Tico Torres (Bon Jovi)
Dodano: 13.02.2014
Perkusista Bon Jovi to niezwykle barwna postać. Od 30 lat trzyma swoim bębnieniem słynny zespół w ryzach, nadając każdemu utworowi charakter. Tuż przed koncertem w Polsce mieliśmy przyjemność porozmawiać z muzykiem.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Zespół Bon Jovi wywołuje u nas mieszane reakcje. Z jednej strony zachwyt - z drugiej grymas niesmaku. Nie ulega jednak wątpliwości, że muzycy tworzący zespół to prawdziwi profesjonaliści, znający konkretnie swój fach. Tico Torres dodatkowo ma niesamowicie charakterystyczny styl, w którym można usłyszeć wiele różnych wpływów z różnych stylistyk. Jest to rezultat jego różnorodnych zainteresowań muzycznych oraz ciągłej chęci tworzenia czegoś nowego. Jest to jeden z najlepiej czujących grę perkusistów wśród bębniarzy hard rockowych. Takie utwory, jak Keep The Faith czy Lay Your Hands On Me swoją nośność opierają w dużej mierze na mięsistym groove’ie wydobywanym z bębnów Tico. Doskonałe zgranie muzyków oraz wspólny cel, postawiony przed sobą, uczynił Bon Jovi jednym z najbardziej wartościowych zespołów hard-rocka. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych popularność kapeli zaczęła słabnąć, co było naturalną tendencją wszystkich zespołów, grających taką stylistykę. Po kilku suchych latach zespół wydał w tym roku album What About Now, który został ciepło przyjęty przez starych fanów oraz przyniósł także szereg nowych, młodych sympatyków.
Bon Jovi wreszcie w zagrało koncert w Polsce. Wprawdzie dobrych kilka lat temu byli w Polsce na małym występie promocyjnym, jednak prawdziwa scena przywitała ich u nas po raz pierwszy. Koncert zrobił tak duże wrażenie na samym Bon Jovim, że ten nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, że kapela gra u nas po raz pierwszy. Jego zachwyt nie był na wyrost, ponieważ polscy fani jak się zorganizują - są nie do przebicia! Tacy też byli fani Bon Jovi na koncercie. Wielkie, specjalne flagi, wspólne śpiewanie, rozświetlony latarkami z telefonów (niesamowite wrażenie!) cały gdański stadion. Zespół był szczerze poruszony i bardzo, ale to bardzo mile zaskoczony.
Kilka godzin przed koncertem spotkaliśmy się z Tico Torresem. Steve - jeden z menadżerów, wyszedł po nas aż do samych bram stadionu i przeprowadził przez wszystkie strefy ochrony aż do samej "Strefy 0" czyli garderoby muzyków. Nie obyło się bez częstych wyjaśnień menadżera: "Oni są ze mną", który szybko stawiał do pionu nadgorliwych polskich ochroniarzy. Gdy wchodziliśmy do pomieszczeń, gdzie przebywał już sam zespół z ekipą, ostatni bastion naszej rodzimej ochrony przyczepił się, że nie mamy jakiejś dziwnej plakietki. Prywatny szef ochrony zespołu wrzasnął zniecierpliwiony: "Get the fuck out!" i od tej pory już nikt nas nie niepokoił. Usiedliśmy sobie wygodnie i zostaliśmy natychmiast poczęstowani napojami i przekąską. Tico pojawił się po chwili, masując swoje obolałe ramię jakimś dziwnie wibrującym urządzeniem. "Trzy godziny koncertu to już dla mnie nie jest drobnostka…" - rzekł z uśmiechem. Rozpoczęliśmy rozmowę, która - jak to zazwyczaj bywa w naszym przypadku - mało przypomina wywiad. Dopiero po kilkunastu minutach przypomnieliśmy sobie, po co tu jesteśmy i zaczęliśmy dyskutować w formie już zbliżonej do wywiadu…
Mógłbyś powiedzieć nam coś o erze, w której funkcjonowałeś jako Cosmo Jones?
