Jarek Dubiński
Dodano: 27.03.2015
Zespół Happysad to od kilku lat jedna z najważniejszych grup na polskiej scenie muzycznej. Bez problemów zapełniają największe kluby na biletowanych koncertach.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Niedawno wydali nową płytę "Jakby nie było jutra" i znów ruszyli w Polskę. Od ośmiu lat na stanowisku perkusisty sprawdza się Jarek Dubiński, który opowiedział nam o życiu w popularnym zespole i rewolucyjnym premierowym krążku.
Podobno poprosiłeś o perkusję na pierwszą komunię, ale dostałeś ją dopiero dwa lata później. Dlaczego?
Pamiętam, że jako trzylatek przebywałem z rodzicami w Niemczech na rehabilitacji. Wieczorami rodzice wychodzili na kolację do restauracji, znajdującej się na terenie ośrodka. Tam gościom przygrywała orkiestra. Siadałem na scenie przy zestawie. Oni tańczyli, a ja podziwiałem pracę perkusisty i szukałem sposobu, jak wejść do tego ogromnego bębna. Ten widok wyjątkowo utkwił mi w pamięci. Po kilku latach, zapytany, co chciałbym dostać na pierwszą komunię świętą, bez wahania poprosiłem o zestaw. W początkowej fazie rodzice potraktowali to jako fanaberię. W mojej rodzinie korzenie muzyczne nie sięgają zbyt głęboko. Żadnego wspólnego muzykowania, przechodzenia instrumentów z pokolenia na pokolenie. Jedynie wujek ze strony mamy aktywnie uczestniczy w życiu muzycznym. Mimo przeciwności losu po dwóch latach, czyli w czwartej klasie podstawówki dopiąłem swego. Stałem się szczęśliwym posiadaczem białego, używanego zestawu Amati. Mojej pierwszej miłości. Był to rok 1994. W tamtych czasach taki zestaw to nie byle co! Niestety, instrument po latach sprzedałem. Mogłem go sobie sentymentalnie zostawić.
Miałeś zestaw perkusyjny. Zasiadasz i co?
Człowiek, od którego go kupiliśmy, pokazał mi pierwszy rytm. Udało mi się to w miarę zapamiętać. Każdego dnia po powrocie ze szkoły, siadałem i tłukłem niemiłosiernie. Rodzice widząc, że pochłania mnie to bez reszty, załatwili pierwszego nauczyciela, który raz w tygodniu przychodził i pokazywał podstawy. Nauczyciel obracał się w klimatach jazzowych i mieszkał po sąsiedzku. Wiedział, że ma do czynienia z małym dzieciakiem i tak prowadził lekcje, żeby mnie nie zniechęcić. Jak się nie ma w rodzinie kogoś, kto gra na instrumencie, to bez pomocy się nie ruszy z miejsca. Pierwszą nauczoną rzeczą, którą pamiętam, były Elektryczne Gitary i przebój z "Dzieci" - takie klasyczne tum tu tum, a mnie - początkującemu perkusiście - już to sprawiało poważny problem, chociaż było proste do wychwycenia ze słuchu. W tym samym czasie mój rodzony brat zaczął pogrywać na gitarze i gdzieś tam wspólnie próbowaliśmy sobie muzykować. Miałem to ogromne szczęście, że wychowywałem się w domku jednorodzinnym pod Warszawą, tak więc początkowo instrument stał w moim pokoju. Siedziałem i ćwiczyłem do bólu, bo to specyfika tego instrumentu. Kiedy zaczęło mi iść coraz lepiej i zacząłem grać tym samym coraz głośniej, rodzice zasugerowali, bym przeniósł się do piwnicy. I tak sporo czasu ze mną wytrzymali. No, niestety, ten instrument wymaga poświeceń od osoby grającej, jak i wszystkich wokół.
Na prywatnym nauczycielu się nie skończyło. Była również szkoła muzyczna II stopnia w Warszawie.
Dostałem się do szkoły na ul. Bednarskiej. Nie miałem skończonego I stopnia. Nauczyłem się wymaganego materiału i poszedłem na egzamin. Cały system edukacji perkusyjnej szedł mi świetnie. No, ale do tego dochodziła jeszcze nauka słuchu i fortepian, a już wtedy byłem w liceum i po prostu brakowało czasu. Niestety, po trzech latach zakończyłem edukację. Wszystko przez klasykę, która mnie kompletnie zniechęciła. Przeszedłem przez wibrafon, ksylofon, kotły i werblówki. Byłem zdenerwowany, że rozdrabniam się na różne instrumenty zamiast poświęcić czas mojej ukochanej perkusji. Takie podejście miałem jako gówniarz. Teraz uważam, że warto umieć grać na wielu instrumentach. Tych najważniejszych rzeczy zdążyłem się jeszcze nauczyć zanim rzuciłem szkołę. Tak się potoczyło moje życie, że zrezygnowałem. Nie chciałbym mówić o powodach, ale nie żałuję tej decyzji.
