Za bębnami jednego z najbardziej popularnych gitarzystów wszech czasów musi być ktoś, kto zapewni spokój i da dużo pewności.
Slash usłyszał o Brencie, zanim ten w ogóle dowiedział się, że gitarzysta szuka bębniarza do zespołu. Mając doświadczenie z gry w Alice Cooper, muzykami Kiss i Motley Crue, zasiadł na stołku perkusisty nie do końca świadomy tego, ilu perkusistów starało się być na jego miejscu.
Sympatyczny Kanadyjczyk zaczął zdobywać uznanie pod koniec lat 90. Wtedy to przekonał do siebie gitarzystę KISS Bruce’a Kulicka, który odszedł z zespołu w momencie słynnego powrotu oryginalnego składu. Krok po kroku środowisko Los Angeles stawało się coraz pewniejszym gruntem i kolejni muzycy zatrudniali go do swoich projektów solowych lub na trasy koncertowe. Vince Neil, Alice Cooper i inni rockowi wyjadacze potrzebowali świeżej krwi, która swoją energią doda mocy do ich koncertów. W ten sposób Brent Fitz wyrobił sobie markę i uznanie.
Slasha nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów na świecie odcina powoli nić, łączącą go ze słynnym zespołem, który był jednym z największych fenomenów w historii rocka. Ostatnia płyta artysty jest rasowym rockowym albumem pełnym soczystego gitarowego grania. Slash może grać praktycznie z kim chce i kiedy chce, i spośród olbrzymiej ilości chętnych bębniarzy wybrał Brenta Fitza, który mimo dobrego warsztatu i doskonałych recenzji (właśnie one doprowadziły go do Slasha) nie był perkusistą szerzej znanym. Wybór okazał się doskonały ze względu na jakość gry perkusisty, jego umiejętności muzyczne oraz osobowość i podejście do wykonywanej pracy. Brent uważa, że nic nie dzieje się przypadkowo i wszystko to, co robimy, ma wpływ na to, co się później dzieje. W naszej rozmowie niejednokrotnie o tym wspomina.
W Polsce trafili na bardzo jesienną pogodę. Krakowskie Stare Miasto wyglądało bardzo szaro i nikt nie miał ochoty na jakieś wycieczki krajoznawcze. Spotkaliśmy się w hotelu, by uciąć krótką pogawędkę. W pewnym momencie Brent zapytał: "Może macie ochotę wpaść na próbę? Zaraz jedziemy do hali." Nie odmawia się takim zaproszeniom. Dzięki temu na parę godzin przed koncertem łaziliśmy sobie po scenie w krakowskiej Arenie, która miała się wkrótce zapełnić fankami i fanami gitarzysty legendarnych Gunsów. Odwiedziliśmy jego stanowisko bojowe, gdzie przywitał nas bardzo serdecznie techniczny. Piękne bębny DW otoczone talerzami Sabian:
"Uwielbiam Paiste, ale kiedy byłem młody to je łamałem i były za drogie dla mnie, dlatego przerzuciłem się na Sabian, którzy dopiero rozkręcali biznes, poza tym jest to kanadyjska firma. Tak już zostało, staram się być lojalnym w stosunku do nich". Ciekawą rzeczą było to, że obok zestawu stała mała figurka Erica Singera z KISS. "Ach, tak, Eric mi ją dał i tak sobie stoi zawsze, jak gram koncert, taki talizman".
Życzyłem technicznemu, by Brentowi pękł naciąg w centrali w czasie koncertu, co skwitował szybkim przeżegnaniem się. Atmosfera była bardzo wesoła i wszyscy tryskali dobrymi humorami. Brent to niezwykle gościnny i bardzo sympatyczny facet z wielkim poczuciem humoru. Przechadzaliśmy się po korytarzach, dyskutując na wiele różnych tematów nie do końca związanych z bębnami. W garderobie sięgnął do szuflady i wyciągnął koszulkę: "W tym dziś będę grał".
