Urodził się w Grudziądzu. Za perkusją usiadł w wieku 6 lat, stawiając pierwsze kroki muzyczne pod okiem rodziców.
W roku 2001 dołączył do bluesowego zespołu swojego ojca "Vacat Blues Band", z którym stopniowo zaczął odnosić sukcesy. Koncertował niemalże po całej Europie, pojawiając się na największych festiwalach w Niemczech, Francji, Holandii, Anglii. Występował na najbardziej prestiżowej plenerowej scenie w Millenium Park w Chicago. Jednak to przeprowadzka do Warszawy otworzyła przed nim drzwi do ogólnopolskiej kariery oraz możliwość grania z najlepszymi w tym kraju. Nie ukończył wprawdzie żadnej szkoły muzycznej, ale to w niczym nie przeszkadza, by śmiało nazwać go jednym z najbardziej uzdolnionych, pracowitych i aktywnych perkusistów na polskim rynku muzycznym. Jako wykładowca bierze czynny udział w prowadzeniu zajęć w Drum Academy w Warszawie oraz autorskich klinikach i warsztatach muzycznych na terenie kraju. Jest pomysłodawcą oraz organizatorem pierwszego Drum Shed Festiwalu w Polsce "Rim Shot Killaz". Ma wielkie plany i niezaprzeczalne warunki, by realizować je z sukcesami... Dziś przed Wami - perkusista… Tomasz "Żaba" Mądzielewski
Tomek, na bębnach grasz od dziecka. Kiedy odkryto cię jako perkusistę i zacząłeś grać na poważnie?
To długa historia i trochę tego było. Ale taki najpoważniejszy i najciekawszy projekt to Pilichowski Band. To było jakieś 5 lat temu.
Wojtek Pilichowski jest znany z tego, że to raczej dość konkretny szef i wymagający band lider. Jak wspominasz tę współpracę?
Bardzo dobrze. Wiesz, czasami krew od pracy się lała. Ja trafiłem do tego zespołu bardzo szybko, dwa tygodnie przed trasą i to jedną z największych w moim życiu. Zagraliśmy wtedy około 40 koncertów. Mieliśmy próby po sześć, siedem godzin każdego dnia. Wiadomo, Wojtek jest tak perfekcyjnym basistą "tajmowo", że aby mu dorównać i się dobrze zgrać, wszyscy musieliśmy spędzić wiele, wiele godzin w sali prób.
Aktualnie grasz w wielu różnych składach.
Aktualnie gram przede wszystkim z Mrozem. Od czterech lat pracujemy razem, ale ten rok jest dla nas bardzo przełomowy. W sumie od czerwca do teraz jestem cały czas w trasie.
Lubisz tę muzykę? Grasz to z przyjemnością?
Bardzo lubię! Przede wszystkim pracuję tam ze świetną ekipą przyjaciół i tworzymy po prostu taki super band. Wiadomo, że wszystkie piosenki, aranże tworzy Mrozu w fazie początkowej, ale aranże koncertowe robimy całym zespołem. Spędzamy dużo czasu na próbie, ale pracujemy również nad tym, żeby nasz koncert to nie była tylko muzyka, ale też fajne show, na które ludzie przychodzą z przyjemnością.
Jesteś przede wszystkim perkusistą, ale słyszałam, że trochę piszesz i produkujesz. Udzielasz się muzycznie również w takiej formie?
No, coś tam sobie robię na tym komputerze, myśląc o czymś swoim w przyszłości, ale uważam, że jeszcze do tego wszystkiego muszę dojrzeć i znaleźć coś dla siebie. To jest trudne. Ja już wiem, w jaki sposób chcę grać, ale interesuje mnie dużo frontów muzycznych, więc przyznam szczerze, że jeszcze nie wiem, w którą stronę pójdę.
Właśnie, grasz bardzo różne rzeczy. Ja słyszałam cię w repertuarze funkowym, jazzowym i wielu innych. W której odsłonie czujesz się najbardziej komfortowo i która sytuacja jest najbliższa twojemu sercu?
Funk, r’n’b, soul to jest to! Jak siadam za bębny to wiem, że kiedy zagram jakiś bit to na 99% będzie to bit hip-hopowy!
