („Nowa metoda gry na małym bębnie”).
Natomiast, jeśli chodzi o taką normalną szkołę, to kariera naukowa Piotra była delikatnie mówiąc „oryginalna”. Miał on swoją grupę kolegów, z którymi często chodził na wagary. Nie był łobuzem, ale do fanów szkoły też nie należał. Nie sprawiał problemów i nie buntował się przeciwko rodzicom – zwyczajnie nie lubił chodzić do szkoły.
Natomiast kochał muzykę. A tę miłość zaszczepił w nim właśnie najstarszy brat – Tadeusz.
Słuchając utworów z gatunku jazzu tradycyjnego i dixielandu Tadeusz często wygrywał pałeczkami różne rytmy, udając perkusistów z nagrań. To się bardzo spodobało młodszemu bratu i właściwie przez wspólną zabawę zaczęła się pasja na całe życie.
Starszy brat odkrywał przed Jerzym i Piotrem (Piotr był najmłodszy spośród trójki braci) światowe przeboje rock’n’rolla. Razem słuchali audycji Radia Luxemburg, z niecierpliwością czekając na nagania Beatlesów, Rolling Stonesów, The Kinks czy Monkeesów. Jednak największą miłością darzyli Jimiego Hendrixa. Piotr w późniejszych latach będzie mocno nawiązywał stylem gry do perkusisty Jimi Hendrix Experience – Mitcha Mitchella.
Razem z kolegami z III LO Tadek założył zespół Scholastycy. Po czasie, widząc, że Jerzy coraz lepiej radzi sobie na gitarze, przyjął go do składu na gitarę rytmiczną. Ostatecznie do zespołu dołączył Piotr, zastępując ówczesnego perkusistę. Chłopaki grali co sobotę w białostockich klubach studenckich – w „Co nieCo”, a później w „Herkulesach”. Był rok 1967, Piotr miał dopiero 14 lat. Historia prawie jak z Tonym Williamsem z czasów początków współpracy z Davisem.
Granie w klubie było dla Piotra największą lekcją. Duża ilość repertuaru, granie przed publicznością, a co najważniejsze – baczne oko braci, którzy nie puszczali płazem żadnej pomyłki w grze. Z czasem zespół zmienił nazwę ze Scholastyków na Brothers. Teraz jako trio, Tadeusz, Jerzy i Piotr byli jednym z najważniejszych zespołów na białostockim rynku muzycznym. Chłopaki grali świetnie, śpiewali w trójgłosie mieli bardzo aktualny repertuar. Konkurowali z „Diamentami”, „Tuzintonami”, „Żółtodziobami”... Coraz częściej zdarzało im się grać na gościnnych występach w innych szkołach, na balach i studniówkach. W tym czasie też Piotr pokazał swój kunszt i talent perkusyjny. Ponieważ nie miał swojego kompletnego zestawu zazwyczaj grał na tym, co zastał w klubie czy sali, w której odbywał się koncert. Kiedy było parę zespołów i paru perkusistów każdy grał na tym samym zestawie. Piotr nigdy nie miał z tym problemu. Zawsze potrafił wyczuć instrument, znaleźć punkty, w których każdy bęben i talerz brzmi najlepiej. Jeśli coś mu nie pasowało, robił szybką korektę strojenia i do dzieła. I zazwyczaj brzmiał najlepiej spośród wszystkich perkusistów, wprowadzając odbiorców i jury w zdziwienie. Bo niby ta sama scena, ten sam instrument, a brzmienie o niebo lepsze.
Chłopaki zarabiali swoje pierwsze prawdziwe pieniądze. Mogli sobie pozwolić na przyzwoity, jak na tamte czasy, sprzęt grający. Jeden z kolegów Tadeusza załatwiał mu płyty winylowe, mieli największą kolekcję nagrań Jimiego Hendrixa. Ich rodzinny dom cały czas był pełen gości.
Piotr współpracował jednocześnie z Zespołem Pieśni i Tańca „Kurpie Zielone” oraz Białostocką Orkiestrą Symfoniczną, w której grał na klasycznych instrumentach perkusyjnych. Trzeba wiedzieć, że wielu polskich artystów estradowych tamtych czasów jeżdżąc na koncerty nie zabierało ze sobą swojego całego zespołu, tylko współpracowało z lokalnymi orkiestrami i grupami. W ten sposób, jako perkusista orkiestry białostockiej, Piotr miał możliwość współpracy z czołówką wokalistów lat 60 i 70. Jego niezwykły talent i kunszt instrumentalny został nawet doceniony przez Henryka Debicha (jednego z najważniejszych polskich dyrygentów i aranżerów), który poprosił Piotra, żeby zagrał solo w jednym z utworów – co było kompletnie poza programem.