To były czasy, gdy miałem długie włosy i byłem bardzo hippie. Grałem RnB, jazz oraz - rzecz jasna - rock. W tym okresie byłem jednak bardzo mocno w środowisku jazzowym. Zmieniłem swoje imię na Cosmo, co miało nawiązanie do Franka Zappy, natomiast nazwisko Jones pochodziło od Elvina Jonesa, mojego ówczesnego mentora. To był wspaniały okres, ponieważ byłem jedynym białym perkusistą, który tam grał. Jedynym białym gościem, który grał w Harlemie w klubie Carl’s Off The Corner. Byłem dzieciakiem i dużo się uczyłem. Nie byłem świetnym perkusistą technicznie, ale miałem dobre czucie gry. Grałem z muzykami, którzy byli 20-30 lat starsi ode mnie.
Twoim zdaniem, żeby być dobrym bębniarzem, trzeba mieć dobre czucie gry…
Zawsze. Oczywiście, gdy zaczynasz grać, to grasz wszystko, co się da. Podnosisz sobie poprzeczkę, "przegrywasz" swoje partie.
Utkwiła ci w pamięci jakaś lekcja, którą otrzymałeś w tym okresie?
Jedną z najważniejszych lekcji w życiu, jakie miałem, to wtedy, gdy chciałem kiedyś pójść i wziąć lekcje od Elvina Jonesa, a ten powiedział mi, że nie potrzebuję lekcji, mam jedynie przyjść i zobaczyć, jak on gra. Siedziałem w tym dymie papierosowym tuż obok niego, bębny były zaraz, o, jak ten stolik (tu Tico wskazał na stolik tuż przed nim - przyp. red.). Oglądałem go codziennie, chciał, bym wiedział, dlaczego gra to, co gra i jak uzupełnia się razem z innymi instrumentami. Tego się też nauczyłem. Z czasem, gdy grasz, nie jest najważniejsze, jak dużo grasz, tylko, co grasz i gdzie. Gdzie co się znajduje. Czasami jeden werbel wart jest góry złota zagrany właśnie w tym miejscu.
Podobnie z przestrzenią między uderzeniami.
Tak. Musisz się tego nauczyć. Im więcej grasz z innymi muzykami tym bardziej uzmysławiasz sobie, jak ważna jest przestrzeń. Muzyka jest oddechem.
Coś takiego jest w jednym z najcięższych utworów Bon Jovi w If I Was Your Mother. To nie jest wbrew pozorom łatwa piosenka do zagrania…
Nie jest trudna. Musisz wiedzieć, co masz zagrać, wiedzieć, jak ma działać piosenka. Może sprawić problemy, oczywiście, ale muzyka taka nie powinna być. Muzyka nie powinna być zbyt trudna. Powinieneś muzyce pozwolić przechodzić przez ciebie i pozwolić jej wyjść. Musisz dać muzyce szansę. Dlatego staram się być uzupełnieniem, słucham, jakie jest solo, co jest śpiewane, jaka jest melodia, jakie jest wyjście na refren. Czasami zwykle rolle są wystarczające.
Co w takim razie myślisz o perkusistach pokroju Virgil Donati, Thomas Lang, Mike Mangini…?
Jest wielu takich bębniarzy, ale np. taki David Garibaldi i to, co robi w Tower Of Power, jest niesamowite. Nie gra ponad to, co ma grać. Razem z basistą tworzą niesamowity duet, bawią się polirytmią. Jon Hiseman z Colosseum to także świetny perkusista, który - jak przychodzi co do czego - gra tylko to, co potrzeba. Jest grupa bębniarzy, która oczywiście gra bardzo dużo. Czasami wygląda to tak, jakby robili klinikę dla innych perkusistów w momencie, gdy ich rola polega na uzupełnianiu piosenki. Jeżeli gra jazz-rock jesteś niemal zmuszony do tego, by grać więcej, ale i tu musisz zostawić trochę przestrzeni. Billy Cobham w czasach swojej świetności w Mahavishnu Orchestra tak robił, a przecież tam jest gęsto. Podobnie Tony Williams.
Co sądzisz w takiej sytuacji o pojedynkach perkusyjnych, gdzie nie ma zbyt dużo wolnej przestrzeni?