Okazało się, że jest to koszulka naszego polskiego zespołu Chemia. Brent nagrał jeden utwór gościnnie na ostatniej płycie zespołu, która była nagrywana w Kanadzie. Dodał z uśmiechem, ale też i dumą w głosie, że trzeba wspierać znajomych. W pewnym momencie stwierdziliśmy, iż najwyższy czas coś skonsumować, więc udaliśmy się do specjalnej stołówki, przygotowanej dla zespołu: "Mam nadzieję, że będą pierogi..."
Były. Perkusista dorwał się do nich i każdemu z członków ekipy, który pojawiał się w punkcie gastronomicznym, polecał skonsumowanie naszej narodowej potrawy. Tuż przed wyjściem na scenę powiedzieliśmy mu, że w fosie przed sceną będzie nasza pani fotograf o niebieskich włosach i poprosiliśmy, by jej specjalnie zapozował. Brent zaśmiał się i oznajmił, że widzimy się po koncercie. Z tego, co widzicie na pierwszej stronie naszego wywiadu, oczy Brenta spotkały się z okiem naszego aparatu.
Nie jest to twoja pierwsza wizyta w Polsce…
Nie. Graliśmy już w Polsce. To były Katouicze (Katowice). Wieczór był wyjątkowy, ponieważ graliśmy tu wtedy po raz pierwszy, a okazało się, że przedstawiciele wytwórni mieli dla nas złote płyty. Nic o tym nie wiedzieliśmy i było to dla nas olbrzymie zaskoczenie. Jest to dla nas wręcz nierealne, bo pamiętam, jak zaczynaliśmy w małych klubach.
Powiedz nam o swoich początkach…
Wszystko zaczęło się w Kanadzie od gry na pianinie, która wciąż jest ważną częścią mojego życia. Dorastałem w latach 70 i wszyscy w mojej okolicy słuchali KISS. KISS był zespołem, który zaznajomił mnie z rockiem. Wszyscy chcieliśmy być jak oni. W mojej okolicy byli sami gitarzyści, a w związku z tym, że nie było pianisty w KISS, zdecydowałem, że będę grał na bębnach, które też strasznie mi się podobały. Tak czy siak, Ace Frehley (gitara) jest moim ulubionym Kissem. Moi rodzice kupili mi dziecięcy zestaw perkusyjny, taki z Muppet Show. Zauważyli, że mam chyba wyczucie rytmu, więc wzięli mnie do najlepszego nauczyciela perkusji w mieście i posadzili naprzeciwko niego za bębnami. Rodzice zapytali, czy mam wyczucie rytmu i czy warto inwestować w lekcje. Zagrałem, a nauczyciel: "O rany, ten dzieciak ma naprawdę wyczucie rytmu!". Warunek jednak był taki, że musiałem jednocześnie ćwiczyć pianino. Miałem wtedy 10 lat. Nauczyciel pokazał mi wielu innych perkusistów, szczególnie jazzowych, a jego syn rockowych.
Ale twoje bębny przypominają bardziej zestaw Johna Bonhama.
Tak, uwielbiam Johna Bonhama, ale nie był on moją wczesną inspiracją. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z jego wielkości, nie słuchałem Led Zeppelin obsesyjnie. Dla mnie przede wszystkim liczył się Alex Van Halen, ale on przecież też bazuje na grze Bonhama. Później zafascynowało mnie Cheap Trick i ostatecznie The Beatles. W końcu KISS jest mocniejszą wersją The Beatles (śmiech).
Jak rozwijała się twoja kariera? Co miało na ciebie największy wpływ?
Jestem z Winnipeg, na początku grałem z dzieciakami z sąsiedztwa, później dołączyłem do zespołu coverowego. Później zdecydowałem, że muszę wyjechać albo do Toronto, albo do Vancouver. Wiedziałem jednak, że trzeba wyjechać do Nowego Jorku lub Los Angeles, ale bałem się, bo to przecież inny kraj. Wróciłem do Winnipeg i pewnego razu zdecydowaliśmy się ze znajomymi pojechać na NAMM Show. Gdy wszedłem na targi, zobaczyłem tych wszystkich znanych muzyków i byłem oszołomiony. Spotkałem tam swojego kolegę z zespołu, bo mimo, że byliśmy z Kanady, mieliśmy w składzie dwóch chłopaków z Kalifornii. Powiedział mi, że nie ma mowy, bym wracał do domu, że mogę u niego zostać i mi pomoże. Gdyby nie ten przypadek, nigdy nie ruszyłbym z Kanady, ponieważ istnieją te wszystkie formalności, związane z wizami i pozwoleniem na pracę. Z drugiej strony wiedziałem, że muszę wyjechać, chociaż praktycznie nikogo tam nie znałem. Najtrudniej mi było w momencie tamtej przeprowadzki do L.A. Mogłem przecież zostać w spokojnej Kanadzie. Gdybym nie miał wtedy prawdziwych, byczych jaj, to bym nie przetrwał. Sprzedałem wszystko, co miałem, żeby tam zostać, nie miałem nawet własnych bębnów.