Kiedy w 1972 roku Tadeusz wyjechał na studia muzyczne do Olsztyna, Jerzy i Piotr postanowili dalej grać, ale pod nazwą Universum. W tym składzie zdobyli pierwsze miejsce na białostockiej Gitariadzie. Byli bezkonkurencyjni i poziom ich gry był tak wysoki, że jury postanowiło nie przyznać drugiej nagrody, pokazując tym samym ich przewagę. Sukces był o tyle ważny, że w jury nie było białostoczan.
Wieczorem Universum grało koncert w Herkulesach. Niespodziewanie na koncercie pojawił się Czesław Niemen z kolegą Tadeusza, Krzysztofem Rogalą, który namówił Czesława do posłuchania braci Dziemskich. Jerzy Dziemski wspomina, że kiedy dostrzegli Niemena na widowni, postanowili dać z siebie wszystko. Grali najlepsze utwory, starali się wznieść ponad swoje możliwości. Taka okazja przecież nie zdarza się codziennie. Po koncercie Czesław przywitał się z chłopakami z Universum i zaprosił ich na swój koncert. Był to czas końcówki współpracy Niemena ze śląskim trio. Trudy wieloletniej współpracy, wspólnych tras, różnicy charakterów i muzycznych koncepcji zaczęły już dawać się we znaki. SBB chciało zacząć karierę zespołową bez lidera w postaci Czesława, ze swoją muzyką. Napięcia były coraz większe. Niemen powoli rozglądał się za nowym składem, poszukiwał ciekawych muzyków młodego pokolenia. Ponoć krążyły plotki, że Niemen jest muzycznym inwalidą i cała jego siła tkwi w genialnym składzie SBB. Stąd też potrzeba przedefiniowania swojej twórczości, udowodnienie słuchaczom, krytykom i branży muzycznej, że są w błędzie.
Piotr Dziemski nigdy wcześniej nie słyszał Piotrowskiego na żywo. Jego bracia wspominają, że był pod wielkim wrażeniem, był nawet trochę podłamany. Czuł, że jeszcze długa droga przed nim, wiedział, że jeszcze tak nie potrafi. Pomimo młodego wieku był świadomy i potraktował tę sytuację jako wyzwanie. Chciał być coraz lepszy. Nie wiedział, że jest to czas, w którym jego kariera zawodowa tak naprawdę się zaczyna.
Po koncercie Czesław zaprosił młodych białostockich muzyków na scenę. Już bez widowni poprosił, żeby zasiedli za jego instrumenty i zaczęli grać. Słuchał, notował, obserwował, nagrywał. Był pod wielkim wrażeniem gry Piotra. Jednak sytuacja nie była zobowiązująca, nie było to oficjalne przesłuchanie, żadnych wspólnych planów, obietnic. Pomimo to chłopaki potraktowali to wydarzenie jako wielką szansę. Niemen był Numerem Jeden w polskiej muzyce. Wszyscy liczyli się z jego zdaniem.
Życie toczyło się dalej. Piotr grał nadal z braćmi w białostockiej orkiestrze. Postanowił rozpocząć naukę w Szkole Muzycznej II stopnia w Warszawie na ulicy Bednarskiej. Egzaminy poszły mu bardzo dobrze. Dostał się od razu do II klasy. Po egzaminie usłyszał: „Macie tam strasznie wysoki poziom w tym Białymstoku”. Piotr nie zaprzeczał – nauka muzyki i muzykalności, którą otrzymywał od swoich braci, była rzeczywiście niepowtarzalna.
