Jason Bittner
Dodano: 28.05.2012
Dzięki firmie Zidljian, która działała w porozumieniu z dystrybutorem marki na Polskę, firmą Zibi, mieliśmy przyjemność obserwować na warsztatach atomowego perkusistę zespołu Shadows Fall - Jasona Bittnera, który coraz to kosi jakieś nagrody we wszelakich rocznych podsumowaniach czasopism perkusyjnych.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Oto krótka rozmowa z muzykiem, który tego dnia akurat grał w poznańskim Music Store.
Wielkie podziękowania za sprowadzenie Jasona na klinikę należy się zarówno firmie Avedis Zildjian jak i dystrybutorowi tejże marki na Polskę, firmie ZIBI. Panowie, dziękuję bardzo i mam nadzieję, że w przyszłości uda nam się ponownie gościć Jasona na warsztatach!
Marek "Gregor" Grzegorzewski (gregor@perkusje.pl)
Zdjęcia: Damian "Francuz" Krawczyk
Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z bębnami? Dlaczego właśnie bębny?
To trudne pytanie. Nie pochodzę z muzykalnej rodziny, ale moi rodzice puszczali w domu bardzo dużo muzyki. Ojciec słuchał zawsze bardzo dużo rocka z lat siedemdziesiątych. Mama natomiast słuchała dużo muzyki lat sześćdziesiątych, w tym Hendrixa, Doors?ów oraz Cream. Generalnie, będąc dzieckiem nawalałem w kuchni drewnianymi łyżkami po garnkach i patelniach a będąc u dziadków w ich śmietniki stojące z tyłu na ogrodzie. W ten sposób, małymi krokami rodzice kupowali mi zabawkowe zestawiki perkusyjne, które w zasadzie demolowałem. Wtedy po prostu wiedziałem że chcę grać na bębnach. Kiedy miałem osiem lat pojawiła się opcja pobierania nauki sztuki perkusyjnej w trzeciej klasie podstawówki. Zacząłem więc i? dalej się uczę (śmiech). Raz ojciec kupił płytę, która mu się nie spodobała, więc dał ją mi. Ja patrzę, oglądam co to i odkrywam: Kiss - "Destroyer". To w zasadzie podpaliło mnie jeszcze bardziej.
Wcześniej jak rozmawialiśmy mówiłeś, że masz polskie korzenie. Opowiesz nam coś o tym ?
Jasne, to w końcu dziedzictwo mojej rodziny. "Bittner" to moja polska strona - rodzina ze strony ojca to w 100% Polacy: ojciec jest Polakiem, jego rodzice są Polakami. Mama zaś jest z włoskiej rodziny więc jestem "pół na pół". Dorastałem czerpiąc z jednej strony i drugiej. Choć dziadkowie urodzili się w Ameryce to ich rodzice urodzili się w Polsce. Na dobrą sprawę, dziadkowie to pierwsze pokolenie amerykańskie a tata drugie. W domu moich pradziadków mówiło się po polsku, więc wychowali swoje dzieci w tym samym języku. Dziadkowie używali polskiego zawsze, kiedy mówili różne rzeczy o moim ojcu i mojej ciotce. W ten sposób młodzi nigdy nie wiedzieli o co chodzi (śmiech). Wiesz, chodzi o te dorosłe sprawy których dzieci nie powinny słyszeć, itd. Tak więc mój tata i ciocia nigdy nie nauczyli się mówić po polsku, ale zasłyszeli pewne słowa tu i ówdzie, więc sam też je znam: (w tym momencie Jason wypowiada ze 4 słowa, ale zrozumiałem tylko te) "Stówa", "Gówna", "Dupa Jaś" - takie tam, nic wielkiego. Wiesz, nie nauczyłem się ich poprawnie wypowiadać, ale moi dziadkowie płynnie mówią po polsku do dziś i dlatego tak sprawnie poszła im rozmowa z waszym dystrybutorem Zildjiana. Ucieszyli się jak cholera że mogą sobie tak pogadać (śmiech). Poza tym, kiedy zostawałem u dziadków na wieczór, puszczali w domu polska muzykę. Można zatem powiedzieć że bez tego" um pa, um pa" nie byłoby dla mnie dziś (Jason wygrywa na stole polkę w tempie 200bpm). Tak to przecież jest - thrash metal to przyspieszona polka generalnie. Blaściki tak samo (śmiech). Mam to więc we krwi.
Powiedz nam, jak wygląda życie na trasie? Jak wygląda dzień z życia pracującego bębniarza?
