Patrick Carney (The Black Keys)
Dodano: 08.05.2015
Muzyka, jaką tworzą do spółki Dan Auerbach i Patrick Carney to blues rockowa eksplozja, która z każdym kolejnym krążkiem nabiera impetu.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Duet z Akron w stanie Ohio przeszedł długą drogę od purystycznych albumów Rubber Factory czy Thickfreakness do najnowszych wydawnictw takich, jak El Camino i Turn Blue. The Black Keys pomimo upływu lat są nadal wierni swojemu brzmieniu, a jego członkowie skutecznie wymykają się ze szponów gwiazdorstwa. O tym i innych aspektach bycia jednym z najgorętszych duetów w świecie muzyki rockowej rozmawialiśmy z samym Patrickiem Carney’em.
Albumy El Camino i Turn Blue dzielą trzy lata, podczas których zajmowaliście się masą innych rzeczy. Czy materiał zyskał na tej przerwie?
Po tym, jak ukazał się album El Camino, bardzo dużo koncertowaliśmy. Z tego, co pamiętam, ogrywaliśmy tę płytę jeszcze w styczniu 2013 roku. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem. Potem była trasa po Ameryce Południowej i kilka innych rzeczy. Oczywiście po tym wszystkim należał nam się krótki odpoczynek, więc ostatecznie do tematu wróciliśmy latem tego samego roku. Ostateczny kształt album nabrał z końcem 2013 roku. Rzeczywiście poświęciliśmy temu krążkowi więcej czasu niż jakiemukolwiek poprzedniemu, ale to zaprocentowało. W związku z tym powstało też dużo więcej piosenek niż wstępnie zakładaliśmy. Myślę, że ten czas był nam potrzebny, bo od momentu wydania płyty Brothers byliśmy niemal cały czas w trasie. Na dłuższą metę to wykańcza. Oboje zrobiliśmy sobie kilkumiesięczne wakacje i to pomogło.
Mówisz, że przy okazji Turn Blue powstało dużo więcej piosenek niż finalnie znalazło się na albumie. Będzie szansa je kiedyś usłyszeć?
Sam nie wiem. Szczerze powiedziawszy, nie słuchałem ich od czasu, kiedy wyszliśmy ze studia. Wydaje mi się, że ostatecznie powstało jakieś trzydzieści utworów. Osiem z nich jest w bardzo wczesnym stadium, trzy to zaledwie luźne szkice, a reszta jest mniej więcej w połowie drogi. Myślę, że gdybyśmy przysiedli do nich z tydzień czy dwa to ukończylibyśmy je wszystkie, ale w tej chwili nie ma takiej potrzeby. Nie jestem pewien, co z nimi ostatecznie zrobimy. Możliwe, że część trafi na kolejny album, ale nie chcę nic przesądzać na tym etapie.
Kiedy spojrzy się na dyskografię The Black Keys widać wyraźnie, że z każdym kolejnym albumem wasze brzmienie nabierało kolejnych kilogramów. Zgadzasz się z tym twierdzeniem?
Zdecydowanie tak. Pamiętam, że mniej więcej w czasie nagrywania krążka Attack & Release zdaliśmy sobie sprawę, że czas najwyższy wyrzucić za okno elementarz i zacząć robić rzeczy całkowicie po swojemu. Było tylko jedno założenie - wszystko, co pojawi się na tym albumie, musimy być w stanie zagrać na żywo. Powoli zaczęliśmy dodawać kolejne elementy i tak się nam to spodobało, że powstał w ten sposób cały album. Oczywiście staraliśmy się, żeby nie było w tym wszystkim przepychu, ale był to nasz pierwszy oficjalny album, który zakładał użycie czegoś więcej niż tylko gitara i perkusja. Podobną strategię przyjęliśmy na płycie Brothers, ale szybko okazało się, że bez kilku dodatkowych muzyków nie będziemy w stanie grać tego materiału na żywo. Na szczęście uporaliśmy się z tym problemem i szybko wróciliśmy do tworzenia nowych, dużo bardziej rozbudowanych kompozycji. Na El Camino działo się naprawdę wiele, ale to gitara grała tam pierwsze skrzypce. W przypadku Turn Blue jest podobnie, ale daliśmy tam trochę więcej miejsca pomiędzy poszczególnymi dźwiękami.
Wiele osób uważa, iż jednym z waszych do tej pory najlepszych krążków była EP-ka Chulahoma: The Songs of Junior Kimbrough. Jak doszło do tego, że nagraliście ten album i jak wspominasz to doświadczenie?