W lipcu rodzina Dziemskich otrzymała niespodziewany telefon. Zadzwonił Czesław Niemen. Dzwonił do Piotra, chciał, żeby dołączył do jego nowego zespołu. Przed młodym muzykiem pojawił się ciężki wybór – rozpoczęcie nauki w wymarzonej i najlepszej w tamtych czasach szkole, czy kariera muzyczna pod okiem największej polskiej gwiazdy. Piotr wybrał Niemena, myśląc, że na szkołę zawsze będzie miał czas. We wrześniu zaczęli grać już pierwsze próby i koncerty. Piotr zagrał trasę po Finlandii, Holandii i NRD. Niemen miał jeszcze zobowiązania wobec CBS International, dla której musiał nagrać ostatnią zakontraktowaną płytę („Mourner’s Rhapsody”). Po powrocie z Nowego Jorku zabrał się już w pełni za tworzenie nowego zespołu i płyty. Jesienią 1974 roku powstał album „Aerolit” – jedyny studyjny album z udziałem Piotra Dziemskiego. Niemen wiązał z tym albumem wielkie nadzieje i był z niego bardzo dumny. Jednak pierwszą przychylną recenzję „Aerolit” otrzymał dopiero w 2002 roku.
Grupa „Niemen Aerolit” wystąpiła na XIV Międzynarodowym Festiwalu Piosenki Sopot ‘74 – jest to jedno z nielicznych nagrań Dziemskiego, które zachowały się w dobrej jakości. W trakcie koncertu zespół zagrał cztery kompozycje – „Cztery Ściany Świata”, „Pielgrzym”, „Daj mi Wstążkę Błękitną” i „Lilacs and Champagne”. Zespół intensywnie koncertował w Polsce. 9 maja z „Niemen Aerolit” zagrał koncert w klubie Riviera w Warszawie. Występ ten został zarejestrowany i przez wiele lat przechowywany w archiwach Programu Trzeciego Polskiego Radia. Został wydany dopiero w październiku 2007 roku nakładem Agencji Fonograficznej Polskiego Radia. Album nosi tytuł „41 Potencjometrów Pana Jana” i jest to drugi i ostatni album z udziałem Piotra Dziemskiego.
W 1974 po premierze płyty „Apocalipse” Machavishnu Orchestra Dziemski zafascynował się stylem gry Narady Michaela Waldena, który zastąpił w zespole Billy’ego Cobhama. „Apocalipse” było niezwykłym źródłem inspiracji. Aranżacja, instrumentacja, poszczególne partie instrumentalne i produkcja albumu były tematem wielu dyskusji z kolegami z zespołu i braćmi Dziemskimi. Piotr bardzo intensywnie ćwiczył grę na zestawie. Wyzwolił się z „kompleksu Piotrowskiego”, ale czuł, że musi cały czas się doskonalić i – mimo tak dobrego startu, jakim jest bycie perkusistą Niemena – nie może osiąść na laurach. Był istnym tytanem pracy. Pomimo tego, że uwielbiał spotkania ze znajomymi, to jego życie towarzyskie i prywatne sprowadzało się głównie do kolegów z zespołów, krótkich spotkań po koncertach. Perkusja pochłonęła go w całości.
W marcu 1975 Piotr przyjechał do rodzinnego domu w Białymstoku. Bardzo źle się czuł, miał silne bóle brzucha. Podejrzewał, że mógł się przedźwigać, przeciążyć. Bardzo dużo pracował każdą chwilę poświęcał na intensywne ćwiczenie. Ojciec, który miał wiedzę medyczną, natychmiast kazał mu iść do szpitala. Tam zarządzono natychmiastową operację. Nie podejrzewano żadnych poważnych problemów zdrowotnych – najprawdopodobniej woreczek żółciowy. Operacja się nie udała. Następnego dnia doszło do zapalenia otrzewnej. Lekarze odbyli drugą operację, próbując poprawić swoje wcześniejsze błędy.
Piotr Dziemski umarł 29 marca 1975 roku. Miał 22 lata. Kiedy ojciec zobaczył akt zgonu syna, stwierdził, że ilość błędów lekarskich, która spowodowała zgon, mogłaby zabić kolejnych parę istnień. Rodzina i bliscy byli w szoku. Ich życie też się w pewnym sensie zatrzymało. Przecież nikt nie dopuszczał do siebie takiej myśli. Najmłodszy brat? 22-letni geniusz perkusji? Kolega ze szkoły? Przecież czekały go kolejne nagrania, koncerty, wyjazdy. Czekała go miłość, rodzina, przyszłość i zwykła ludzka codzienność. Pogrzeb odbył się 1 kwietnia.
Czesław Niemen na płycie „Katharsis” zamieścił utwór Epitafium/Pamięci Piotra.