Słuchaj, myślę że dla osób niewtajemniczonych koncertowanie i bycie w trasie wydaje się być czymś uroczym i przepięknym, ale to kompletnie nie tak (śmiech). Nie zrozum mnie źle, ma to przecież swoje dobre strony. Najlepsze co może być to uczucie, że spędzisz półtorej godziny na scenie po długiej i żmudnej trasie i dobrze wiesz że było warto jechać, zagrać dla publiczności. Jednak typowy dzień wygląda tak: Budzisz się, nie wiesz gdzie, więc spoglądasz na wiszącą na szyi przepustkę i już wiesz: "Ok, jestem tu i tu - dobra" . Każdy dzień to jak Dzień Świstaka - cały czas to samo w kółko. Jedziesz w wybrane miejsce, meldujesz się, sprawdzasz co się dzieje, gdzie jest garderoba, o której się rozstawiamy, o której jest soundcheck - za każdym razem to samo: pośpiesz się a potem czekaj?
-"Pospieszcie się, żeby wstać na czas!" -" Czemu?" -" Bo musicie już czekać na rozstawienie się." -"Ok." -"Dobra, teraz pospieszcie się z rozstawianiem sprzętu!" -"Czemu?" -"Bo musicie potem czekać na soundcheck." -"Ok." -"Dobra, teraz pospieszcie się z tym soundcheckiem!" -"Czemu?" -"Bo musicie potem poczekać na zrobienie z wami wywiadu." -itd.itp.
Zatem widzisz, to taka rutyna - budzisz się, robisz swoją pracę i jeśli jesteś w jakimś miejscu gdzie nie ma co robić, albo gdy nie jesteś gwiazdą wieczoru i nie ma na miejscu garderoby, to wałęsasz się tu i tam, albo oglądasz w autobusie ciągle te same filmy, albo po prostu starasz się w nim zasnąć. Żeby nie zwariować po sześciogodzinnym "pół-śnie" w trasie, ja zawsze wstając wcześnie zaraz po naszym basiście staram się uprawiać jogę, ponieważ daje mi ona możliwość rozciągnięcia się i koncentracji. Zaraz po dotarciu na miejsce koncertu, jeśli jest to trasa, gdzie stać mnie na technicznego, mogę sobie pozwolić na odrobinę luksusu i odpoczynku po podróży. Niestety, jest tak tylko wtedy gdy pieniądze z tej trasy są większe. Wtedy mogę sobie wstać rano i po prostu zagrać cały koncert a techniczny wcześniej rozstawi za mnie graty żebym nie musiał się już o to martwić. Nie dlatego że mi się nie chce, tylko, że po przepracowaniu piętnastu lat każdy chciałby mieć taką możliwość.
Dam dobry przykład: w zeszłym roku koncertowanie było strasznie trudne, ponieważ na rynku u nas nieciekawie, więc trzeba dzielić busa z kapelą, z którą się nie widziałeś od ośmiu lat po to, by ciąć koszty gdziekolwiek się da, żeby móc zarobić na chleb. Także wiesz, rozładowanie sprzętu i ustawianie go samemu jest również czasochłonne i ciężkie, i tak naprawdę jeśli po strojeniu coś jeszcze Ci nie gra, to wina jest tylko Twoja i nie możesz zwalić jej na technicznego - zawsze trzymasz dodatkowo rękę na pulsie, aby wszystko dobrze grało. Jeśli jednak stać mnie na technicznego i jest naprawdę dużo sprzętu do wniesienia i ustawienia szybko na scenę przed główną gwiazdą, nie odgrywam gwiazdy rocka, tylko pomagam mu w pracy, jeśli oczywiście czas na to pozwala. Po zagranym koncercie albo pójdę obejrzeć kapelę, która po nas weszła, albo jak będę zmęczony, położę się spać, albo włożę słuchawki i obejrzę w busie jakiś film, zadzwonię do żony, itp. Tak czy owak, zawsze Dzień Świstaka: jedno i to samo?
-"Pospieszcie się, żeby wstać na czas!" -" Czemu?" -" Bo musicie już czekać na rozstawienie się." -"Ok." -"Dobra, teraz pospieszcie się z rozstawianiem sprzętu!" -"Czemu?" -"Bo musicie potem czekać na soundcheck." -"Ok." -"Dobra, teraz pospieszcie się z tym soundcheckiem!" -"Czemu?" -"Bo musicie potem poczekać na zrobienie z wami wywiadu." -itd.itp.
Zatem widzisz, to taka rutyna - budzisz się, robisz swoją pracę i jeśli jesteś w jakimś miejscu gdzie nie ma co robić, albo gdy nie jesteś gwiazdą wieczoru i nie ma na miejscu garderoby, to wałęsasz się tu i tam, albo oglądasz w autobusie ciągle te same filmy, albo po prostu starasz się w nim zasnąć. Żeby nie zwariować po sześciogodzinnym "pół-śnie" w trasie, ja zawsze wstając wcześnie zaraz po naszym basiście staram się uprawiać jogę, ponieważ daje mi ona możliwość rozciągnięcia się i koncentracji. Zaraz po dotarciu na miejsce koncertu, jeśli jest to trasa, gdzie stać mnie na technicznego, mogę sobie pozwolić na odrobinę luksusu i odpoczynku po podróży. Niestety, jest tak tylko wtedy gdy pieniądze z tej trasy są większe. Wtedy mogę sobie wstać rano i po prostu zagrać cały koncert a techniczny wcześniej rozstawi za mnie graty żebym nie musiał się już o to martwić. Nie dlatego że mi się nie chce, tylko, że po przepracowaniu piętnastu lat każdy chciałby mieć taką możliwość.
