Patrick Carney (The Black Keys)
Dodano: 24.10.2013
The Black Keys awansowali z garażu na salony, a Patrick Carney nie nauczył się nawet, jak grać paradiddle. "Lubię rytmy, które są popieprzone" - mówi buntowniczy bębniarz.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Wszystko zaczęło się w brudnej piwnicy zniszczonego domu z wynajmu, na "naprawdę gównianym" osiedlu w Akron, Ohio. Dla Patricka Carneya po obejrzeniu niewiele mniej brudnej szatni w Birmingham National Indoor Arena zabawne wydaje się to, że nawet po dwunastu latach, siedmiu albumach studyjnych i trzech nagrodach Grammy, styl życia i sposób działania The Black Keys nie zmienił się wiele. "Czy przyjemnie nam ze statusem supergwiazd?" - pyta bębniarz, który wygląda jak hipsterski Clark Kent (alter ego Supermana) i mówi jak leniwiec po fiolce valium. "Nie wiem. Ciągle spędzamy czas na brudnych zapleczach i w autobusie. Większość czasu nie jesteśmy w trasie, długo nie robimy nic. To robi się męczące. Trochę nudne." Ale to tylko cisza przed burzą. Kiedy nadejdzie czas na koncert, Patrick poprawi sobie stołek za swoim Ludwigiem Maple Classic i zmieni się na naszych oczach z mola książkowego w barbarzyńcę, który łoi, tratuje i miażdży setlistę zbudowaną z numerów z przełomowego albumu Brothers z 2010 roku i bardziej ambitnego El Camino. "Z bębnów wyciągniesz większą rozpiętość dynamiczną, jeśli walisz z całej siły" - mądrze zauważa.
Nawet podczas koncertu w tym hangarze całe show Black Keys opiera się na dzikiej wojnie między Patrickiem i Danem Auerbachem, gitarzystą i wokalistą, który współzałożył kapelę w 2001 roku, kiedy wszyscy ich rówieśnicy byli zbyt naćpani, żeby przyjść na próby. Na żywo we dwójkę rozbijają się po scenie jak dzikie koguty, przekręcając wzajemnie swoje riffy i rytmy do granic możliwości, kreują być może najbardziej dziką, surową i wybuchową muzykę, jaką gościła mainstreamowa ceremonia rozdania nagród w Ameryce. "No, na pewno mieliśmy nadzieję na jakąś wygraną…" - mówi Patrick - "…ale byliśmy w wielkim szoku, kiedy El Camino dostało nominację do najważniejszych Grammy takich, jak Album Roku. To szalone, co nie?". Cynicy mogliby określić równie szalonym to, że Patrick może się mianować muzykiem, który zdobył Grammy pomimo tego, że ostatnio przyznał, iż nadal nie potrafi równo grać. "Wydaje mi się, że zacząłem być trochę lepszy w grze, od kiedy nagraliśmy z Danem drugą płytę. Myślę, że jestem przeciętnym bębniarzem. Nie powiedziałbym, że jestem świetny, nie powiedziałbym, że jestem słaby. Staram się najlepiej, jak potrafię, wiesz? Ale gdybym mógł się cofnąć w czasie to jako dziecko grałbym o wiele więcej na bębnach…"
Przypadkowy bohater
Jeśli faktycznie cofnąć się dwie dekady wcześniej, to można stwierdzić, że Patrick został zmuszony do grania na bębnach. "Kupiłem perkusję, kiedy miałem 15 lat" - wspomina. "Było to tylko dlatego, że wszyscy moi koledzy byli za młodzi, żeby prowadzić, więc stwierdziłem, że jeśli kupię bas, gitarę i perkusję, to moi koledzy tylko przyjechaliby na rowerach do domu i moglibyśmy zacząć grać. Ale na perkusji grałem, kiedy przychodzili koledzy, którzy nie lubili grać na bębnach. Wtedy byłem zmuszany, żeby na nich grać. I nigdy nie byłem w tym dobry. Po jakimś tygodniu wymyśliłem, jak grać prosty rytm i co to jest hi-hat, ale nigdy nie brałem od nikogo lekcji. Kiedy ktoś uczy mnie jakiegoś rytmu nie wydaje się to nigdy tak interesujące, jak wymyślenie tego samemu. I właśnie dlatego, że nigdy nie chodziłem na lekcje, moje podejście do bębnów jest o wiele prostsze. Nie umiem grać paradiddle, naprawdę! To niekoniecznie dobra rzecz, po prostu jedno z moich ograniczeń. Wydaje mi się, że fajnie jest podchodzić do wszystkiego ze swojego punktu widzenia. Sam wszystkiego się nauczyłem."
