Filip Gałązka
Dodano: 04.12.2014
Kto był chociaż raz na koncercie dzisiejszej Brygady Kryzys albo grupy Tymon & The Transistors ten musiał zauważyć perkusistę.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Nie jest to trudne, bo Filip Gałązka używa dość skromnego zestawu. Jednak jego zaangażowanie w granie, widoczne również w przedziwnej galerii grymasów twarzy, przyciąga uwagę publiczności. Od ponad dekady bębni w dwóch bardzo ważnych dla polskiego rocka zespołach, a pomyśleć, że gdyby nie przypadek, mógłby do dzisiaj jako mało znany pałker grać w kanciapie w rodzinnym Olecku.
Zacznijmy od twojego ojca - Marka, który jest poetą, bardem, założycielem zespołu Po Drodze, popularyzatorem twórczości Edwarda Stachury. Tata cię zachęcił czy przymusił do grania?
Ani jedno, ani drugie. Mam jeszcze dwóch braci: Marcina i Dominika. W domu był zawsze duży zestaw różnych instrumentów i spora kolekcja płyt winylowych. Tak więc kontakt z muzyką mieliśmy od najmłodszych lat. Wcale nie było przesądzone, że zostanę muzykiem. Jako chłopca bardzo fascynowała mnie piłka nożna. Byłem w trampkarzach i juniorach bramkarzem drużyny Czarnych Olecko. Jednak pomyślałem sobie, że zawodowe uprawianie sportu może mnie wykluczyć w przypadku kontuzji nawet na kilka miesięcy z uprawiania ukochanej pasji. Dlatego zdecydowałem się na muzykę, bo przynajmniej pod tym względem jej wykonywanie jest bezpieczniejsze. Przynajmniej wtedy tak myślałem.
Ojciec nie wymuszał na synach rodzinnego grania, jak to zazwyczaj ma miejsce w muzykujących rodach?
U nas akurat rodzinne granie nie było obowiązkowe. Moja mama i tata całe życie pracowali w centrum kultury w Olecku, a tam była sala prób dla zespołów muzycznych. W niej zaczynał zespół Frank Rubel, który pod koniec lat 80-tych był już przez chwilę znany w całej Polsce. Jako małolat po lekcjach przychodziłem do domu kultury i próbowałem swoich sił na bębnach. Swoją pierwszą prywatną perkusję miałem dopiero w wieku 16, 17 lat. Pamiętam, takie perłowe Amati. Nie było najgorsze. Pierwszy, już w zasadzie profesjonalny, zestaw to Premier, z którym mogłem startować do różnych bandów. Natomiast jako dzieciak przychodzący do domu kultury byłem skazany na to, co tam stało. Przeszedłem Polmuz, Amati, aż w końcu trafił się zestaw Rogersa. Cały czas miałem jednak problem z talerzami. Wydarzeniem był dzień, kiedy dom kultury kupił nowiutkie Paiste. To do dzisiaj moja ulubiona marka, chociaż obecnie mam w kolekcji różne talerze. A wracając do pytania, nikt mnie nie zmuszał do grania. To wyniknęło bardzo naturalnie. Nie miałem dylematu, za jaki instrument złapać. Od początku fascynowała mnie perkusja tak, jak i Marcin od razu zaprzedał się strunowcom - gitarom i basom, a młodszy brat Dominik upodobał sobie dęciaki i zaczął grać na saksofonie.
Ojciec wykonywał ballady z kręgu krainy łagodności. Jak wam pasowała ta stylistyka?
Wychowywaliśmy się na piosenkach z muzyką taty i tekstami Stachury. Nadszedł w końcu i taki moment, że postanowiliśmy dołączyć do taty z bratem Marcinem, bo Dominik jeszcze wtedy był za młody. Chcieliśmy, żeby poezja śpiewana w wykonaniu naszego ojca nie była taka oczywista, jak u większości bardów w Polsce, żeby zabrzmiał bardziej dylanowsko. Jednak po wydaniu naszej ostatniej płyty "Autorsong" okazało się, że na festiwale poezji śpiewanej jesteśmy za rockowi, a na rockowe przeglądy zbyt poetyccy. Tata nigdy wcześniej nie grał z perkusistą. Musieliśmy się podpasować, ale zachowaliśmy klimat stachurowo-bardowsko-pijacki. Takie rodzinne granie to super frajda. Wszyscy się ucieszyliśmy, kiedy w końcu dołączył do nas również Dominik. Kupił sobie nowy saksofon. Z pewnością Dominik będzie miał wzięcie w branży. Szkoda, żeby został w piwnicy w Olecku. Niech mu się uda tak, jak i nam.
