Flapjack - Sugar Free

Dodano: 23.09.2023
Maciej Nowak
Pojemność silnika (Ocena perkusisty)

60 /100
Pojemność baku (Ocena płyty)

60 /100

Jest mocno, skocznie i zagorzali fani to w większości kupią, ale czy będą chętnie do tego wracać?

Napęd: Maciej “Ślimak” Starosta (Stage Diving Club, 2023)

Typ silnika: rapcore, hardcore

Trasa: Status Flapjack jest bardzo specyficzny. Z jednej strony to niewątpliwie zespół zasłużony dla polskiej mocnej muzyki, mający silne grono zagorzałych fanów, chociaż głównie są to fani w okolicach 40 lat i wzwyż. Z drugiej strony jest to też kapela, która zawsze sprawiała wrażenia bycia ciut obok. Powstała w sumie jako „side-project” w okresie wielkiej świetności Acid Drinkers, podporządkowana była głównym projektom Licy czy Ślimaka. Nie zmienia to faktu, że zawsze oferowali muzyką wyjątkową, oryginalną jak na nasze podwórko. Mającą ten amerykański core’owy sznyt, ale przy tym zachowując nasz rodzimy charakter.

Po śmierci Grzegorza „Guzika” Guzińskiego wydawało się, że zespół zakończy działalność. Tymczasem Lica zebrał kolektyw, z którym ruszył w trasę i wziął się za nagrywanie płyty, co jest na pewno najlepszą formą oddania hołdu zmarłemu wokaliście. Pojawiły się też dodatkowe okoliczności. Acid Drinkers w zasadzie nie istnieje, a Luxtorpeda mocno się przegrzała.

Reakcja publiczności podczas występu na Metal Hammer Festival była niezwykle ciepła, tylko że… no właśnie. Na tamtym koncercie absolutnie dominowały siwe głowy z kucykami. Słuchając więc „Sugar Free” powstaje pytanie - dla kogo to jest album? Muzyka tu zawarta wpisuje się doskonale w charakter i styl kapeli. Nie ma tu żadnego zaskoczenia stylistycznego. Nie chodzi nawet o jakieś karkołomne zmiany, ale panowie lecą dokładnie znanym i utartym szlakiem. Szlakiem, który w świadomości współczesnych słuchaczy jest mocno zamglony, czasami niezrozumiały, a niekiedy wręcz nieznany. Na plus można tu wziąć chęć przypomnienia o takiej muzycznej formie, która faktycznie niesłusznie poszła odrobinę w zapomnienie. Cieszą obecne koncerty kapel w stylu Biohazard czy Dog Eat Dog, ale napływ nowej krwi jest tam znikomy, chociażby w porównaniu do niemal zmumifikowanych klasyków rocka, ale tam oczywiście forma jest lżejsza do przyswojenia.

Przede wszystkim album sprawia wrażenie, że był robiony naprędce. Nie ma tu zarysowanej jakiejś dramaturgii i układ krótkich 14 utworów nie ma wielkiego znaczenia. Czuć tu „doświadczenie boiskowe”, panowie wiedzą dobrze jak tworzyć taką muzykę. Zmiany wokalne przebiegły płynnie i Jakub „Kroto” Krotofil „siedzi” w całości, jeszcze bardziej podkręcając klimat w stronę Limp Bizkit. Brak tu jednak – używając świadomie trywialnego określenia – hitu czy też wybijających się singli, które staną się evergreenami. Jest mocno, skocznie i zagorzali fani to w większości kupią, ale czy będą chętnie do tego wracać? Z pewnością cieszy konsekwentna aktywność zespołu i fakt wydania takiej płyty, co najczęściej (także i tu) przejawia się w tej pierwszej entuzjastycznej fali pchanej przez oddanych fanów, którzy od razu skaczą do gardeł na każde słowo krytyki. Tylko że patrząc szerzej na cały obraz, nie jest to czołowe wydawnictwo zespołu. Piosenki wpadają i wypadają, i przychodzi nawet takie brawurowe pytanie, czy sami muzycy z biegu przegraliby bez problemu cały materiał? Nie jest to też muzyka, która by służyła jako materiał wprowadzający do grona nowych fanów Flapjack.

Smuci nas trochę rola bębnów na tej płycie, pod każdym względem. Schowane w miksie, mgliste i mało przejrzyste, co stoi przecież w opozycji do skocznych i tnących jak żyletka partii z jakich jest znany Ślimak. Ale i jemu też nie można wystawić tutaj najwyższej noty za przygotowane partie, mimo tempa sprawiają wrażenie ociężałych i mocno wyciśniętych. Zaznaczmy, że mówimy tu z perspektywy tego jakim artystą jest Ślimak i jakie partie bębnów słyszeliśmy na wcześniejszych płytach Flapjack. Perkusja zawsze niosła ich albumy, była nośnikiem, amortyzatorem, stabilizatorem, dawała płynność całości. Dotyczy to samych partii, ale też i brzmienia, które jest kluczem do całości. Ktokolwiek realizował brzmienie bębnów na „Sugar Free”, nie wyszło mu to najlepiej i chyba nie wie jak bardzo ważny jest to element akurat w tym gatunku muzyki.

Wrażenia z jazdy: Problem polega na tym, że to co najlepsze w muzyce, zespół ma już za sobą, a głównie chodzi tu o 3 pierwsze płyty. „Sugar Free” w tym układzie sił nic nie wnosi, ani ciekawego, ani tym bardziej nowego. Solidność albumu wynika z doświadczenia twórców, z drugiej strony wpływa na rutynowość i brak energii, która podawana jest tutaj z wyrachowaniem, schematycznie. Niby panowie chcą przeć do przodu, ale jest to mało przekonujące i mało wiarygodne. Pomijając bezkrytyczność sentymentalnie nastawionych starych fanów, ciężko doszukiwać się w tym materiale rzeczy, które przyciągną nowych. Młodsi, jak już, będą raczej sięgać po wcześniejsze dokonania zespołu i słusznie. 

Odcinki specjalne: „No stress” ma w sobie potencjał, gdzie aż się prosi by Ślimaka było więcej! Podobnie w jednym z ciekawszych numerów na płycie „Don't look down”.  Trochę dobrego bębnienia jest również w otwierającym „Veterans”.

 

Powiązane artykuły
Left image
Right image
nowość
Platforma medialna Magazynu Perkusista
Dlaczego warto dołączyć do grona subskrybentów magazynu Perkusista online ?
Platforma medialna magazynu Perkusista to największy w Polsce zbiór wywiadów, testów, lekcji, recenzji, relacji i innych materiałów związanych z szeroko pojętą tematyką perkusyjną.