Czyli, jeśli założysz swój własny band, to pójdziesz właśnie w tym muzycznym kierunku?
Bardzo kręci mnie muzyka fusion czyli połączenie jazzu z muzyką rockową w ogólnym pojęciu. Jednak to, co bym chciał najbardziej zrobić, to połączenie muzyki fusion z muzyką taneczną. Niedaleko szukając przykładu, taką muzę robi np. Dirty Loops czy też Snarky Puppy. To jest coś, co mnie bardzo, bardzo kręci. Najbardziej mnie cieszy, jak ludzie się bawią i tańczą do tego, co gram.
W Warszawie i generalnie w Polsce, bardzo popularne stało się ostatnio… bycie bębniarzem. Na rynku, jak grzyby po deszczu, wyrastają chętni, żądni kariery młodzi ludzie, grający na perkusji. Kto według ciebie zasługuje na szczególne wyróżnienie? Kogo ty z polskich pałkerów cenisz sobie najbardziej?
Jeśli chodzi o perkusistów polskich to zdecydowanie Radek Owczarz. Ten bębniarz jest mi najbliższy i mocno mnie inspiruje. Poza tym to właśnie z Radkiem wpadliśmy na pomysł zrobienia w Polsce tzw. Shed Sessions i właśnie z nim zaczęliśmy tę formę zabawy propagować. Założenie to takie "drummers united", przyjaźń, wzajemne wsparcie i dużo zabawy. Dzięki temu możemy my, polscy perkusiści, być wzajemnie dla siebie inspiracją. Uczymy się od siebie, patrząc, obserwując, reagując. Z bębniarzy, których mocno sobie cenię, wymieniłbym jeszcze Daniela Kapustkę, to naprawdę bardzo dobry pałker.
Pamiętam, że kilka lat temu, szczególnie w Warszawie, na rynku bębniarskim czuło się taką trochę... rywalizację. Odczuwasz czasami zazdrość kolegów?
Myślę, że to już się zatarło. Rzeczywiście było coś takiego, jak przyjechałem do Warszawy, jakieś jedenaście lat temu. Wtedy czułem coś takiego, czułem takie ciśnienie, presję. To był trochę taki wyścig szczurów, tu muszę być, tu muszę zagrać. Na szczęście po iluś latach bycia tutaj i obcowania z ludźmi, zauważyłem, że to zaczęło się zacierać, wszyscy zaczęliśmy się przyjaźnić. Przyjaźń i muzyka to jest najważniejsze hasło dla mnie.
Jesteś również edukatorem, wiem, że angażujesz się w promowanie instrumentu i nauczanie innych. Znasz kogoś takiego, o kim mógłbyś śmiało powiedzieć, że to jest nadzieja perkusyjna w Polsce?
Jest bardzo wielu młodych, zdolnych ludzi w Polsce. To jest trochę trudne pytanie, bo ciśnie mi się na usta od razu jedno nazwisko: Igor Falecki. To jest w Polsce dość sporna kwestia między muzykami i perkusistami, ale obserwując go w Internecie, jego postęp i rozwój, uważam, że może być to w przyszłości bębniarz na miarę np. Tony’ego Roystera Jr.
Igor jest przykładem niezwykle zdolnego perkusisty, ale jeszcze dziecka, na którego rozwój również patrzę z podziwem. A co ze starszymi kolegami? Ktoś cię szczególnie zaskakuje?
Kurczę, moi wszyscy koledzy! Ha ha! Wiesz, każdy ma coś innego, coś fajnego, co mnie urzeka. Nie potrafiłbym tak określić i powiedzieć, kto jest dla mnie stuprocentowo najlepszy. Uważam, że nie ma najlepszych w tej branży. Każdy jest inny, każdy inspiruje się czymś innym i wybiera tę swoją drogę. I to właśnie jest wspaniałe!
W tej chwili twoimi endorserami są Dixon i Istanbul. Dixon to jeszcze nie aż tak popularna firma, dość świeża marka.