Zastanawia mnie tylko, że zawodowy muzyk nie zdążył wyuczyć się właściwie słuchu muzycznego.
Kształcenie słuchu dla kogoś, kto nigdy wcześniej nie miał do czynienia z pianinem i nie pisał dyktand to naprawdę trudna sprawa, zwłaszcza, że nie przeszedłem szkoły I stopnia. Niestety, w szkole II stopnia nie powstała zapowiadana grupa dzieciaków, która uczy się słuchu z poziomu I stopnia. Zostałem wrzucony do grupy dzieci, które były po 6 latach podstawówki. Pisanie dyktand ze słuchu i nadrobienie zaległości z tego czasu okazało się bardzo trudne, wręcz niemożliwe. Co ciekawe, dwa lata temu wróciłem do szkoły muzycznej i więcej czasu poświeciłem na kształcenie słuchu. Niestety, miesiąc temu znów zawiesiłem naukę z racji mnogości codziennych zajęć, które mam do wykonania: małe dziecko, próby, koncerty, inne działania pozamuzyczne. Jednak codziennie, przynajmniej półtorej godziny, staram się ćwiczyć w "próbowni", a potem pochłaniają mnie inne sprawy.
Niewiele wiadomo o twoich pierwszych zespołach muzycznych.
Grywałem w kilku składach. Chodziłem na różne jamy w Mińsku Mazowieckim, gdzie uczęszczałem do liceum. Najważniejszym składem, jaki pamiętam z tego okresu, to zespół Namaste. Z nimi nagrałem swoją pierwszą w życiu płytę "LOT 76". Jak na tamte czasy i na rodzaj muzyki, jaki graliśmy (chillout) to śmiało można powiedzieć, że odnieśliśmy mały sukces, a zwieńczeniem tego był koncert w radiowej Trójce w studiu im. Agnieszki Osieckiej. Niestety, jak to często bywa, takie zespoły szybko powstają i jeszcze szybciej się rozpadają. Myślę, że większość muzyków przez to przechodzi. Nie jest łatwo spotkać na swojej drodze ludzi, z którymi się zgrasz, zarówno mentalnie, jak i muzycznie. To trochę taki palec boży. Myślę, że z tego powodu wielu świetnych gitarzystów, basistów, perkusistów i innych instrumentalistów nadal gra samotnie w swoich kanciapach. Ja, odkąd pamiętam, traktowałem granie na bębnach jako pasję, czyli coś, czym będę się zawsze zajmował niezależnie od wykonywanego zawodu. To samo wpajali mi rodzice, tworząc potrzebę dodatkowego zawodu, takiego buforu bezpieczeństwa na przyszłość.
No i skończyłeś agrobiznes, w którym się poniekąd realizujesz, prowadząc firmę, oferującą atrakcje nad jeziorem.
To jakieś tam spełnienie marzenia z młodości. Zawsze chciałem prowadzić firmę, w której będę mógł realizować pomysły i stawiać sobie wyzwania. Daje to ogromną radochę i satysfakcję, jeśli oczywiście wychodzi. Od dwóch lat, wraz z dobrym przyjacielem Piotrkiem, prowadzimy mini port nad Jeziorem Zegrzyńskim. Wynajmujemy motorówki, organizujemy szkolenia na patent sternika motorowodnego, organizujemy rejsy wycieczkowe i imprezy na wodzie z wszelakimi atrakcjami (narty, banan, koło itd.) Niestety, jest to działalność sezonowa i weekendowa, a z racji natłoku zajęć zespołowych w tym roku bywałem tam sporadycznie. Ubolewam nad tym, bo lubię to zajęcie. Pływam jako kapitan gondolą po rzece Narew. Mam kontakt z zupełnie innymi ludźmi, którzy nie zajmują się zawodowo muzyką. Mogę odpocząć. We wszystkim, czym się człowiek zajmuje, można się wyeksploatować. Mnie odpoczynek nie kojarzy się z leżeniem przed telewizorem, tylko aktywną formą. Uwielbiam łączyć pracę z pasją. Wśród moich klientów przekrój ludzi jest przeogromny. Na łodzi puszczam muzykę i płyniemy.
Radawa, Pajęczno, Czaplinek - jak się wam gra na dniach miasta?