O tak. Grałem z wieloma ludźmi w Kanadzie i najgorszą rzeczą, jaka mogłaby mi się wtedy przytrafić, to wrócić, gdyby mi się nie powiodło. Byłem trochę wystraszony, tym bardziej, że wielu muzyków mówiło, że nie poradzę sobie w L.A., że przepadnę. Im bardziej mnie dołowali, tym bardziej chciałem spróbować. Rodzice mnie wspierali, ale powiedzieli wprost, że nie będą mi w stanie tego sponsorować. Musiałem sobie sam poradzić.
Co było najważniejszą rzeczą w pozyskiwaniu pracy na tak ciasnym rynku?
Najważniejszą rzeczą są ludzie i to, kogo znasz. Trzeba pamiętać, by utrzymywać kontakty, bo dawne znajomości z ludźmi, z którymi kiedyś grałem, przydawały się w przyszłości. Trzeba umieć pomóc szczęściu i zorganizować sobie okazję. Mówiłeś mi, że rozmawiałeś z Glenem Sobelem na temat tego, jak ważny jest wizerunek i charakter. Tak się składa, że rozmawiałem z nim o tym, gdy jeszcze nie grał u Alice Coopera. Widzisz, ja grałem wcześniej u Alice Coopera dzięki swojej znajomości z Ericem Singerem, a ta, jak wiadomo, wynikała z mojej współpracy z Bruce’m Kulickiem. Dzięki KISS zainteresowałem się rockiem, a później ta fascynacja przeniosła się na moją karierę. Świat jest obecnie mały, mniejszy niż nam się wydaje. Rozmawiałem o tym ostatnio ze Slashem, jak dużo miast i ludzi znam na całym świecie. Jest tak, ponieważ jestem z małego miasta i dopiero później zdałem sobie sprawę, jak ważne są kontakty, które mogą pomóc w karierze. Oczywiście, nic się nie wydarzy, jeżeli nie będziesz potrafił grać, to jest w ogóle poza dyskusją. Czasami pojawia się jakiś impuls, który cię kieruje w odpowiednią stronę, by zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem.
Zespół Union to twoja pierwsza zawodowa robota.
Poznałem Bruce’a Kulicka po NAMM Show. Union to zespół, w którym było dwóch muzyków z moich ulubionych kapel - KISS i Motley Crue, która też miała na mnie bardzo duży wpływ. Cóż za wspaniała okazja na tworzenie muzyki z takimi ludźmi. Tak w ogóle, Bruce myślał, że jestem pianistą, bo jak się spotkaliśmy miałem mu dogrywać w jakimś projekcie partie przeszkadzajek i klawiszy. Jak dżemowali z Johnem Corabi (wokal) mieli drum-maszynę. Powiedziałem, że mogę zagrać na bębnach, jeżeli nie chcą grać pod maszynę, a Bruce na to: "O! To ty grasz na perkusji?" (śmiech). To demo w końcu przerodziło się w Union, chociaż nie było planów, by zakładać zespół. Dzięki temu zdarzeniu i tym splotom zbiegów okoliczności, ostatecznie zostałem w Los Angeles. Stało się to dwa, trzy miesiące po moim przyjeździe, więc nie musiałem głodować ani walczyć z codziennością tego brutalnego i bardzo drogiego miasta. Musiałem szybko znaleźć robotę.
Czy zastanawiałeś się kiedyś nad swoją przyszłością?
