Jarosław Lis (Big Cyc)
Dodano: 22.08.2013
Jarosław "Dżery" Lis już od ćwierćwiecza bębni w Big Cycu, a od 15 lat tym samym zajmuje się w Czarno-Czarnych.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Obie grupy powstały jako muzyczne żarty, ale tak dobrze się przyjęły na naszej scenie, że ich zmierzch jeszcze długo nie nastąpi. "Dżery" z kolegami nie ma zamiaru przesadnie spoważnieć. Zwariowany na koncertach, energię zbiera w małej miejscowości pod Ostrowem Wielkopolskim, gdzie jest niemal poza zasięgiem cywilizacji.
Trudno się do ciebie dodzwonić.
Od kilku lat mieszkam dosłownie w lesie. To prawda. Wciąż trudno jest się do mnie dodzwonić, chociaż mogłoby się wydawać, że zmieniłem operatora sieci komórkowej na lepszego. Wcześniej zawsze musiałem wychodzić przed dom, żebym mieć kontakt ze światem. Najbliższego sąsiada mam jakieś 800 metrów od siebie. Z trzech stron domu jest las, a z jednej pola. Miejsce, które kupiłem jakieś dziesięć lat temu było dawną fermą lisów. Jak to nabyłem, stało jeszcze na terenie jakieś dwieście klatek. Mieszkam w tym domu od sześciu lat. Lis trafił tam, gdzie były wcześniej lisy. Czujesz to. Zawsze chciałem mieszkać w leśnej okolicy, dlatego bardzo cieszę się z tego domu. Natomiast na emeryturę celowałbym w południe Europy. Marzy mi się Chorwacja, Włochy. Sprzedać wszystko i wyprowadzić się tam. Łączące się w jeden krajobraz morze i góry to widok, przy którym najlepiej odpoczywam.
Mieszkanie poza zasięgiem telefonu to duży komfort.
Muszę przyznać, że tak. Jak komuś bardzo zależało na spotkaniu ze mną, to musiał tutaj przyjechać, ale to też nie było wcale łatwiejsze rozwiązanie, bo trzeba znać trasę. Jest trochę kluczenia po lesie, żeby znaleźć Lisa. Co prawda mam jeszcze telefon stacjonarny, ale z tym również jest problem. Jakieś stare linie ciągle miewają awarie.
Kto i kiedy posadził cię za perkusją?
Sam za nią zasiadłem. Chociaż moje pierwsze spotkanie z muzyką, z instrumentem to nie była perkusja tylko odegranie fanfar na trąbce w szóstej klasie podstawówki. To był pierwszy i ostatni koncert na tym instrumencie. Zagraliśmy hejnał tak fatalnie, że jeden z moich kumpli aż się popłakał, tak nas dyrektor opie.... za wykonanie. Odkąd pamiętam pasjonowała mnie perkusja. W domu waliłem po kartonowych pudłach, ile popadnie. Znosiłem do domu przeróżne pojedyncze bębenki. Lubiłem rytmiczność, moc instrumentu. Granie na prawdziwej perkusji rozpoczęło się w pierwszej klasie liceum. Szkolny zespół, złożony głównie z uczniów klas maturalnych, potrzebował perkusisty. Do składu zaproponowała mnie koleżanka, która znała moją miłość do bębnienia na wszelakich przedmiotach. Pan profesor od śpiewu postanowił sprawdzić moje perkusyjne umiejętności. Test przeszedłem pozytywnie i zaczęło się granie. Nigdy nie miałem żadnego nauczyciela gry. Razem z moimi muzycznymi kumplami (chodzi o wokalistę, basistę Jacka "Dżej Dżeja" Jędrzejaka i gitarzystę Romana "Pięknego Romana" Lechowicza - wyj. kk) jesteśmy samoukami. Były szkółki w domach kultury, ale niewiele nam dały. Generalnie do wszystkiego doszliśmy sami. Jeśli chodzi o inspiracje, czy mistrzów, to zawsze najbardziej pasował mi sposób gry Stewarta Copelanda z The Police. Lubiłem jeszcze Iana Paice’a z Deep Purple - fajnie grał stopą, dość szybko. Byłem zdziwiony. Każdy perkusista gra zazwyczaj na dwie stopy, a on to wszystko potrafił wygrać jedną nogą.
Wszyscy kojarzą cię przede wszystkim z Big Cycem i Czarno-Czarnymi, ale twoim pierwszym poważnym zespołem był Rokosz. Zagraliście na renomowanych festiwalach: Róbrege ‘85, Winter Reggae, Reggae nad Wartą. W 1985 roku zostaliście jednym z laureatów Festiwalu Muzyków Rockowych w Jarocinie. Dlaczego dziś mało kto pamięta tę nazwę grupy?