Był to dla nas bardzo ważny album. Ukazał się w maju 2006 roku, choć nagraliśmy go mniej więcej rok wcześniej. Co ciekawe, zarejestrowaliśmy go na tym samym sprzęcie, na którym powstał krążek Rubber Factory i był to nasz pierwszy album, na którym pojawił się keyboard. Trafiły tam też stare bongosy, które dorzuciłem do swojego zestawu perkusyjnego. Najfajniejsze w tym wszystkim było to, że nagraliśmy ten materiał zupełnie na żywo. W jednej ręce trzymałem pałkę, a drugą wybijałem rytm na bongosach (śmiech). Po tygodniu mieliśmy osiem kawałków i niewiele brakowało, żeby powstała z tego cała płyta. Z perspektywy czasu myślę, że to właśnie dzięki tej sesji nagraniowej zdaliśmy sobie sprawę, że nie musimy się ograniczać do jednej gitary i perkusji. Nasze pierwsze trzy płyty były inspirowane muzyką Kimbrougha i ta EP-ka pozwoliła nam niejako zamknąć ten rozdział w naszej twórczości.
Kiedy nie grasz w The Black Keys, koncertujesz z zespołem The Drummer. Z tą małą różnicą, że grasz tam na basie. Dlaczego akurat ten instrument przypadł tobie w udziale?
The Drummer powstał w okresie, kiedy Dan (przyp. red. Dan Auerbach) nagrywał swój solowy krążek. W związku z tym miałem sześć miesięcy wolnego, z którym nie wiedziałem, co począć. Któregoś dnia po prostu skrzyknąłem kilku kumpli i zaczęliśmy grać. Sześć tygodni później nagraliśmy naszą pierwszą płytę (śmiech). Nazwa zespołu (z ang. Perkusista) wywodzi się z tego, że wszyscy na co dzień gramy na perkusji. Sam dobrowolnie zrezygnowałem z grania na tym instrumencie i wybrałem bas. Całkiem nieźle idzie mi na nim pisanie swoich partii, ale miałbym pewne problemy z graniem jakichś bardziej skomplikowanych kompozycji na żywo. Co innego w studio, kiedy mogę sobie na spokojnie usiąść i przećwiczyć to, co chcę zagrać, ale i tak myślę, że radzę sobie całkiem w porządku (śmiech).
Kiedy zakładaliście The Black Keys byłeś tylko ty i Dan. Teraz, jak sam zauważyłeś, potrzebujecie zabierać ze sobą w trasę kilku dodatkowych muzyków. Nie zastanawialiście się kiedyś nad tym, żeby uczynić z nich stałych członków zespołu?
The Black Keys to ja i Dan. Tak było zawsze i nie sądzę, żeby kiedykolwiek miało się to zmienić. Kiedy jesteśmy w studio i nagrywamy nowy materiał, bardzo często wydzieramy sobie z rąk instrumenty, na których na co dzień nie gramy. W jednej chwili oboje chcemy coś nagrać na basie. Za moment ścigamy się, który pierwszy zagra coś na klawiszach. Mamy przy tym mnóstwo frajdy i pomaga nam to lepiej zrozumieć, w jakim kierunku zmierza nowy materiał. Pewnie nie jesteśmy najlepszymi basistami czy klawiszowcami na świecie, choć osobiście uważam, że Dan potrafiłby zawstydzić niejednego etatowego basistę, to jednak czerpiemy z tego dużo radości. Nie widzę sensu w pozbawianiu się tego etapu tworzenia nowego albumu.
Niemalże wszystkie wasze teledyski wywołują uśmiech na twarzy. Nie mieliście nigdy ochoty nakręcić czegoś trochę poważniejszego?
Zdecydowanie nie. Ani Dan, ani ja, nie jesteśmy wielkimi fanami teledysków i nie bierzemy ich na poważnie. Ta forma ekspresji przestała mieć jakiekolwiek znaczenie mniej więcej w tym samym czasie, kiedy skończyłem liceum. Żadna telewizja muzyczna nie gra już teledysków, więc stały się one zwykłym narzędziem promocyjnym. W czasach, kiedy teledyski miały jeszcze jakiś sens, moim absolutnym guru był Spike Jonze. Jego teledyski naprawdę kopały dupę. Dzisiaj jednak nie wyobrażam sobie, żebyśmy usiedli i nagrali kolejne "November Rain". Nie zrozum mnie źle - to, co robimy, traktujemy bardzo poważnie, ale granie w teledysku wymusza na tobie bycie bardzo, jakby to ująć... cool. Jak już się zapewne domyślasz to nie jest naszą domeną (śmiech). Podejrzewam, że padlibyśmy ze śmiechu, gdybyśmy mieli nagrywać coś tak pompatycznego. Jesteśmy w tym trochę, jak Beatlesi. Oni też nigdy nie nagrywali poważnych teledysków. Muzyka jest na serio, ale teledysk to zwykła ściema.
Kiedy wyobrażam sobie was na scenie to jest to raczej mała knajpa, dużo dymu i garstka wybrańców, czekających na wasz koncert. Tymczasem wy coraz częściej grywacie w dużych halach i na festiwalach. W jakich warunkach czujesz się swobodniej?