Niektórzy goście robią to naprawdę bardzo dobrze. Ja w życiu zrobiłem jedną taką bitwę. W sumie ciężko to nazwać bitwą. Byłem ja, Chester Thompson, Larrie Londin i… zaraz, zaraz, Omar Hakim. Każdy grał swoje rzeczy. Ja grałem latyno zmieszane z jazzem, grałem miotełkami. Na sam koniec zagraliśmy razem, co działało. Synergia, bardzo masywnie i bardzo pięknie to ostatecznie wyszło, ale tak czy inaczej potrzebna jest ta przestrzeń.
Przeglądałem twoją karierę od samego początku i szukałem jakichś znaczących punktów zwrotnych. Z pewnością była to współpraca z Milesem Davisem?
Tak. Poznałem go dzięki saksofoniście - Jeffowi Bridgesowi. To było niesamowite. Miałem zwyczaj chodzić do niego do domu towarzysko. Miałem z nim bardzo dobrą relację. Był jednym z kilku ludzi, których lubił. Był niesamowitym człowiekiem. Bycie częścią tego było dla mnie niesamowite, szczególnie, że byłem młody. Wchłaniałem to, podobało mi się jego podejście do życia.
Co jeszcze?
Wszystko się rozwijało, ja dorastałem. Przestałem grać jazz. Spojrzałem na tych wszystkich muzyków i widziałem, że wszyscy są naćpani. Grałeś do trzeciej albo czwartej nad ranem, a wszyscy byli nagrzani. Między solówkami chodzili i walili cały czas. Zobaczyłem ten styl życia. Mogłem siedzieć i grać, nagrywać płyty i każdej kolejnej nocy grać, ale ten styl życia mi nie odpowiadał. Chciałem robić coś znacznie lepszego. Podobnie było z kolesiami, grającymi bluesa, ten sam problem. Chciałem pójść w bardziej popularną stronę. Dostałem ofertę nagrania album z Percy Heath i wtedy odmówiłem, ponieważ nie chciałem już drążyć tego kierunku. Chciałem grać popularną muzykę, łatwiejszą. Mówiąc popularną mam na myśli taką, gdzie masz czas dla siebie, masz swoje życie (śmiech). Nagrałem kilka płyt dla różnych ludzi, bardziej mainstreamowe.
Masz już 59 lat…
…ale czuję się na czterdzieści (śmiech).
Ok, do tego będąc perkusistą takiej firmy, jak Bon Jovi, jak dużo czasu spędzasz za bębnami w domu?
Bardzo mało… Czasami sobie coś poćwiczę, ale bardziej chodzi tu o granie z innymi. Wolę tak ćwiczyć, ponieważ granie z innymi muzykami jest doskonałą formą ćwiczenia. Możesz wtedy zobaczyć, jak oddziałujesz na innych, jaka jest reakcja. Siedzenie samemu i ćwiczenie sztuczek nie ma większego znaczenia. Jest może i dobre dla ciebie, ale nic poza tym.
Tak więc kluczem do bycia popularnym perkusistą nie są mozolne ćwiczenia tylko współpraca z innymi…
Dotyczy to każdego rodzaju muzyka, nie tylko perkusistów. Oczywiście, mamy teraz czasy, gdzie ludzie tworzą muzykę na jakichś maszynach. Kreatywność jest językiem ponad wszystko. Mogę grać z każdym z Polski mimo, że nie potrafię mówić po polsku. Mówię po angielsku i hiszpańsku, ale nie stoi to na przeszkodzie, by z kimś takim grać. To jest piękno języka muzyki. Dlatego też takie wydawnictwa, jak twoje, na całe szczęście istnieją, bo przyczyniają się do tego, by pchać ludzi do grania, zachęcać ich. Ta synergia, jaka jest między ludźmi, tworzy magię. Dzięki temu istnieją miliony zespołów i takie, jak Led Zeppelin, Bon Jovi czy The Beatles. The Beatles kompletnie zmienili wizerunek muzyki, zaledwie w przeciągu ośmiu lat, ale ta kombinacja tych osobowości była niesamowita. Tak więc kwestie techniczne są rzecz jasna w porządku, pomagają ci być lepszym, ale w którą stronę by nie patrzeć - musisz grać z ludźmi.