Ciebie z Olecka wyciągnął Tymon Tymański, którego do Olecka sam ściągnąłeś?
Zrządzenie losu. Muzyka była moją pasją, ale imałem się różnych zawodów. Akurat przed spotkaniem z Tymonem pracowałem w stoczni jachtowej jako szkutnik. Dzięki temu, że tata był dyrektorem domu kultury pomagałem mu przy organizacji Festiwalu Przystanek Olecko. Byłem odpowiedzialny za blok warsztatów ze znanymi muzykami. W 2002 roku bardzo chciałem zaprosić Roberta Brylewskiego - mojego guru. Znałem dokonania wszystkich zespołów, które prowadził, jak również jego projektów ubocznych. Niestety, z powodów terminowych nie udało się ściągnąć Bryla. Wtedy pomyślałem o Tymonie - wygadany multiinstrumentalista, brązowy pas w karate, mógłby jeszcze przy okazji poprowadzić warsztat tai chi. Tymański się zgodził i przyjechał. Sprzyjało nam wszystko: piękne okoliczności przyrody, jezioro, łódki, pogoda, piwo. No i w takiej atmosferze miło sobie z nim pogrywałem. Na koniec festiwalu dostałem od Tymona zaproszenie do Trójmiasta. Zaproponował mi granie w jego ówczesnym zespole Poganie. Uznał, że jak zostanę w Olecku, to zmarnuję swój talent, a tak różne składy będą się o mnie bić.
Wcześniejsze dokonania Tymona z Kurami i Miłością rzuciły cię na kolana?
Oczywiście. Takiego krążka jak "P.O.L.O.V.I- .R.U.S." (zespołu Kury - przyp. kk) nikt w Polsce wcześniej nie popełnił. To był genialny żart z muzyki ogólnoświatowej. W Miłości zafascynował mnie oczywiście Jacek Olter. Widziałem go na kilku koncertach na żywo. Na początku lat 90 jeździłem na warsztaty studium jazzu i muzyki rozrywkowej do Bydgoszczy. To było dokładnie wtedy, kiedy tam w Klubie "Mózg" rodził się nowy gatunek, nazwany później yassem. Warsztaty, na które chodziłem, prowadzili Piotr Biskupski i Krzysztof Przybyłowicz. Drugi był rockowaty. Natomiast Biskupski preferował swingowe granie. Obaj panowie skutecznie obrzydzili mi jazz tradycyjny. Dlatego któregoś wieczoru namówiłem kolegów i poszliśmy na koncert Jerzego Mazzolla do "Mózgu". Wtedy na własne oczy i uszy przekonałem się, że jazz można też zagrać w stylu punk rockowym. Ruch yassowy, zainicjowany przez Tymona, pociągnął za sobą mnóstwo ciekawych ludzi z odjechanymi projektami. Zrodziła się nowa muzyka improwizowana.
Tymon to wariat, skandalista czy geniusz?
Ani wariat, ani skandalista - to ostatnie słowo, jakie mógłbym użyć w stosunku do niego. Geniusz? Trochę tak. Facet mówi bez problemu w kilku językach, komponuje, pisze książki, prowadzi radiową audycję. Mam z nim tylko jeden problem. Przez to, że chce robić sto rzeczy na raz, ciężko się z nim umówić na cokolwiek. Dlatego nawet do niego nie dzwonię, bo i tak nie odbierze telefonu. (śmiech)
Z Transistorsami gracie chyba we wszystkich możliwych gatunkach muzycznych świata. Taka różnorodność to pole do popisu, czy ciągły egzamin?