Tak, to dosyć świeża marka. Bębny, na których gram, to chyba najbardziej tłuste bębny, na których kiedykolwiek grałem. Jestem zakochany w brzmieniu i to totalnie bez ściemy! Każdy musi się swojego instrumentu nauczyć, znaleźć swoje soczyste brzmienie. To mi się udało właśnie zrobić z Dixonem. Aktualnie gram na bębnach, zrobionych z klonu i bubingi. Moje bębny to Dixon Artisan American Maple African Bubinga, a blaszki, których używam, to Istanbul Agop.
Dostałeś kiedyś propozycję grania w jakimś składzie i z jakichś powodów musiałeś ją odrzucić?
Tak. Odrzuciłem propozycję z powodu braku czasu na przygotowanie się do giga. Miałem dwa dni na 16 numerów muzyki klezmerskiej. Zdecydowanie za mało czasu, by przygotować się do tego i zagrać na poziomie. Wolę być super przygotowany do grania i mieć satysfakcję, że się z czymś zmierzyłem i nie spaliłem roboty.
Czyli ambitnie podchodzisz do każdej pracy i poświęcasz się każdemu graniu.
Tak, zdecydowanie. To jest rzecz, której nauczyłem się właśnie u Wojtka [Pilichowskiego] w zespole.
A zdarzyło ci się kiedyś, że odrzuciłeś propozycję grania w jakimś składzie, bo po prostu nie podobał ci się materiał i nie chciałeś firmować go swoją twarzą?
(nieśmiały uśmiech) Zdarzały się takie sytuacje. Myślę, że każdemu takie sytuacje się zdarzają, ha ha! Już nie pamiętam, co to było, ale raczej było wiele takich okazji… Może to brzydko zabrzmi, ale czasami rzeczywiście głupio podpisywać się pod czymś lub pod kimś, co kompletnie mnie nie kręci. No, nie, czasami ewidentnie czuję, że to nie pojedzie.
Byłeś współtwórcą i jednym z pomysłodawców sławetnych, fantastycznych jam session w Warszawie. W tej chwili, niestety, na mapie naszej stolicy niewiele imprez tego typu się odbywa...
Wszyscy się rozeszli po świecie, wiesz. Teraz jest też trochę inny czas. To był czas TYCH jamów, kultowe 55 z Pałacu Kultury. Ten środowy jam był taneczny i ludzie przychodzili bawić się do muzy funk. Potem stworzyliśmy nieco inną formułę, żeby móc trochę muzycznie poimprowizować. Pamiętam, że na pierwszy taki jam przyszło około dziesięciu, piętnastu muzyków, a kiedy kończyliśmy tę epokę w Pałacu, regularnie przychodziło tam po sto i więcej osób. To był taki fajny etap rozwojowy dla nas, bo wszyscy chodziliśmy tam i uczyliśmy się sami od siebie, słuchaliśmy się. Lena Romul kiedyś powiedziała, że to jest takie trochę ‘wyciąganie duszy z ciała’ i to było bardzo trafne określenie. Pewne umiejętności każdy miał, ale wciąż szkoliliśmy się nawzajem poprzez uczestniczenie w tych jamach i fun, jaki z tego mieliśmy. Emocje, dźwięki, szczerość…
Twoja największa perkusyjna inspiracja…
W tej chwili to nowojorski perkusista Justin Tyson. Koleżka zwala mnie z nóg! Niesamowite. Gra z fusionowym trio ‘NOW’, w którym wcześniej bębnił Mark Guiliana. Masakra! Dla mnie to w tej chwili największa inspiracja.
Gig twoich marzeń? Coś, o czym zawsze myślałeś i najbardziej chciałbyś zagrać?
Kiedyś dużo o tym myślałem. Na pewno zagranie z Justinem Timberlakiem to by było coś! Chaka Khan w latach osiemdziesiątych to też totalnie mój lot. Współczesny artysta to jednak zdecydowanie Justin.
Dużo ćwiczysz? Na czym starasz się skupiać największą uwagę?