Jeśli wspomni się o tym, że głównym zadaniem perkusisty jest równa gra, Patrick szybko zaprzeczy. "Wydaje mi się, że granie w miarę równo jest ważne, ale to wszystko zależy od tego, z kim grasz. Jeśli na przykład grasz piosenkę dla Britney Spears, to musisz grać idealnie, ale jeśli grasz rock’n’rolla albo punka, to wszystko powinno ruszać się z piosenką. Powinieneś grać do wszystkich w kapeli. Grałem do klika, zrobiliśmy to chyba w sześciu piosenkach, ale jeśli potrzebujemy nagrać coś naprawdę równo, to wolę grać na starej maszynie perkusyjnej czy czymś takim. Ale rzadko to robimy. A na żywo nie gram do klika. To dla mnie walka. Dobry bębniarz jest interesujący, ale też potrafi pociągnąć piosenkę i dodać jej energii. To może zrobić każdy, czy ma dwanaście czy dziewięćdziesiąt lat."
Wtedy jeszcze Patrick patrzył na bębniarzy o większym uczuciu niż technice i nie interesowały go technikalia (do dzisiaj ich "nienawidzi"). "Kiedy kupiłem pierwszą perkusję wszystko kończyło się na prostych, ale ciężkich hip-hopowych rytmach" - mówi o swoich wczesnych wpływach z Wu-Tang Clan. "Bill Ward i John Bonham to kompletnie inna półka. Rytmy Bonhama są cholernie skomplikowane do grania, ale wszystkie na swój sposób są bardzo subtelne. Moim ulubionym bębniarzem był Russell Simins z Jon Spencer Blues Explosion. Najprościej mówiąc małpowałem jego granie. Kilka razy za młodu widziałem ich na żywo i podobało mi się, że cholernie mocno uderzał, ale bez gwiazdorzenia."
Na koniec Patrick dodaje, że świetne granie nie pojawia się znikąd: "Najlepsze, co może spotkać bębniarza to znalezienie kumpli, z którymi można się dogadać muzycznie i trzymanie się tego. To największa nagroda, w przeciwieństwie do siedzenia samemu w pokoju i uczenia się jak grać, bez żadnego punktu odniesienia."
Kluczowe uderzenia
Na pierwszy rzut oka Patrick i Dan Auerbach to dziwna para. Gitarzysta był kapitanem szkolnej drużyny w piłkę nożną, perkusista był klasowym clownem i pasjonatem alternatywnego rocka. Tak czy siak, ich demo z 2001 roku, składające się ze "skradzionych riffów bluesowych i słów wymyślonych na poczekaniu", było obiecujące i w kolejnym roku ich debiut The Big Come Up, został nagrany na kasecie magnetofonowej w tej samej piwnicy, o której wspomnieliśmy. "Jeśli cofniesz się i posłuchasz wszystkiego od początku, to usłyszysz ewolucję kogoś, kto uczy się grać na instrumencie" - mówi Patrick. "U Dana słychać to samo na gitarze. Pamiętam, co siedziało mi w głowie, kiedy pisaliśmy te piosenki i jak skomplikowane wydawały mi się pewne rytmy, a teraz to wszystko wydaje się proste. To chyba dobrze. Twoje najlepsze dokonania powinny być w odniesieniu do ciebie, a nie do tego, co robią inni."
Chemia pojawiła się między nimi od początku, ale Patrick prawdziwie znalazł swój styl dopiero podczas koncertu w Camden w czasie wydania Thickfreakness. "Miałem wtedy czterech przyjaciół w Ohio, którzy byli dobrymi bębniarzami i wszyscy uderzali naprawdę mocno. Nigdy nie rozumiałem dlaczego. Potem pojawiliśmy się na koncercie w Anglii w kwietniu 2003 roku i byłem tak zdenerwowany, że mogłem sobie poradzić tylko poprzez uderzanie w bębny najmocniej, jak potrafiłem. W studio często to się nie sprawdza, ale przy grze na żywo zauważyłem, że to lepsze uczucie." Grając w duecie mix pozostawia wiele pustej przestrzeni. Jak Patrick podchodzi do wypełnienia jej? "Zawsze staram się wszystko upraszczać" - odpowiada. "Chodzi o to, żebyśmy grali wspólnie z Danem. To prawie tak, że stopa jest połączona z niską strunę E na gitarze, a potem po prostu uczysz się, że rytm idzie razem z gitarą, co nie? Czytałem wypowiedzi, że niektórym się to nie podoba, bo wydaje im się, że wykorzystaliby tę przestrzeń lepiej niż ja. Ale wydaje mi się, że ludzie nie chcą słuchać, jak ktoś gra jakieś szalone rytmy w stylu Bonhama przy tej gitarze…"
Dźwięk i emocje
Patrick może nie uznaje techniki za priorytet, ale z wypiekami na twarzy rozmawia o brzmieniu. Niewątpliwie jest to temat, w którym ewoluował od dzikiego, niskiego dudnienia z dawnych lat do bardziej eklektycznych brzmień w Brothers i El Camino. "Długo schodzi wymyślenie, co działa, a co nie" - opowiada. "Dan i ja zajmowaliśmy się inżynierką na pierwszych czterech albumach, bo nie mieliśmy pieniędzy, więc robiliśmy wszystko sami i kiedy odsłuchuję dzisiaj nasze stare płyty, żałuję tylko, że to nie brzmi bardziej potężnie. Ale z drugiej strony jest tam coś innego - charakter czy atmosfera tego, że to brzmi tak, jakby zrobione w domu. Wiesz, zaczęliśmy jako kapela w piwnicy i przez lata próbowaliśmy stamtąd wyjść. Teraz Dan ma swoje studio, ale to właściwie ładna piwnica. Zawsze robiliśmy wszystko po swojemu, znaleźliśmy odpowiednich ludzi, którzy byli w stanie nam pomóc tak, że nie musieliśmy iść na kompromisy."