Wiele zespołów z tamtego okresu, którym nie udało się nagrać chociażby debiutanckiej płyty, zostało zapomnianych. Do tej pory nasz zespół darzę sentymentem. Kilka lat temu chcieliśmy wydać nową płytę z dawnym wokalistą, który był podporą, charakterystycznym głosem Rokosza, ale niestety w 2007 roku chłopak popełnił samobójstwo (chodzi o Sławomira Przybylskiego - wyj. kk). Wtedy wszyscy byliśmy zainteresowani przede wszystkim punk rockiem, a tamten punk mocno mieszał się z reggae. Nas fascynowało reggae wyłącznie pod względem muzycznym. Nie utożsamialiśmy się z ideą najważniejszą dla rastamanów, czyli Boga Dża. Co to nas interesowało? Nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Nigdy nie byliśmy na Jamajce. Sporadycznie paliliśmy trawę. Nas fascynował rozbudowany skład muzyczny i synkopowanie. Ja nosiłem dredy dopiero w Big Cycu. Na początku lat 90-tych graliśmy częściej za granicą niż w Polsce. Występowaliśmy w klubach niemieckich, szwajcarskich. Na jednej z tras zaprzyjaźniliśmy się z hard core’ową kapelą Memento Mori. Zafascynowałem się ich fryzurami i zacząłem kręcić dredy. Czasy młodości. Miało się różne zwariowane pomysły. Wtedy mało ludzi w Polsce nosiło dredy. Często dziennikarze pytali mnie, ile czasu nie myłem włosów, żeby je tak ułożyć, czy okładam głowę miodem i o podobne bzdury. Nic takiego. Dbam o higienę. Po prostu susząc włosy kręciłem je ręcznikiem do pół godziny. No i taki był efekt. To najprostszy z możliwych sposób na dredy. A wracając do Rokosza, to reggae do tej pory gra mi się bardzo przyjemnie. Planujemy zrobić coś jeszcze wokół Rokosza. Przymierzamy się do odświeżenia starych nagrań, zrobienie ich nowocześniej, tak z loopami, transowo. Chcemy to opracować we współpracy z zespołem, w którym grają moi synowie Michał i Piotr. Grupa nazywa się The Natural Born Chillers. Tworzą przede wszystkim muzykę teatralną. Objechali z występami cały świat, ale też nagrywają płyty. A wracając do reggae na prawie każdej płycie Big Cyca są jakieś numery bardziej reggae’owe. Cały czas w nas to tkwi. W końcu był to początek naszej muzycznej podróży.
Zmiany zespołów pociągnęły za sobą zmiany instrumentów?
Nie było dużych zmian. Na pewno od strony profesjonalnego brzmienia są różnice. W czasach Rokosza trudno było zdobyć dobry instrument z dwóch powodów: finansów i niedostępności. W liceum grałem na perkusji Polmuz. W Rokoszu było Amati. Z pierwszej trasy Big Cyca w 1990 roku przywiozłem sobie Tamę. Od kilku lat ogrywam zestaw Premiera. Dość ciekawy egzemplarz. Dobrze znany, sędziwy dzisiaj, perkusista jazzowy Dom Famularo był z koncertami pokazowymi w Polsce. Pojechał dalej w trasę do innych krajów, a instrument trafił do wielkiego sklepu z perkusjami w Kaliszu. Nabyłem go po namowie kolegi, który tam pracował. Na instrumencie był jeszcze autograf muzyka. Mój Premier ma fajne, potężne brzmienie. Brakuje mi jednak Ludwiga, czy Amati. W Premiere czuć nowoczesność. Zamierzam kupić starego Ludwiga, aby nie musieć na siłę postarzać bębnów w studiu.
No właśnie. Czarno-Czarni wracają do muzycznych lat 60-tych. Chciałbyś żyć w tamtej dekadzie?
I tak, i nie. Tamte czasy były o wiele ciekawsze muzycznie. Teraz gra więcej zespołów, ale muzycznie niewiele się zmienia, poza udziałem elektroniki. Niemal każdej młodej grupie można przyporządkować jakiś pierwowzór. Wszystko już zostało wymyślone muzycznie. Chciałbym żyć w tamtej epoce muzycznie, ale prywatnie raczej nie. Wspólnie z Jackiem bardzo dobrze odnaleźliśmy się w graniu stylizowanym na lata 60-te. Natomiast Roman jest zespołową konserwą. Zawsze do nowych, rewolucyjnych pomysłów podchodzi zachowawczo, ale po kilku próbach okazało się, że przyniósł parę ciekawych patentów, kiedy dał się nakręcić na nasz pomysł.
Często na letnich plenerach zdarza się, że podczas zbiorowego koncertu grasz na czyimś zestawie perkusyjnym?
Zdarza się tak, ale bardzo rzadko. Nie lubię tego. Nawet, jak ktoś zachwala, że ma świetny, drogi zestaw perkusyjny i proponuje, żebym na nim zagrał, a nie rozstawiał swoje bębny. Jednak ja mam swoje ulubione kąty ustawienia, inne blachy. Moja siła przyzwyczajenia do instrumentu jest wielka. Zdarzyło mi się, że przy okazji wspólnego koncertu z Bielizną namówiony grałem na ich perkusji. Po godzinie grania czułem się, jakbym spędził na scenie pięć razy więcej czasu. Poza przywiązaniem do instrumentu nie mam jakichś szczególnych scenicznych fobii. Jestem wyrozumiały dla technicznych. Znają moje oczekiwania. Nie ma między nami konfliktów.