Jak to było więc z Bon Jovi skoro, za wyjątkiem Alexa, przy tak dużym sukcesie potrafiliście być wciąż razem?
Mieliśmy to samo marzenie. Byliśmy zdolni do tego, by po tylu latach, w tym roku, wydać bardzo dobrą płytę, znowu…
Znowu... Z jakim znudzeniem to powiedziałeś…
(śmiech) Nie, no, przez dobry kawał czasu nie udało nam się tego zrobić. To wspaniałe, ponieważ jest to jak przypływ nowej energii. Ludzie ekscytują się tym, jak gramy.
Masz cały czas to samo podejście na scenie?
Tak. Zabawiamy ludzi. Płacą dość dużo za nasz koncert, więc chcemy zagrać jak najwięcej ich ulubionych piosenek. Oczywiście, nie da się zagrać wszystkich, ale chcemy jak najwięcej, a nie zagrać króciutko i zejść ze sceny.
Stewart Copeland mówił nam, że nie chcą nagrywać nowego albumu, bo ludzie chcą tak naprawdę tylko ich stare hity…
To jest akurat wynik tego, że nie kontynuowali swojej kariery. My graliśmy i gramy cały czas. To samo Robert Plant. Gdy perkusista zmarł, zespół się rozpadł i Robert Plant grał jako Robert Plant. Nie wierzę, by się zebrali razem i stworzyli coś. On jest szczęśliwy w tym, co robi teraz. Podobnie Queen.
Jakie było twoje pierwsze wrażenie, gdy poznałeś Jona Bon Jovi?
Jon miał raptem 20 lat. Jest 9 lat młodszy ode mnie. Alec John Such mnie w to wkręcił (były basista Bon Jovi - przyp. red.). Miał zrobioną już piosenkę Runaway. Wyglądało to obiecująco i dałem sobie i jemu szansę.
To był moment, gdzie miałeś propozycję od Richiego Blackmore’a?
Tak, żeby dołączyć do Rainbow. Było to dla mnie dość kłopotliwe, miałem swój dom, byłem żonaty z… no właśnie, z polską dziewczyną! Rozwiodłem się z nią… (śmiech). Musiałem płacić rachunki, więc grałem sesje.
Po pierwszych dwóch płytach Bon Jovi i tak musiałeś pracować…
Tak, musiałem normalnie pracować, ponieważ pieniądze pojawiły się dopiero po Slippery When Wet.
Jak wspominasz ten przełomowy album w waszej karierze?
Partie bębnów nagrałem w trzy dni. Kiedy masz dobre piosenki, nie musisz się nad tym specjalnie pałować. Bob Rock był realizatorem, a jest bardzo dobry, miał świetne brzmienie. Nie było jakiejś wcześniejszej koncepcji na ten album. Wszystko, co możesz zrobić to zagrać jak najlepiej i zobaczyć, czy to zaskoczy. Nie ma jakiejś specjalnej formuły. Gdyby taka była to każdy by ją stosował. W tym zespole mamy jedną formułę, że wyciskamy wszystkie możliwości.
Jak zaczęliście pracę nad New Jersey, na której także jest sporo hitów?
Slippery When Wet to była płyta, do której podeszliśmy bez żadnego obciążenia. Po takiej płycie ciężko to pobić. Jest to niemal niemożliwe. Od tego czasu mieliśmy kilka albumów z wielkimi sukcesem, ale żaden z nich nie był taki jak ten.
Co było twoim największym wyzwaniem, gdy zaczynałeś grać na bębnach?
Nie wiem. Gdy zaczynasz grać to słuchasz swoich ulubionych perkusistów i starasz się ich naśladować. Tak się uczyłem. W tamtym okresie najtrudniejsze dla mnie było czytanie muzyki, ponieważ nie wiedziałem, jak to się robi.