Więc jakie jest jego aktualne podejście do nagrywania bębnów? Patrick odpowiada: "Zawsze preferuję kilka rzeczy. Jest coś, o czym się dowiedziałem dopiero jakieś cztery lata temu, ale staram się wysyłać dla bębnów sygnał mono. Może dodam troszkę stereo przy tomach, ale pojemnościówki są w mono, a stopa i werbel w samym środku, wszystko z minimalną ilością mikrofonów. Kiedy nagrywamy może nagłośnimy stopę, werbel i kocioł, ale właściwie to robimy wariację ustawienia mikrofonów Beatles’ów. Tylko niektóre mikrofony dobrze przy tym brzmią, ale staramy się używać wielokierunkowego mikrofonu, który ustawiamy dosłownie pod moim nosem. Kończysz wtedy z mniej dosadnym brzmieniem, niemal więcej zbierającym werbel i stopę, a talerze są mniej wyraźne. Brzmi to jak wczesne nagrania Funkadelic, Led Zeppelin i Beatles, gdzie hi-hat brzmi ostro jak brzytwa."
"El Camino brzmi dziwnie" - przyznaje Patrick. "Ta płytka jest szybka i ma dużo warstw, więc dochodzi to do takiej sytuacji, gdzie bębny są z tyłu w miksie. Ale uwielbiam to, jak brzmią na końcu Little Black Submarines, z zaj*biście dużą kompresją. Sister ma rytm prawie jak u Michaela Jackscona! Ale najlepsze brzmienie bębnów uzyskaliśmy na albumie Brothers. She’s Long Gone to chyba moja ulubiona piosenka pod względem brzmienia. Nagraliśmy ją w studio Dana w Akron i był to pierwszy raz, kiedy ją zagraliśmy. To było to samo, ta tłusta kompresja i proste omikrofonowanie. Ale zawsze podczas grania np. w telewizji, jest mi trochę niedobrze, kiedy z powrotem to odsłuchuję. To przez to szalone omikrofonowanie stereo. Musimy to robić do nagrań, ale nie cierpię tego brzmienia. Brzmi zbyt dokładnie. Muzyka powinna brzmieć mgliście. Powinna mieć element tajemniczości" - żali się Patrick.
Chociaż momentami Patrick gra jakby "z przypadku", zdziwiło nas, że nie jest przeciwny Pro-Toolsom. "Tak, ciągle ich używamy. Ale ważne jest, by oprzeć się chęci dążenia do perfekcji. Pracowałem z wieloma kapelami jako producent i zawsze tym, co psuje album, jest sytuacja, gdzie każdy muzyk przychodzi i sprawdza, czy idealnie wypadł na swoich ścieżkach. Na koniec zawsze to brzmi jak gówno. Więc kiedy korzystamy z Pro-Tools traktujemy go, jakby to była taśma."
Majstrowanie w studio to jedno, ale Patrick wie, że w gruncie rzeczy jego niesamowite brzmienie na Brothers i El Camino zaczyna się od jego bębnów Ludwiga i talerzy Paiste. "Myślę, że ważne jest posiadanie bębnów, na których gra sprawia ci przyjemność" - podkreśla. "Są pewne bębny, na których nie mogę grać. Na przykład DW. Nie mogę i nie zagram na nich. Brzmią tak, jakby ci się zdawało, że brzmi perkusja, jak cyfrowa perfekcja. To technicznie naprawdę dobre bębny, ale wolę mieć coś z większą osobowością. Jeśli więc nie gram na Ludwigu to gram na Gretschu z lat ‘50 albo tanim japońskim zestawie z lat ‘60." Mając za pasem dwa klasyczne już albumy i prawdopodobnie kolejny jeszcze w tym roku, większość bębniarzy piałaby z zachwytu nad swoim talentem. To nie w stylu Patricka. "Jak się teraz oceniam? Nie wiem. Wiem, że widzę wielu bębniarzy i zawsze trochę podziwiam umiejętności praktycznie każdego bębniarza innego niż ja. Oglądam ich i myślę: Kurczę, to byłoby dla mnie trudne a dla niego to się wydaje takie proste. Ale jeśli są jacyś młodzi bębniarze, którym podoba się moja gra, to czułbym się dobrze…"
Przygotowali: Szymon Ciszek, Henry Yates, Maciej Nowak
Zdjęcia: Will Ireland
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…