Dam dobry przykład: w zeszłym roku koncertowanie było strasznie trudne, ponieważ na rynku u nas nieciekawie, więc trzeba dzielić busa z kapelą, z którą się nie widziałeś od ośmiu lat po to, by ciąć koszty gdziekolwiek się da, żeby móc zarobić na chleb. Także wiesz, rozładowanie sprzętu i ustawianie go samemu jest również czasochłonne i ciężkie, i tak naprawdę jeśli po strojeniu coś jeszcze Ci nie gra, to wina jest tylko Twoja i nie możesz zwalić jej na technicznego - zawsze trzymasz dodatkowo rękę na pulsie, aby wszystko dobrze grało. Jeśli jednak stać mnie na technicznego i jest naprawdę dużo sprzętu do wniesienia i ustawienia szybko na scenę przed główną gwiazdą, nie odgrywam gwiazdy rocka, tylko pomagam mu w pracy, jeśli oczywiście czas na to pozwala. Po zagranym koncercie albo pójdę obejrzeć kapelę, która po nas weszła, albo jak będę zmęczony, położę się spać, albo włożę słuchawki i obejrzę w busie jakiś film, zadzwonię do żony, itp. Tak czy owak, zawsze Dzień Świstaka: jedno i to samo?
Wiele osób zadaje pytanie: "Co sprawiło, że przechodzisz do Zildjiana?" Byłeś postrzegany jako jeden z filarów firmy Meinl, który nie tylko przez długi czas grał na ich blachach, ale także wypuścił swój sygnowany produkt (Bell Blast Ride). Jak to zatem było ?
To dłuuuga historia i opowieść, ale postaram się ja streścić jak najbardziej i zawrzeć najistotniejsze powody mojego przejścia. Otóż pierwszy zawodowy talerz jaki sobie kupiłem w życiu to używany 18" Zildjian A Crash/Ride. Miałem wtedy jedenaście lat i długo mi zajęło odkładanie kasy aby go kupić, więc stał się moim Ride?m na lata. Moi ulubieni bębniarze z tamtego okresu tacy jak: Mitch Mitchell, Ginger Baker czy Keith Moon grali właśnie na Zildjianach. Przez takich właśnie ludzi poznałem tę firmę. Miałem też "fazę" na blachy, na których grał Neil Peart z Rush: to na czym grał też chciałem mieć. Kiedy zacząłem wchodzić w metal, Lars Ulrich też był moją inspiracją i on też grał na Zildjianach. To był czas kiedy również ciągnęło mnie do Paiste, więc w końcu zdecydowałem się zarówno na jedną firmę jak i na drugą. Zawsze w moim arsenale był jakiś talerz Zildjiana. Co mnie jednak skłoniło do zaprzestania gry na tych talerzach kiedy dorosłem? Nie było to brzmienie, o nie, kochałem je. Jednak za szybko je wszystkie rozwalałem, zdecydowanie szybciej niż Paisty. Tak więc musiałem zaczepić się wokół jakiejś firmy, na którą byłoby mnie stać i na której mógłbym pograć nieco dłużej, ale zakochany byłem w Zildjianie cały czas, jednak moja technika wszystkie je rozwalała. Kiedy przechodziłem do Meinla grałem jeszcze na Sabianach, ponieważ były relatywnie tanie i mogłem sobie na nie pozwolić. Byłem wtedy w zasadzie nikim a Meinl, z całym szacunkiem, nie był wtedy wielkim graczem na rynku - mówimy tu o roku 1999, kiedy do nich dotarłem. Nie mieli wówczas wielu endorserów, ale z czasem kiedy ja zacząłem stawać się kimś, ich pozycja na rynku instrumentów również rosła. Czyli wzajemna pomoc: ja rosnę w siłę, wy rośniecie ze mną - taka symbioza. Tak jak wspomniałeś, wypuścili mojego sygnowanego Ride?a i jestem im za to wdzięczny, nigdy nic złego na to nie powiem. Ale? z pewnymi rzeczami się przez te wszystkie lata nie zgadzałem, jednak odpuszczałem i pozwoliłem im się rozegrać.