Charakterystyka gry na podstawie płyty „Aerolit”
„Cztery ściany świata”, kompozycja otwierająca album, z tekstem wiersza Jonasza Kofty, to kompozycja najlepiej prezentująca umiejętności Dziemskiego. Utwór zaczyna się groovem na 7/4 z charakterystyczną dwójkową zagrywką pomiędzy hi-hatem a werblem. Następnie seria zespołowych akcentów i przejście w 4/4. Elementem, który zwraca uwagę już przy pierwszym przesłuchaniu, jest bardzo charakterystyczne brzmienie perkusji. Werbel i tomy są nastrojone wysoko i „śpiewnie”, typowo jazzowo. Jednak Piotr gra na nich z rockowym zacięciem, jak Mitch Mitchell u Jimiego Hendrixa. Efekt jest zaskakujący i nietypowy, szczególnie dziś, gdy perkusja w rockowej muzyce zazwyczaj brzmi nisko i ciemno.
Przed wejściem wokalu Piotr gra dwutaktowe tremolo na werblu i stopą zarysowuje tempo następnej części utworu. Zespół przechodzi w metrum 12/8. Jednak na pierwszym miejscu jest wokal, który też determinuje tempo utworu i jego dynamikę. Wszystkie akcenty, pauzy i zawieszenia są jakby „na znak”. Najprawdopodobniej były one zadyrygowane przez Niemena. Kluczowe, moim zdaniem w tej kompozycji jest to, że tempo utworu nie jest stałe. Każda kolejna część kompozycji jest w innym tempie i pomimo tego, że wejście zespołu zazwyczaj jest wspólne to tempo jest zaznaczone od razu. Nie ma wahania, rozjazdu, czasu na wbicie się w time. Jest to zasługa Dziemskiego, który gra niezwykle precyzyjnie i pewnie.
Ważne są też fragmenty utworu, które grane są unisono. Piotr gra tam w sposób groovowy, a jednocześnie instrumentuje przejścia i zagrywki pod melodię partii instrumentalnych.
Dziemski gra bardzo gęsto. Jego partie są intensywne, zaawansowane pod względem koordynacyjnym. Zajmuje dosyć szerokie pasmo w całej kompozycji, ale nie gra hałaśliwie i napastliwie. Jednak mam wrażenie, że wiele jego przejść jest balansowaniem na granicy ryzyka, szczególnie wszelkie szybkie 16stkowe i sekstolowe przejścia po tomach. Nie jest to zarzut, wręcz przeciwnie. Dodaje to tylko dramaturgii i napięcia. Najlepiej prezentuje to ostatnia część utworu, kiedy emocjonalnie i energetycznie całość osiąga najwyższy poziom.
W utworze „Pielgrzym”, który jest kompozycją opartą głównie o śpiew, melotron utrzymany jest w stylistyce etnicznej, nawiązującej do muzyki arabskiej. Piotr dołącza dopiero w połowie utworu i gra po tomach, modulując wybrzmienie floor toma i nadając kompozycji motorykę sunącej karawany.
Trzecia kompozycja na płycie – „Kamyk” w pierwszej części oparta jest na dwutaktowej figurze na 4/6 i 10/4 z rytmem – można powiedzieć – trip-hopowym, aby przejść w nowe tempo i zespołowy riff zainicjowany przez Dziemskiego w metrum 4/4 i 9/8, aby przejść na vamp w 7/8 pod quasi solowo-psychodeliczną partię klawiszy i syntezatorów. Forma powtarza się dwukrotnie. Natomiast po powtórce wcześniejszy riff zostaje zmodyfikowany poprzez dodanie kolejno 2, 3, 4, i 5 równych akcentów pod koniec frazy, żeby przejść w ósemkowe ostinato na dźwiękach D G F E aż do wyciszenia nagrania. Dziemski na tej figurze gra, jakby chciał rozbić całą kompozycję, zmieniając co chwilkę metrum i dodając różne akcenty.
„Daj mi wstążkę błękitną” to ballada, ale Piotr nie gra jej lirycznie, delikatnie. Gra szeroko, gęsto, podbijając każdy akcent. Słuchając tego utworu mam wrażenie, jakby jakiś „motownowy” zespół zaprosił do współpracy Iana Paice’a.