Przejrzałem rajder "gastronomiczny" Czarno-Czarnych. Potrzebujecie sporo wody niegazowanej. Domyślam się, że to ty wypijasz jej najwięcej?
Prawie w ogóle. To mnie zastanowiłeś, po co nam tyle tej wody. Techniczni wiedzą, że dla pobudzenia trzeba nam podsunąć na scenę kilka drinków, ale bez przesady oczywiście. Mówi się, że bębniarz jest jedynym fizycznym w zespole, ale to nie dotyczy tych, w których ja gram (śmiech). Nie odczuwam zmęczenia pojedynczym koncertem, chyba, że się zdarzy więcej grania dzień po dniu pod rząd. Nigdy nie byłem świetnym bębniarzem i chyba nie będę. Po prostu za mało ćwiczyłem. Jestem strasznie leniwą osobą. Poza tym nie ukrywajmy, nie mam się przy czym zmęczyć. Kiedyś najbardziej męczący dla mnie był huk na scenie. Dzisiaj, kiedy nie korzystam z odsłuchu, a mam słuchawki, a w zasadzie odlewy do uszu, zrobiło się ciszej w głowie.
W Czarno-Czarnych gracie koncerty pod krawatem. Perkusiście musi to szczególnie przeszkadzać.
Czasami bywa problemem, bo krawat zahaczy się o werbel. Można się przed tym uchronić zapinając marynarkę tak, żeby krawat był w środku, no, ale zapięta marynarka ogranicza moje ruchy. Jednak generalnie nie narzekam na taką przebierankę. Przyzwyczaiłem się. Jakoś sobie radzę.
Jak ci się gra na imprezach zamkniętych?
To zupełnie inna publiczność niż na normalnych koncertach klubowych zespołu. Bardzo lubię, kiedy gramy w tym samym hotelu, w którym mamy noclegi, a do tego jest dostępny basen i inne atrakcje. Nigdzie nie trzeba dojeżdżać. Zjeżdżasz windą, dajesz koncert, a poza tym masz czas na miły relaks. Zauważyłem, że im później zaczynamy grać, tym jest lepiej, publiczność bardziej wypita, wesoła, odważniejsza. Natomiast, kiedy gramy na rozpoczęcie bankietu, wszyscy siedzą przy stolikach, jedzą tłuste kiełbasy i dopiero zaczynają popijać. No, ale jak się sytuacja rozkręci, to czasem są sceny, jak na koncertach The Beatles: dyrektorzy kręcą marynarkami. Zdarza mi się też czuć, jak muzykowi z nikomu nieznanego zespołu dancingowego. Czasem atmosfera bywa fatalna i masz dość takich eventów. Plenerowe imprezy też bywają niewdzięczne. Przychodzi mnóstwo przypadkowych ludzi. Przy tej okazji Czarno-Czarnych nazywam kapelą chałturniczo-plenerową, ale z tego żyjemy. Płyt się sprzedaje mało, dlatego musimy grać takie rzeczy. W trudnych momentach tłumaczę sobie, że najlepsi muzycy jazzowi też grali do kotleta. W Blue Note w Nowym Jorku ludzie popijają drinki i jedzą, a ktoś znany im przygrywa, choć to oczywiście inna skala niż w przypadku naszego grania do kotleta.
Generalnie macie wizerunek zabawowych muzyków. Bywają żarty Big Cyca, które cię nie śmieszą?
Wszyscy razem czujemy się dobrze w grupie i wtedy robi się bardzo rozrywkowo. Natomiast oddzielnie jesteśmy inni i mniej zabawowi. Razem tworzymy grupę małpiszonów, którzy śmieją się z różnych rzeczy. Pewnie, że zdarzają się teksty, które mnie mniej śmieszą. Nasze niektóre aktualne komentarze tekstowe szybko się dezaktualizują, ale co robić. Czasem chcemy na szybko reagować na bieżące wydarzenia. Może za szybko?
Jacek Jędrzejak na swoim profilu w popularnym serwisie społecznościowym co rusz wrzuca zdjęcia z podróży po najodleglejszych zakątkach świata. Ty również podzielasz tę pasję?
Nie mam profilu na tym portalu. Natomiast też dużo podróżuję, ale nie aż tak daleko, jak on. Powód jest jeden: boję się latać samolotami. Uwielbiam natomiast jeździć samochodem, prowadzić go. Głównie wybieram południe Europy. Czasem latam samolotem: na koncert z zespołem albo na zimowe wakacje. Kiedyś myślałem, że popijanie przed wejściem na pokład osłabi moje lęki. Nic z tych rzeczy. Mam wtedy jeszcze bardziej katastroficzne myśli. Dlatego teraz odbywam lot na trzeźwo.
Rozmawiał Krzysztof Kowalewicz
Zdjęcie nr 3: Sound Journey Kuba Boski
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…