To zupełnie inne koncerty niż klubowe. Ktoś nas zaprosił. My nie organizujemy tego koncertu tak, jak ma to miejsce przy koncertach klubowych. Po prostu trzeba wyjść i dać z siebie wszystko. Może to troszkę oklepane, ale dla mnie jest to najczystszy moment życia. Nie myślę o rodzinie, problemach, innych rzeczach. Na scenie, gdziekolwiek by to było, chcesz zagrać jak najlepiej. W tych małych miejscowościach organizatorzy często tłumaczą, że wcześniej o nas nie słyszeli, a młodzież w internetowym głosowaniu zdecydowała, że mamy tam właśnie zagrać. W dobie Internetu cały świat się zna. Nie ma podziału na wioskę i miasto.
Masz czas, by podczas koncertów patrzeć na publiczność?
Pewnie i to całkiem sporo. Na naszych koncertach mój zestaw jest ustawiony bokiem. Jest to świetne rozwiązanie zarówno dla mnie, jak i chłopaków. Nie jestem muzykiem sesyjnym, który na chłodno odgrywa swoją partię. Lubię grać w kontakcie z publicznością, bo ona generuje ogromne pokłady energii. Siedząc z tyłu nie dociera już tyle emocji, co przy krawędzi sceny. Poza tym mamy większą kontrolę tego, co się dzieje na scenie. Widzę, czy komuś pękła struna, czy się stroi, czy najzwyczajniej w świecie pije wodę. Siedząc z tyłu, nie jesteś w stanie tego wszystkiego dostrzec. Zdarzało się, że przez cały wieczór widziałem tylko cienie chłopaków. Boczne ustawienie zestawu perkusyjnego ma jeszcze jeden atut. Zawsze jako słuchacz/widz lubię oglądać zespół, jak pracuje na scenie, jego emocje, wzajemne relacje. Praca bębniarza jest zawsze fajna i bardzo widowiskowa, dodaje dodatkową energię zespołowi. Przy klasycznym ustawieniu jeden z elementów koncertu ginie w dymie.
Jak to się stało, że odnieśliście sukces?
Trzeba o to spytać ludzi. Nas to cały czas dziwi. Rzadko puszczają nas stacje radiowe. Ale tak poważnie to myślę, że dużą rolę odgrywają teksty. Ludzie z niewyjaśnionych dotąd przyczyn pokochali wrażliwość lidera Kuby. Poza tym w tych piosenkach jest dużo melodii.
Przejdźmy do najnowszej płyty. Podziękowaliście za współpracę Leszkowi Kamińskiemu, z którym byliście związani nieprzerwanie od 2007 r. Teraz "Jakby nie było jutra" realizował charyzmatyczny, intrygujący eksperymentator Marcin Bors. Skąd ta zmiana?
Nagraliśmy z nim trzy płyty. Świetnie nam się współpracowało. Niestety, czas biegnie. Dzisiaj jesteśmy starszymi ludźmi. Zwłaszcza w twórczości trzeba dokonywać zmian, szukać nowych dróg, środków. Nie wolno stać w miejscu. Nie chodzi o to, że mieliśmy Leszka dość, czy coś się między nami popsuło. Nie jest powiedziane, że do niego nie wrócimy. Jednak każdy producent to inne spojrzenie na zespół, wyciagnięcie jego innych atutów. Zdecydowaliśmy o zmianie z premedytacją. Od Leszka nauczyłem się podejścia aptekarskiego, żeby dobrze nastroić bęben, żeby wszystko dobrze siedziało w melodii i tonacji. U Marcina Borsa bardziej liczyło się luźne podejście, żeby była energia, żeby coś się działo. Etap produkcyjny u Marcina był ważniejszy. Samo nagrywanie prawie wszystkiego na "setkę" zajęło nam zaledwie kilka dni. Gro czasu później zaczęły się dyskusje nad sklejaniem i zgrywaniem całości. Bardzo się cieszę, że poznałem dwóch producentów, którzy są na dwóch różnych biegunach.
Przestaliście być zespołem piosenkowym.
W tych nowych utworach nadal gdzieś tam cały czas słyszę piosenki, tylko zostały one podane w innej formie niż do tej pory. Z Leszkiem nie zrobilibyśmy z tym materiałem aż tak rewolucyjnego kroku. Marcin otworzył nam głowy.
Złagodnieliście brzmieniowo. To kwestia wieku? Nowych inspiracji?
Nagrywając "Nieprzygodę" miałem 23 lata. No, a tak gdzieś do 25 roku życia chłopak jest jeszcze mentalnie dzieckiem. Tam szedłem na żywioł. Miałem w sobie inny rodzaj energii. Teraz, mając 30 lat, inaczej patrzę na muzykę, na czym innym skupiam uwagę. Kiedyś liczyło się, żeby wszystko zostało równo zagrane, a teraz, żeby moja partia instrumentu spełniła swoje zadanie w numerze. Jest więcej poszukiwania, zastanawiania się.
Rozmawiał Krzysztof Kowalewicz
Fot. Romana Makówka
Wywiad ukazał się w numerze grudzień 2014.
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…