Tak, ale w trochę innym wymiarze. Wszystko, co do tej pory przytrafiło mi się w karierze, było rezultatem rzeczy, które czasami pojawiały się 20 lat temu. Pewne mądre rzeczy i wybory z przeszłości, gdzie jeszcze nie wiedziałem, że są mądre, procentują obecnie. Na przykład, grając rok wcześniej w klubie, nabierałem doświadczenia scenicznego i wystrzeliwałem się z głupich błędów. Nabierałem pewności i doświadczenia. Zdobywałem kolejne znajomości, grając z Union, Vincem Neilem, Alice Cooperem, gdzie tak naprawdę jedynym bagażem, jaki przywiozłem do Stanów, była umiejętność gry i kilku starych znajomych. Nie wiem, jaka będzie moja przyszłość, bo nie wiem, jakie okazje się jeszcze pojawią. Nie potrafię tego kontrolować, za to potrafię kontrolować swoje działania i zbierać doświadczenia. Mój angaż do Slasha jest tak naprawdę serią kolejnych zdarzeń, które miały swój początek kilkanaście lat temu w Kanadzie.
Jesteś teraz w jego zespole…
Jestem bardzo szczęśliwy, że gram w tym zespole, z tego względu, że Slash może mieć każdego bębniarza, jakiego chce. Jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów na świecie. Zasadniczo może grać z kim tylko chce, to zależy wyłącznie od niego. Ciekawą rzeczą jest to, że to on się o mnie dowiedział przed tym, zanim ja się dowiedziałem, że szuka perkusisty. Tu dochodzimy do ważnej myśli - nigdy nie mów, jak wspaniałym perkusistą jesteś, rób tak, żeby inni mówili za ciebie. Wiele osób mówiło mu, że jest taki Brent Fitz i powinien do niego zadzwonić. Ostatecznie zadzwonił i powiedział: "Dużo ludzi mówi o tobie same dobre rzeczy, sęk w tym, że ja cię zupełnie nie znam, z wyjątkiem tego, że grałeś u Alice Coopera". On jest fanem Coopera, więc fakt, że tam grałem wydawał mu się w porządku. Interesujące jest to, gdzie znajduje się moja kariera obecnie, kiedy mam 44 lata. Niektórzy osiągają sukces w bardzo młodym wieku i następne 20 lat kariery spędzają na porównaniach do tego, co zrobili za młodu. Na przykład Ringo Starr obecnie jest legendą przez to, że grał w The Beatles. Tak będzie na wieki. Wydaje mi się, że Slashowi udaje się zrywać tę więź z Guns N’Roses i pracować na własne konto. On nie żyje przeszłością. W moim przypadku wszystko powoli się zbierało i nawarstwiało, i jestem niezwykle szczęśliwy, że w tym wieku dostałem taką okazję. Slash nie ma 20 lat, ja też nie mam 20 lat, ale osiągamy sukces. Może dzięki temu, że nie mamy już tak wielu destrukcyjnych rzeczy wokół siebie, jak skutki przesadnego imprezowania i możemy spokojnie skoncentrować się na muzyce.
