Daray
Dodano: 10.05.2012
Osoby Daraya chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeden z czołowych polskich bębniarzy nie próżnuje, odkrywając kolejne obszary perkusyjnego świata. Tym razem wraz z ekipą norweskiego Dimmu Borgir postanowił sprawdzić, jak wyjdzie Black Metal, zagrany razem z orkiestrą symfoniczną.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Koncerty rockowe czy też metalowe z wykorzystaniem orkiestry symfonicznej wywołują zdecydowanie więcej kontrowersji aniżeli koncerty serii unplugged. Oba modele są bowiem bardzo popularnym sposobem zaprezentowania swoich kompozycji w odmiennym świetle. Tym bardziej, jeżeli owe środowiska nie są naturalnym obszarem działań kapeli. W przypadku Dimmu Borgir sprawa była o tyle łatwiejsza, że Norwedzy często wykorzystują "smyki" w swoich aranżach. Tym razem jednak było zdecydowanie "grubiej". Szybkie blastowanie i podwójne stopki musiały współgrać na scenie z ekipą kilkudziesięciu muzyków. W samym środku całego zamieszania siedział Darek Brzozowski, który poniżej opisuje, jak to mniej więcej się prezentowało.
Jaka była twoja reakcja na hasło koncertu z orkiestrą symfoniczną?
Na początku się wystraszyłem, bo to jest największa orkiestra symfoniczna w Norwegii. Często współpracuje z telewizją, jeździ po świecie, taki "international level". Potem byłem zajarany, bo to kolejne doświadczenie, wyzwanie, a że ja lubię wyzwania to?
Co w ogóle sądzisz o koncertach z orkiestrą? To w sumie dość kontrowersyjny temat.
Nie wiem, jak dla słuchacza, ale zajebiste. Masz pełnię brzmienia, tym bardziej dla takiej kapeli, jak Dimmu Borgir. W sumie na prawie każdej płycie zespół wykorzystywał żywą orkiestrę. Tylko w mniejszym składzie niż teraz.
Zmienialiście aranżacje?
Graliśmy, jak w oryginale. Orkiestra miała wszystko rozpisane w nutach, a my graliśmy swoje. Kompozytor, który od lat współpracuje z Dimmu rozpisał całość, a w momencie, gdy pojawił się budżet rozpisał to na pełną orkiestrą. Setlista była ustalana wspólnie, a kluczem najbardziej orkiestrowe i znane numery.
Jak wyglądały przygotowania?
Próby mieliśmy w siedzibie orkiestry, u nich w kanciapie (śmiech). Mieliśmy na początku nieco problemów, bo bębny okazały się trochę za głośne. Czarcie Kopyto tak dawało, że nawet triggery nie były potrzebne.
A reszta sprzętu?
Zestaw Pearla Masters i blachy Meinl. Musieliśmy zabudować całe bębny parawanami, takimi dźwiękoszczelnymi ścianami. Nawet z góry byłem zawalony jakąś wykładziną. Trzeba było bębny na nowo omikrofonować. Strój miałem standardowy. Cała orkiestra miała monitory douszne i słyszała mnie głównie stamtąd.
A jak zareagowała orkiestra na taki grzmot?
Byli przerażeni (śmiech). Każdy mówił, że tak się nie gra, to nie muzyka.
Ale z czasem przekonali się do ciebie?
Z czasem tak. Chociaż jedna babcia na wiolonczeli nie mogła się przekonać do końca. Największe zainteresowanie było mną, a nie resztą zespołu, z czego chyba nie bardzo byli zadowoleni. Muzycy orkiestry chcieli, żebym im pokazał, jak się gra taką muzę. Szczególnie perkusiści, a było ich trzech plus dyrygent, który też jest perkusjonistą. Pytali o sprzęt, techniki, jak szybko można grać na stopkach. Reszta też przychodziła ciekawa po próbie i prosiła, by im coś zagrać.
Ile czasu trwały próby?
Około 8 godzin dziennie z przerwami na jakiś obiad tudzież kawkę, przez prawie tydzień. Wcześniej jeszcze też tydzień ćwiczyliśmy sami bez orkiestry.