Ponieważ znam się z Johnem de Christopherem (wiceprezes firmy Zildjian) już długie lata, w roku 2006 wyszedł do mnie z propozycją, czy nie chciałbym użyć paru ich produktów na sesjach nagraniowych. Wysłał mi te instrumenty i bardzo mi się spodobały. Wcześniej na sesjach używałem również innych (niż Meinl) talerzy, powiedzmy sobie szczerze. Powiem tak, na paru nagraniach Shadows Fall pojawiły się talerze Zildjian i tak to zostawmy. Jednak Meinl nawet o tym wiedział, ale jeśli chodzi o nagrywki, to zupełnie inny świat, inna bajka - dużo rzeczy może się wydarzyć. Zawsze chce się by brzmienie było jak najlepsze dla Ciebie. Kiedy John do mnie z tym przyszedł, równolegle wychodził mój Bell Blast Ride na światło dzienne. Także, choć byłem lojalnym artystą i było mi z tym źle, że chcę od nich odejść, to jednak postawiłem, że chcę jednak odnaleźć brzmienie, które mi w duszy grało przez te wszystkie lata. Dlatego właśnie przeszedłem do Zildjiana. Talerze Meinl brzmiały PRAWIE tak jak chciałem, lub były zbliżone do brzmienia jakiego szukałem. Zildjian to właśnie TO brzmienie. I choć ludzie w tym momencie pytają o mój sygnowany Ride, no cóż, z czasem wyrosłem z tego brzmienia i poniekąd, nie był do końca tym czym chciałem żeby był. Zildjian był na tyle miły że wykonał mi parę prototypów talerzy Ride i co więcej, ten jedne prototyp który w tej chwili czeka u mnie w domu to dokładnie to brzmienie które mi w duszy grało przez te wszystkie lata. Także reasumując i nie robiąc kwasu nikomu, chciałbym powiedzieć, że choć nadszedł czas na to przejście w maju, żałuję że nie wykonałem tego ruchu wcześniej.
Ponieważ znam się z Johnem de Christopherem (wiceprezes firmy Zildjian) już długie lata, w roku 2006 wyszedł do mnie z propozycją, czy nie chciałbym użyć paru ich produktów na sesjach nagraniowych. Wysłał mi te instrumenty i bardzo mi się spodobały. Wcześniej na sesjach używałem również innych (niż Meinl) talerzy, powiedzmy sobie szczerze. Powiem tak, na paru nagraniach Shadows Fall pojawiły się talerze Zildjian i tak to zostawmy. Jednak Meinl nawet o tym wiedział, ale jeśli chodzi o nagrywki, to zupełnie inny świat, inna bajka - dużo rzeczy może się wydarzyć. Zawsze chce się by brzmienie było jak najlepsze dla Ciebie. Kiedy John do mnie z tym przyszedł, równolegle wychodził mój Bell Blast Ride na światło dzienne. Także, choć byłem lojalnym artystą i było mi z tym źle, że chcę od nich odejść, to jednak postawiłem, że chcę jednak odnaleźć brzmienie, które mi w duszy grało przez te wszystkie lata. Dlatego właśnie przeszedłem do Zildjiana. Talerze Meinl brzmiały PRAWIE tak jak chciałem, lub były zbliżone do brzmienia jakiego szukałem. Zildjian to właśnie TO brzmienie. I choć ludzie w tym momencie pytają o mój sygnowany Ride, no cóż, z czasem wyrosłem z tego brzmienia i poniekąd, nie był do końca tym czym chciałem żeby był. Zildjian był na tyle miły że wykonał mi parę prototypów talerzy Ride i co więcej, ten jedne prototyp który w tej chwili czeka u mnie w domu to dokładnie to brzmienie które mi w duszy grało przez te wszystkie lata. Także reasumując i nie robiąc kwasu nikomu, chciałbym powiedzieć, że choć nadszedł czas na to przejście w maju, żałuję że nie wykonałem tego ruchu wcześniej.
Może na koniec mała porada dla młodych, aspirujących bębniarzy, którzy chcą zgłębiać sztukę perkusyjną?
Zaczynajcie powoli, znajdźcie sobie dobrego nauczyciela , weźcie od niego parę lekcji i jeśli możecie, nauczcie się rudymentów - to wam nie zaszkodzi a na pewno pomoże. No i oczywiście czerpcie radość z gry na bębnach!
To był Jason, dzięki bardzo za rozmowę
Nie ma sprawy, ja również dziękuję
Wielkie podziękowania za sprowadzenie Jasona na klinikę należy się zarówno firmie Avedis Zildjian jak i dystrybutorowi tejże marki na Polskę, firmie ZIBI. Panowie, dziękuję bardzo i mam nadzieję, że w przyszłości uda nam się ponownie gościć Jasona na warsztatach!
Marek "Gregor" Grzegorzewski (gregor@perkusje.pl)
Zdjęcia: Damian "Francuz" Krawczyk
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…