Potrafisz więc grać z nut…
Robiłem tak, teraz już nie. Wtedy, na początku, nie umiałem, więc musiałem się tego nauczyć. Perkusista Gary Chester powiedział, żebym odwrotnie ustawił sobie perkusję, na lewą stronę. Byłem mocno przejęty, jak nauczyć się grać na lewą stronę, więc też szybko nauczyłem się grać z nut (śmiech). Potrzebowałem tego do sesji. Kiedyś grałem z orkiestrą fi lharmonii z Miami i musiałem szybko opanować materiał, ponieważ mieliśmy raptem jedną próbę, a do zapamiętania było sporo. To był bardzo gęsty moment, ale wyszło dobrze, trzeba mieć jaja, by coś takiego zrobić.
Teraz, po tylu sukcesach, nie przechodziło ci przez myśl, by rzucić bębny?
Nie rzucam niczego, jestem artystą. Robię wiele kreatywnych rzeczy. Bębny są częścią mojego życia. Istota ludzka potrzebuje czegoś twórczego w swoim życiu, pisania, muzyki, malowania… Czegokolwiek.
Masz więc wciąż radochę z grania koncertów?
Tak, cały czas mnie cieszą takie koncerty, jak ten dziś wieczorem.
Śledzisz to, co się dzieje w branży sprzętu muzycznego?
Wiesz, perkusje to nie jest coś takiego, jak gitary i elektronika. Perkusja to tylko narzędzie. Są ludzie, którzy kolekcjonują bębny, ale moim zdaniem nie są warte tych pieniędzy… Mam oczywiście kolekcję swoich werbli, których używam w studio. Po 20 latach z Pearl przeskoczyłem teraz na DW. Miałem jeden z pierwszych zestawów, zrobionych przez Johna Good, to było w 1979 roku. Pamiętam, że wtedy hardware był beznadziejny. Tomy były za to wspaniałe. John, jak mało kto, wie, jak robić bębny. Mam teraz zestaw wiśniowy, o bardzo okrągłym brzmieniu, bardzo mi się podoba. Przyszedł czas na zmiany. DW zawsze było znane z dobrych bębnów. Teraz, jak dołączył do tego dobry hardware, to nadarzyła się okazja. Zestaw, który mam tutaj, jest zastępczy, ponieważ za 3 tygodnie mam mieć specjalnie zrobiony dla mnie, z inną grafiką.
Ciągle grasz na Paiste, to przyzwyczajenie jednak trzymasz…
Paiste są po prostu świetne. Grałem na Paiste całe życie, ponieważ Paiste są konsekwentne i powtarzalne.
Jak upatrujesz zatem przyszłość tego instrumentu, przyszłość perkusji?
Tak, jak mówiłem wcześniej, pewne rzeczy może wykonać maszyna - naśladować bębny, ale kreatywność ludzi będzie jednak cały czas w cenie.
Jak więc zapatrujesz się na elektroniczne bębny?
Próbowałem trochę elektronicznych zestawów. Jeden z zestawów Pearla mam tutaj, jak widziałeś, w pomieszczeniu obok garderoby. Dobry do rozgrzewki, lepszy niż pady. To jest tylko narzędzie. Dobre do rozgrzewki. Jeżeli mieszkasz w mieszkaniu i masz sąsiadów za ścianą to spokojnie możesz sobie grać, nie przeszkadzając. To jest w tym ok. Niektórzy próbują grać koncerty na takich zestawach, ale i tak nie ma, jak przestrzenne bębny.
Są w Bon Jovi jakieś partie bębnów, które wymagają twojego większego niż zazwyczaj skupienia?
Ciężko rzec… Nie wiem… Wyzwaniem jest dla mnie zawsze słuchanie gitary prowadzącej, żeby wiedzieć, co uzupełnić. Dlatego muszę mieć działające monitory w uszach, by słyszeć riff i w razie czego podążyć za nim. A tak to nie obawiam się niczego. No, kiedyś jak grałem z Alem Di Meola w Hiszpanii, nie rozgrzałem się, a grał dość żywe rzeczy, szybkie, pełne energii… "Ty fi *cie" - pomyślałem (śmiech), ale wróciłem na scenę później i graliśmy bluesa.
Twoje partie perkusyjne są zawsze w twojej kompetencji?