To zależy od publiczności. W ostatnich latach, kiedy grywaliśmy w małych klubach, to były to zazwyczaj zamknięte imprezy, na które wpadali nasi znajomi, dziennikarze i ludzie z branży. Teraz, kiedy trafiamy na duży obiekt, to w pierwszym rzędzie widzimy głównie naszych fanów i to daje nam więcej frajdy.
Skoro już jesteśmy w temacie koncertów, powiedz, jak wspominasz waszą ostatnią wizytę w Polsce przy okazji festiwalu Open’er?
To było świetne doświadczenie. Sam festiwal był genialny i bardzo dobrze nam się tam grało. Wcześniej tego dnia wybraliśmy się na mały spacer po obiekcie, pogadaliśmy sobie trochę z ludźmi, którzy tam pracowali i było naprawdę sympatycznie. Niezwykle miło wspominamy też publiczność, która bez dwóch zdań była jedną z najlepszych, dla jakich kiedykolwiek graliśmy. Wizyta w Polsce była również wielkim przeżyciem dla Dana, którego dziadkowie stąd pochodzą. Był on pierwszym członkiem swojej rodziny, który po 65 latach postawił nogę na polskiej ziemi.
Niedługo znowu nas odwiedzicie, tym razem w Warszawie (ostatecznie koncert został odwołany z powodu kontuzji barku Patricka - przyp. red). Powiedz mi w związku z tym, który utwór najbardziej lubisz grać na żywo?
To się zmienia z czasem, ale gdybym miał wskazać jeden kawałek, którego granie zawsze sprawia mi przyjemność, to byłby to "I Got Mine".
W takim razie wykonywanie którego sprawia ci największą trudność podczas koncertu?
Co ciekawe, do najtrudniejszych w moim przypadku należą te, które większości perkusistów pewnie nie sprawiałyby żadnych problemów (śmiech). Ciężko mi czasami grać rzeczy, które wymagają bardzo prostego podejścia. Jednym z takich kawałków jest "Dead and Gone". To bardzo łatwy utwór z perkusyjnego punktu widzenia i bardzo jest tam mało ozdobników. Problem w tym, że mam czasami niekontrolowaną tendencję do ozdabiania... (śmiech).
Skoro jesteśmy już przy graniu na perkusji - ile razy w karierze rozwaliłeś sobie okulary na scenie?
Ani razu. To prawda, że czasami mam problem z utrzymaniem ich na nosie, kiedy gram, ale nigdy nie straciłem nawet jednej pary. Kiedy graliśmy jeszcze w małych klubach bardzo często je po prostu zdejmowałem na czas koncertu, ale teraz, kiedy pojawiamy się na coraz większych obiektach, moja wada wzroku zaczyna za mną pogrywać i mam wrażenie, że zamiast 10 tysięcy widzę 100 tysięcy osób (śmiech). Z tego właśnie powodu przestałem je zdejmować. Fajnie jest móc widzieć, dla kogo się gra. Kilka razy prawie spadły mi pod stopę, ale zawsze w ostatniej chwili udawało mi się je uratować. Dobra passa trwa.
W waszej karierze odebraliście już kilka nagród Grammy. Czy takie wyróżnienie zmienia coś w życiu muzyka?
To zdecydowanie miłe uczucie, kiedy najpierw jesteś nominowany do takiej nagrody, a potem jeszcze ją wygrywasz, ale nie czuję się przez to lepszym muzykiem. Bardziej przypomina mi to o tych wszystkich genialnych płytach, które nigdy nie zostały wyróżnione, a zrobiły dla muzyki dużo więcej niż nasze krążki. Są setki płyt, których wartości nie da się zmierzyć żadną nagrodą.
W dzisiejszych czasach ludzie wolą wykupić abonament i streamować muzykę niż wydawać pieniądze na płyty. Podoba ci się ta nowoczesna forma dystrybucji?
Szczerze powiedziawszy nie uważam, żeby jedno wykluczało drugie. Sam posiadam w domu całkiem pokaźną kolekcję płyt winylowych, ale tak dużo podróżuję, że nie mam po prostu szans usiąść na spokojnie w fotelu i delektować się muzyką z głośników. Jedyną dla mnie szansą jest słuchanie z plików. Osobiście nie korzystam z serwisów streamingowych, ale kupuję bardzo dużo muzyki z iTunes. W tej chwili jest to średnio jeden album dziennie. Oczywiście nie mam nic do serwisów streamingowych. Bardzo podoba mi się system personalizacji, zastosowany chociażby przez Beatsa, ale niestety większość z nich nie wszystkich artystów traktuje fair. Między innymi dlatego zawsze kupuję to, czego słucham. W całym swoim życiu nielegalnie ściągnąłem może w sumie 30 piosenek i to tylko dlatego, że naprawdę nigdzie nie mogłem ich kupić. Myślę, że trzeba szanować pracę, jaką ktoś włożył w stworzenie albumu - to naprawdę ciężki kawałek chleba.
Rozmawiał: Michał Lis
Zdjęcia: Asia Kubicka
Wywiad ukazał się w numerze styczeń 2015
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…