Nie ma co ukrywać, nasz zespół jest dosyć szalony i demoniczny. Musimy zagrać 20-minutową wersję The Doors "When The Music’s Over", dwie piosenki Davida Bowiego, coś z Joy Division, czy trzy piosenki The Beatles. Tymon zawsze chciał, żebyśmy szli w stronę Trzech Koron czy Czerwonych Gitar i byli zespołem big beatowym, ale old schoolowym. Sporo na naszych koncertach jest takiego stylistycznego fiku miku. To rozszerza nasze horyzonty i otwiera nowe możliwości mózgu.
Poza liderem macie coś do powiedzenia w zespole?
Najwięcej ma mój brat Marcin, który pomaga Tymonowi przy produkcjach i realizacji dźwięku, oddziałuje na stylistykę bandu. Marcin jest prawą ręką Tymańskiego. Utwory na płyty Transistorsów powstają solidarnie, chociaż każdy wie, że lider w tym zespole ma dwa metry wzrostu, brązowy pas w karate i wyćwiczone bicepsy. (śmiech)
Ciebie nie ciągną sprawy producenckie?
Zamiast siedzieć i kleić przed komputerem ścieżki i ślady, wolę iść popracować fizycznie. Nie mam cierpliwości do wielogodzinnego ślęczenia przed komputerem, wybierania z której wersji nagrań wziąć werbel, a z której gitarę. Za to, jeśli chodzi o nagrywanie w studiu, to nie ma ze mną najmniejszych problemów.
Można powiedzieć, że Tymonowi też zawdzięczasz granie w Brygadzie Kryzys.
Robert Brylewski i Tomasz Lipiński (liderzy Brygady - przyp. kk) przyszli na warszawski koncert Transistorsów, no i niedługo potem nasza sekcja dostała propozycję udziału w reaktywacji Brygady.
Ciężko wchodziło ci się w karkołomne partie utalentowanego Janusza Rołta, który zagrał na legendarnym "czarnym albumie"?
Umiałem to grać niemal od dziecka. Naturalnie wszedłem w te partie. Po kilku dniach wzajemnego ogrywania się usłyszałem od obu dawnych liderów: "Szukaliśmy właśnie ciebie". Nie chcę się chwalić, ale kilka ich własnych piosenek musiałem chłopakom przypominać, bo nie pamiętali riffów i rozpisywałem im partie. Tak jakoś po trzecim koncercie wszystko zaczęło idealnie współgrać. Granie z Brygadą to była bardzo fajna przygoda. Przepraszam w swoim imieniu, że nie wydaliśmy zapowiadanej nowej płyty, miała nazywać się "Eurokryzys". Niech inni członkowie tego zespołu przepraszają za siebie. Może jeszcze dojdzie do nagrań. W końcu wszyscy jeszcze żyjemy. Liderzy mają swoje poplątane losy, nałogi. Zaczęliśmy robić nowe numery. Jest sporo premierowych kompozycji. Na dziś Brygada jest w zawieszeniu. Nie wiadomo, kiedy powróci. Może liderom odpowiada dać trzy koncerty w roku za niezłe pieniądze, ogrywając muzealny program? Obecnie z Brylem pracuję jako Kryzys. Na jesień planujemy wydać nową płytę. Szykuje się duża niespodzianka, bo dołączył do nas Marcin Świetlicki. Już powstają zarysy tekstów.
Twój zestaw perkusyjny jest bardzo skromny.
Jest taki, jak być powinien. Lubię minimalizm. Ostatnio jestem fanem Medeski Martin & Wood. Tam perkusiście wystarcza jedno przejście, werbel i dwa talerze. Mnie w graniu chodzi o feeling, groove i drive. Nie muszę co chwilę popisywać się przejściami.
Podczas grania robisz mnóstwo dziwnych min.
Dużo ludzi zwraca na to uwagę. Niektórych bardziej interesują moje miny niż granie. Może i jestem artystą nienormalnym, chociaż nie byłem nigdy w psychiatryku. Te miny są jak najbardziej naturalne. Ja tego nie udaję, nie reżyseruję na siłę. Kompletnie na to nie mam wpływu. Może pomogłaby mi jakaś terapia? (śmiech)
Rozmawiał: Krzysztof Kowalewicz
fot. Michał Biliński
Wywiad ukazał się w numerze lipiec - sierpień 2014
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…