Dużo wspominasz o tej zasadzie przyczynowości…
Zobacz. Mając nieco ponad 15 lat, będąc jeszcze w szkole, gdy brałem lekcje gry na perkusji u tego nauczyciela, o którym mówiłem wcześniej, nie miałem żadnej pracy. Z racji tego, że jestem Kanadyjczykiem, czyli lubię hokej, dorabiałem sobie w hali sportowej, sprzedając orzeszki, popcorn i napoje, dzięki czemu mogłem poznawać gwiazdy, które przychodziły na mecze i koncerty. Zwolniono mnie, bo szef powiedział, że widzi mnie, jak oglądam koncerty, a nie sprzedaję orzeszki. Miał rację (śmiech). Później razem z ojcem pojechaliśmy do nowo otwartego Burger Kinga, żebym tam znalazł sobie pracę. Na rozmowie kwalifikacyjnej manager powiedział, że nie ma problemu i zacznę od poniedziałku, ale muszę ściąć włosy. Wróciłem do domu i powiedziałem: "Nie ma mowy!". Otworzyłem gazetę, by przejrzeć oferty z używanym sprzętem perkusyjnym i znalazłem ogłoszenie, gdzie poszukiwany jest nauczyciel perkusji w sklepie muzycznym. Czułem się już wtedy mocny, ale właściciel powiedział, że jestem za młody, no, bo jak mają mnie traktować uczniowie, którzy będą dwa razy starsi ode mnie. Powiedziałem, że mu udowodnię, że zasługuję na tę robotę. Zatrudnił mnie i rzeczywiście trafiało się, że przychodzili ludzie nawet trzy razy starsi ode mnie. Radziłem sobie bardzo dobrze, pracowałem tam trzy razy w tygodniu i nie musiałem pracować w pieprzonym Burger Kingu. Gdy do miasta przyjeżdżały znane zespoły, grały w tej arenie, z której zostałem zwolniony. Często dzwoniono do naszego sklepu w sprawie części do perkusji czy naciągów. Gdy przyjechało Motley Crue nagrywać teledysk w klubie ze striptizem, właściciel sklepu wysłał mnie z bębnami, żebym razem z technicznym zespołu rozstawił je Tommy’emu Lee. Co za przeżycie! Miałem 17 lat i z odległości metra oglądałem swojego bohatera. Oczywiście, byłem niepełnoletni, by siedzieć w tym klubie, pomyślałem sobie wtedy widząc, jak grał, że ja też tak chcę, też chcę mieć taką robotę.
Jakbyś opisał swój styl gry? Co jest dla ciebie najważniejsze?
Groove i tempo - to chyba najważniejsze rzeczy. Podobnie, jak wielu innych muzyków, każdy perkusista ma trzech, pięciu, dziesięciu artystów, którzy tworzą to, czym on jest. Moi ulubieni perkusiści pochodzą ze skrajnych nurtów muzycznych. Lubię KISS i Motley Crue z Tommy’m Lee, który jest bardzo widowiskowym perkusistą. Z drugiej strony lubię też Jeffa Porcaro, który jest bębniarzem nad bębniarzy. Staram się myśleć za bębnami jak on, tylko, że ja lubię hard rock. Chciałbym brzmieć jak Toto IV. Dlatego najlepiej wyglądać w stylu Tommy’ego Lee, a brzmieć jak Jeff Porcaro w studio. Można powiedzieć, że kradnę od wszystkich bębniarzy, których naśladowałem w różnych zespołach. To normalne. Czy grałem w zespole coverowym, czy też z artystą, który grał wcześniej z tym perkusistą. Zawsze jest coś z Tommy’ego Lee, bo przecież grałem z Vince’m Neilem. Ze Slashem mamy utwór Wicked Stone, gdzie może się kojarzyć to ze stylem Guns N’Roses. Wykorzystuję też niekiedy shuffle w stylu Jeffa Porcaro albo myślę o grze Joey’a Kramera. Jeff jest za mało hardrockowy, więc jak się doda Joey’a to brzmi to ostrzej.
Jak pracujesz nad swoimi piosenkami?
Generalnie myślę jak pianista, nie myślę jak bębniarz, tylko jako muzyk piszący utwory i znający melodię. Rytm i kolejne uderzenia są rezultatem układu akordów. W momencie, gdy pracuję ze Slashem mogę zasugerować, żeby dokonać jakichś zmian w samej kompozycji, co na ostatniej płycie miało miejsce. Nie działam w ten sposób, by wrzucić szerokie przejście na bębnach tylko po to, by wyglądać i czuć się dobrze. Właśnie na Wicked Stone jest taki fragment i gram dość dużo i gęsto, chyba nawet najwięcej ze wszystkich utworów na płycie. Nie chciałem tego robić. Zagrałem to sobie od niechcenia, a Slash powiedział, że powinienem tak nagrać ten utwór. Moje podejście nie jest chyba niczym wyjątkowym, Dave Grohl tak ma, Phil Collins tak ma, Don Henley też, wszyscy ci perkusiści, którzy muzycznie podchodzą do piosenek, grając dla piosenek.
Opowiedz, jak to było z twoim słynnym już występem na basie?