Oczywiście. Producenci dają ci jedynie pomysły. Jedne są lepsze, a inne gorsze. Jako perkusista mówię, jak co powinno wyglądać, że np. to przejście powinno być takie, a to takie w tym miejscu. Producent nieraz mówi: "Nie, nie, spróbuj inaczej, spróbuj w ten sposób." Tracimy jakieś dwadzieścia minut, próbując różne rzeczy, a i tak wracamy do pierwotnej wersji i producent mówi: "O, to jest to!". Dzieje się tak, ponieważ, po pierwsze - słyszy to po raz kolejny, no i po drugie - to jest ta właściwa partia. Tak właśnie robię. Naokoło, trochę sztuczek i wychodzi na moje.
A jak wygląda praca z metronomem w Bon Jovi?
Teraz używam, ale kiedyś nie. Mało kto kiedyś używał metronomu. Te płyty, które dały nam największy sukces, nagrywane były bez klika.
Co obecnie Bon Jovi robi po koncercie? Co masz w zwyczaju?
Po koncercie? Muszę coś zjeść! (śmiech) Poważnie, zazwyczaj jestem głodny i muszę coś zjeść. A tak poza tym to np. dziś po koncercie pakujemy się w samolot i lecimy z powrotem do Berlina. Stamtąd lecimy dalej.
Pamiętasz słynny Moscow Music Peace Festival? Lecieliście zdaje się wszyscy w tym samym samolocie…
Tak, wszyscy tam byli… My, Ozzy Osbourne, Skid Row, Cinderella, Motley Crue… To był duży samolot, wielki narkotyczny samolot. Na pokładzie działy się cuda. To był jeden wielki bałagan. Jest to jedna z tych rzeczy, która dzieje się tylko raz w życiu. Jedna wielka impreza.
Tak podchwytliwie zapytam, jaka muzyka ruszyłaby się do tańca?
Perkusiści mają to do siebie, że tańczą. Ja dodatkowo jestem z pochodzenia Kubańczykiem. Perkusiści mają to do siebie, że słyszą rytm i zaczynają się ruszać w takt. Mnie akurat rusza funky albo rytmy latynoskie. Generalnie coś, co posiada groove.
Na koniec pytanie następujące: jaki utwór chciałbyś usłyszeć na swoim pogrzebie?
Ha! Nie myślałem nigdy o tym… Mam za to stary werbel Slingerland z 1948 roku i moje prochy zostaną tam wsypane i wrzucone do oceanu, będzie ogrywany przez faaaale. Czy to nie romantyczne?
Jaką dasz radę dla młodych perkusistów?
Graj z tyloma ludźmi, ile tylko się da. To jest klucz do wszystkiego. Próbuj nowych rzeczy i ćwicz, ale przede wszystkim graj z ludźmi. Możesz być najlepszy sam w garażu, ale to nic nie znaczy. Możesz co najwyżej być nauczycielem. Graj, próbuj się dowiedzieć, co i dlaczego wygląda, jak wygląda. Stwórz własny przekaz poprzez bębny.
Ok, dziękujemy bardzo. Mamy dla ciebie ciekawe prezenty, wydaje mi się, że powinny ci się spodobać, głównie jako artyście, który maluje…
Bardzo interesujące, chętnie zobaczę. To bardzo miło z waszej strony!
Tym samym Tico Torres otrzymał od nas dwa albumy, które powinny mu przypaść do gustu i - jak się później okazało - rzeczywiście mu się spodobały. Był to album o twórczości Witkacego oraz Zdzisława Beksińskiego. Zanim wyszliśmy, Tico dał nam jeszcze komplet swoich Aheadów, którymi gra i dodał do pani redaktor Salemii, że dziś grać będzie specjalnie dla niej.
Podczas koncertu perkusista często spoglądał w naszą stronę i jak zwykle się nie oszczędzał w grze, mocno wbijając "gwoździe", osadzając każdy utwór Bon Jovi. Profesjonalizm i klasa w pełnym wydaniu!
Serdeczne podziękowania dla: Steve Bryan i Anthony Piedmonte oraz Christian Wenzel
Foto: David Bergman
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…