Staram się dużo ćwiczyć, tzn. na ile pozwala mi czas. W rękach zawsze mało jedynek i dwójek. Robię sobie różne treningi techniczne np. miesiąc z naciskiem na single stroke rolls albo na double stroke. Staram się rozdzielać różną technikę grania do wybranych rudymentów np. dwójki ćwiczę push pullem, jedynki low stroke, akcenty w pardiddlach low moellerem itd. Ćwiczę ostatnio też takim innowacyjnym sposobem przy pomocy timera Tabata. Ćwiczy tak miedzy innymi Thomas Lang. Jest to technika, która czerpie dużo ze sportu. Odbywa się to przy pomocy tzw. tabaty. To jest taki protokół stopera sportowego. Rozwijanie techniki to rozwijanie pamięci mięśniowej i musimy mięśniom dać dużo wycisku, ale też odpoczynku. Przykładowo ćwiczenie jedynek: ustawiam stoper na 50 sekund speed’u i 10 sekund odpoczynku. To naprawdę działa! Jak się poćwiczy różne rzeczy z tą tabatą, to po np. 20 minutach naprawdę czuje się speed w rękach i w ciągu miesiąca jest odczuwalna mega różnica! Chodzi o to by mieć cały czas kontrolę, wyzbyć się spinania i dać sobie szanse na rozluźnienie i relaks, wszystko w odpowiednim czasie i harmonii. Ćwiczenie w ten sposób jest naprawdę bardzo efektywne. Uwielbiam też ćwiczyć z książką Stick Control, bo jest tam wszystko, co potrzebne dla rąk i można interpretować tę książkę na nieskończoną ilość sposobów.
Wspomniałeś o Thomasie Langu. Ostatnio było sporo wydarzeń z jego udziałem w Polsce. Jak na ciebie, personalnie, oddziałuje ten drummer?
Thomas Lang jest dla mnie genialnym edukatorem i to bez dwóch zdań. To jest gość, który potrafi wyłożyć wszystko i na każdy temat. To facet, któremu zadasz pytanie, a on na każde pytanie odpowie, zaczynając od techniki, kończąc na biznesie.
Twoja współpraca z Wojtkiem Pilichowskim dobiegła końca. Możesz nam zdradzić, dlaczego?
Myślę, że to był pewien etap w moim życiu, który jest już zamknięty. Szukam czegoś innego teraz. Bardzo szanuję Wojtka za wszystko, co dla mnie zrobił i jestem mu bardzo wdzięczny, bo bardzo dużo się nauczyłem u jego boku, właściwie w tym zespole nauczyłem się najwięcej, jeśli chodzi o bębny i granie groove’ów. Przychodzą jednak takie momenty, że trzeba coś zmienić w życiu. I przyznam, że bardziej teraz w stronę popową mnie ciągnie, granie dużych koncertów. Poza tym teraz gram z Mrozem i to by bardzo kolidowało ze sobą. Jak się gra w takich zespołach, to trzeba się im poświęcić na maxa.
Jesteś teraz bardzo zapracowany?
Cały czas mam propozycje różnych grań, po za tym, że oczywiście gram z Mrozem. Zdarza mi się grać z Kasią Dereń, z którą uwielbiam występować. Gram również z wokalistą Nickiem Sincklerem i właśnie tworzymy powoli pewien projekt w bardzo fajnym składzie. Jest chemia. Wchodzimy do sali i od razu działa, nie ma ściemy. Szczegóły wkrótce.
Gdybyś miał dać radę młodym ludziom, uczącym się gry na bębnach i marzącym o graniu zawodowym...
Myślę, że cały czas robić swoje, będąc zarazem pokornym. Dążyć do tego, żeby siadać za instrumentem i móc przyznać: to jestem ja. Nie kopiować na zasadzie bycia na siłę Vinniem Colaiutą czy Davem Wecklem. Oni już po prostu są. Trzeba być sobą… Dużo ćwiczyć różnych zagadnień, najlepiej tych, których najmniej potrafi my. Grać jak najwięcej z kolegami, dżemować, improwizować. Przede wszystkim nie zapominać o uśmiechu i radości, którą daje nam muzyka.
I dużo, dużo ćwiczyć! To jest chyba jedyna metoda.
Rozmawiała: Emilia Benedykcińska
Wywiad ukazał się w numerze listopad 2014.