Gram na wielu instrumentach, tylko, że często nie występowałem z nimi na scenie. Przeprowadziłem się do Las Vegas, gdzie mieszkam do dziś. Powiedziałem sobie, że nie chcę być tam perkusistą i jeżeli ktoś mnie zatrudni to chciałbym, żeby to był inny instrument. Zacząłem grać na klawiszach, basie i gitarze. Raz nawet grałem na basie piosenki AC/ DC razem z Chrisem Sladem. Generalnie wprawiałem się w grze na innych instrumentach. Przydało się to później, gdy graliśmy ze Slashem w Rosji. Nasz basista musiał wtedy koniecznie wracać do domu, ponieważ miał straszne problemy z okiem i groziła mu utrata wzroku. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko w nocy i nad ranem. Zaistniało ryzyko, że będziemy musieli odwołać koncert w Moskwie i Petersburgu, chociaż i tak to były już ostatnie koncerty. Zadzwoniłem do pokoju Slasha i mówię mu, że mam pomysł i żeby zrobił swoje wywiady i przyszedł normalnie na próbę. John Douglas, mój techniczny i świetny perkusista zagra na bębnach, a ja zagram na basie. Slash na to: "Jak to? Ale ja nie wiem, jak ty grasz na basie!". "Przekonasz się…" - odpowiedziałem mu i spotkaliśmy się na próbie dźwięku (śmiech). Wszystko poszło ok, bez żadnych dłuższych prób, ja na basie a JD na bębnach! Dzięki moim naukom gry na pianinie od piątego roku życia byłem w stanie spokojnie wszystko rozpracować bez większego wysiłku.
Jak wygląda twoja praca z metronomem? Jest to przecież mocno rockowe granie.
Nie używam klika na scenie. Potrafię bez problemów radzić sobie z klikiem w studio. Występy na żywo w zależności od miejsca i publiczności powinny mieć ten dodatkowy element ekscytacji. Jeżeli chcesz grać tak samo każdego wieczora to możesz grać pod metronom, ale my raczej chcemy czuć każde miejsce inaczej. Zarówno Slash i ja nie chcemy, by to zawsze było tak samo. Mogę używać klika bardziej jako punkt orientacyjny, ale staram się na żywo, by było bardziej żywiołowo, żeby każdy wieczór był inny. Dlatego nie mamy tej samej setlisty co wieczór, zawsze jest inna. Jak jest w planie piosenka, której dawno nie graliśmy, to ją sobie przypominamy na próbie dźwięku. World On Fire było nagrywane z metronomem tylko, że tempo zmieniało się praktycznie wszędzie. Wykorzystaliśmy klik po to, by później było łatwiej dograć partie gitar. Zrobiliśmy sobie mapę utworów i w momencie, gdzie naturalnie przyspieszaliśmy, tak ustawialiśmy w studio. Z drugiej strony technologia posunęła się do przodu, ale my nagrywamy na taśmę i czasami jest z tym problem, żeby znaleźć odpowiedni sprzęt do nagrań. Apocalyptic Love nagrywaliśmy razem w jednym pomieszczeniu. Slash dograł tam później tylko kilka smaczków i solówek. To jest 100-procentowe nagranie.
Co z twoimi innymi projektami?
Nie mam obecnie na to czasu. Dołączyłem do Guess Who, którzy są ode mnie z Winnipeg. Uwielbiam ten zespół i lubię grać z nimi, ponieważ bębny są tam lżejsze, bardziej zorientowane na stronę jazzową, co wymaga większej pracy dynamiką. Używam tam mniejszych pałek i nie macham pałkami 2B. Poza tym cały czas pojawia się jakieś granie w studio, jak np. telefon od polskiej Chemii. Ostatnio nagrałem też płytę Jake’a E. Lee, który też mieszka w Las Vegas. Wiele piosenek to pojedyncze ujęcia. Wiele osób pyta o Union, co jest świetne, ale nie wiem, jak to się rozwinie. Jestem teraz innym człowiekiem. Na przestrzeni lat widzę, jak się rozwinąłem od tego pierwszego prawdziwego scenicznego doświadczenia. Myślę, że to byłoby super, gdybyśmy się zebrali razem, chociaż wolałbym zrobić nowy materiał ze Slashem.
Rozmawiali: Artur Baran i Salemia
Fot. Romana Makówka
Wywiad ukazał się w numerze styczeń 2015.