Ostatni utwór na płycie „Smutny ktoś, biedny nikt” zaczyna się riffem przywołującym King Crimson i The Doors. Jest progresywnie, ciężko, psychodelicznie i intensywnie, ale przy tym bardzo groovowo. Piotr gra bardzo szybkie przebiegi po tomach jako wypełnienia pomiędzy akcentami zespołu. W niektórych zagrywkach przypomina grę Johna Bonhama, szczególnie, jeśli chodzi o grę nogami, podwójne uderzenia na centrali jako przednutki przed werblem, osadzenie całego rytmu. Używa też cowbella, grając na nim pod solo pianina Fendera. Napięcie i energia w kompozycji utrzymywana jest do samego końca, dlatego zaskoczeniem jest, że „Smutny ktoś, biedny nikt” kończy się tak, jakby nagle skończyła się nagraniowa taśma. Oczekujesz ciągu dalszego, kulminacji, rozwiązania. Nic z tego.
W „Aerolicie” możemy usłyszeć, jak młodym i pełnym pasji był człowiekiem. Udowadniał to każdym dźwiękiem. A przy okazji bije od niego wielka muzyczna dojrzałość, pewność siebie i świadomość. Podobno Niemen nie dawał Piotrowi żadnych wskazówek co do jego gry. Rozumieli się bez słów. Natychmiast wyłapywał intencje kompozytora co do dynamiki, akcentów, faktury. Ponoć pracowało im się na tyle dobrze, że Niemen chciał następną płytę nagrać tylko w duecie z Piotrem.
Coda
Nie chciałbym, aby ten tekst był przepełniony żalem. Ciężko pisząc o kimś takim wyłączyć potrzebę porównania czy konfrontacji z samym sobą. Piotr Dziemski i jego twórczość nie przetrwała próby czasu. Nie uczy się o nim w szkołach, nie wspomina w kontekście ważnych postaci regionu, nie nazywa się jego imieniem ulic, szkół, konkursów. Radio i telewizja nie puszcza muzyki, którą nagrał, nie wspomina o nim nawet półgębkiem. Nawet w branżowych mediach nie cieszy się on jakąś wyjątkową popularnością. Niewielu z nas, perkusistów, kiedykolwiek słyszało o kimś takim. I można powiedzieć – takie jest życie. Tak było zawsze. Przecież nagrał tylko jedną płytę, która wcale nie była jakimś wielkim hitem. Żył przecież tylko 22 lata, za co mamy go pamiętać?
Może jest to z mojej strony nadmierny sentymentalizm, ale wydaje mi się, że szczególnie teraz powinniśmy pamiętać o takich Dziemskich. Ludziach, którzy przecierali nam szlaki. Którzy pomimo wszelkich przeciwności losu, braków sprzętu, materiałów, możliwości swobodnego podróżowania, dostępności nauki nie poddawali się i dążyli do nie do końca znanego celu. Nie było przecież workshopów, mówców motywacyjnych, YouTube’a, komputera i całej technologii, którą mamy teraz na wyciągnięcie ręki. Była natomiast niczym nie zachwiana ciekawość, pasja i głód nowych doświadczeń. Tadeusz Dziemski, brat Piotra, wspomina, że Piotr nie miał kompleksów. Nie oglądał się na boki. Nie brał udziału w chorym wyścigu, konfrontacji, porównywaniu się z lepszymi czy gorszymi od siebie, żeby sobie coś udowodnić. Nie miał na to czasu, nie miał takich potrzeb. On chciał grać, ćwiczyć, pracować nad sobą i swoimi umiejętnościami.
W dzisiejszym świecie, w czasach, w których tak ciężko o autorytet albo „bohatera”, ja wybieram Dziemskiego. I może mam jego obraz trochę wyidealizowany – szczerze mam to w nosie. A pomyśleć, że mógłbym nigdy nie zainteresować się jego sylwetką, gdyby nie jeden mały prezent.
Chciałbym też wspomnieć o ludziach, bez których ten tekst by nie powstał – o braciach Dziemskich – Tadeuszu i Jerzym. To oni cały czas pielęgnują pamięć o młodszym bracie, uzupełniając informacje o nim na mediach społecznościowych. Tadeusz brał czynny udział w tworzeniu tej historii, poświęcił mi swój czas, udostępnił rodzinne zdjęcia, rozwiał wszelkie wątpliwości i niedopowiedzenia. Dziękuję.
Przygotował: Bartosz Mikołaj Nazaruk
Zdjęcia: Archiwum rodzinne, płyta Aerolit