Co sprawiało największe problemy?
Ogólnie zgranie. Większość piosenek graliśmy z metronomem, ale było dużo momentów, gdzie graliśmy na czuja pod dyrygenta. Orkiestra miała czasami problemy ze zmianami tempa, z akcentami, ogólnie z podziałami. Momenty dla mnie mega proste były dla nich mega trudne, bo po prostu była to dla nich nowość. Grali już z różnymi zespołami, ale nigdy z tak ekstremalnym. Na koniec prób dyrygent i pan producent - szef wszystkich szefów - dziękowali mi za współpracę, ponieważ nie spodziewali się, że pójdzie to tak sprawnie, że granie blastów na bębnach może być czytelne dla reszty.
Miałeś momenty zwątpienia?
Miałem, miałem? Wiesz, to największa rzecz, jaką zrobiłem w swojej karierze muzycznej. Pod względem wielkości, przygotowań, rozmachu, wszystkiego! Grasz z dyplomowanymi muzykami, a nie z pankami (śmiech).
Próba generalna bez wpadek?
Było trochę walki. Mieliśmy jeden dzień prób na scenie, a na drugi dzień, gdzie graliśmy koncert, wcześniej zagraliśmy jeden koncert bez publiki, ale normalnie w makijażach, w rynsztunku. Zagraliśmy ze względu na kamerzystów, lepsze ujęcia do materiału DVD, który wyjdzie jesienią. Co ciekawe, ja i Adaś (Sierżęga - drum tech - przyp. red.) to jedyni Polacy w całym projekcie - tak nam się wydawało - a tu nagle słyszymy tradycyjne polskie "pozdrowienia"? Okazało się, że ekipa, która budowała scenę i oświetlenie to w większości Polacy (śmiech).
Czyli w dniu koncertu zwyczajnie nie miałeś czasu na tremę?
Nie, byłem zajęty od rana. Koncentrowałem się bardziej na ćwiczeniach rozluźniających. Starałem się skupić i nie rozpraszać. No i po drodze oczywiście milion kaw?
A chciałoby się coś mocniejszego?
Chciałoby się (śmiech).
Jak wyglądała struktura koncertu?
Koncert był podzielony na parę części przedzielanych kompozycjami orkiestrowymi. Jak schodziłem ze sceny w przerwach na moje pytanie "Jak idzie?" Adaś komentował z powagą, że np. siódma stopka w trzecim riffie to tak nie bardzo? Oczywiście jaja.
Jak wyglądała scena?
Orkiestrę miałem z prawej strony, a chór z lewej. Oddzielony byłem od nich pleksami. Dyrygent i ja mieliśmy metronom, więc reszta grała pod nas. Było dużo świateł, ale nie mieliśmy tym razem pirotechniki.
Reakcja publiczności?
Publika została chyba zgnieciona? Dosłownie. Był szał, bo jak orkiestra rąbnie to robi wrażenie.
Były jakieś momenty grozy?
Koncert poszedł bez większych problemów, nie było żadnych pomyłek. Przygotowania były tak intensywne, że nie było mowy o żadnych wpadkach. Tym bardziej, że producentem koncertu był facet, który produkował ostatnią Eurowizję w Norwegii. Podczas koncertu myślałem, żeby się nie wysypać, żeby zagrać wszystko bezbłędnie, byłem ekstremalnie? skupiony. Nie mogłem sobie za bardzo pozwolić na elementy show. Fajnie było złapać kontakt wzrokowy z jednym z perkusjonistów, uśmiechnąć się wzajemnie, że idzie, że żre. Chociaż nie wiem, jak on to odebrał, widząc mnie w make-upie (śmiech). Podczas ostatniego numeru myślałem już o piwie, bo wiedziałem, że całość poszła dobrze.
No właśnie, domyślam się, że po koncercie nie rozjechaliście się do domów?
Najpierw było "after" na backstage, a później impreza przeniosła się do knajpy, a potem już nie pamiętam? Cała ekipa poszła w tango, muzycy, technicy, kamerzyści. Tylko Polaków od sceny nie było, bo musieli ją złożyć (śmiech).
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…