Fred Eltringham
Dodano: 26.06.2015
A może tak troszkę więcej klimatów rodem z Nashville? Perkusista zespołu Sheryl Crow opowiada o tym wciąż enigmatycznym dla Polaków miejscu, które jest prawdziwą złotą wyspą we współczesnym świecie muzycznym.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
"Na początku myślałem, że będę gwiazdą rocka" - mówi Fred. "Gdy miałem 19 lat i wciąż grałem covery zacząłem się zastanawiać, czy będę je męczył do końca życia?" - dodaje.
Fred nie jest perkusistą znanym w Polsce. Składają się na to dwa czynniki. Przede wszystkim fakt, że nie jest to typ perkusisty grającego kliniki i pokazy. Typ bębniarza, który skrupulatnie sprawdza YouTube i permanentnie nagrywa kolejne filmy ze swoim udziałem. Druga sprawa to miejsce, gdzie działa. Nashville jest trzecim obok Nowego Jorku i Los Angeles największym ośrodkiem muzycznym w USA. Niestety, z racji niezbyt dużego zainteresowania muzyką country w naszym kraju, mało kto śledzi poczynania tamtej sceny. O ile Nowy Jork można uznać za perkusyjny ośrodek jazzu, a Los Angeles to siedziba rocka, to Nashville ma w swoich klubach i studiach nagraniowych gigantów country, którzy jak wiadomo muszą znać swój fach bardzo dobrze z racji specyficznej "ciasnoty", jaka często panuje w tych kompozycjach.
Kiedy perkusja pojawiła się w twoim życiu po raz pierwszy?
Zacząłem grać, kiedy miałem 7 lat. Miałem trzech braci i siostrę, a moja mama pewnego dnia zapytała, czy chcemy brać lekcje gry na instrumentach muzycznych. Wszyscy powiedzieliśmy, że chcemy. Mój brat powiedział, że chce grać na perkusji, więc ja powiedziałem, że będę grać na gitarze, a wtedy on zaczął krzyczeć: "Nie! Ja chcę grać na gitarze!", więc ja grałem na bębnach. Wszyscy zaczęliśmy pobierać lekcje. Moi bracia na gitarach i basie, moja siostra na pianinie, a ja na perkusji.
To nie musiałeś się daleko rozglądać za swoim pierwszym zespołem.
Jak tylko zacząłem brać lekcje, to już miałem cały zespół. Graliśmy w zespole o nazwie Rox. Zaczynałem przez pierwszy rok grać na padzie, a potem dostałem zestaw i zaczęliśmy się uczyć grać piosenki.
Od zawsze twoim celem było zostać profesjonalistą?
Człowieku, to było dużo później. Mój sąsiad mówił, że zastanawia się nad pójściem do Berklee. Mnie przez myśl nie przeszło, że mógłbym to zrobić i studiować muzykę.
Na ile ważny był czas, jaki spędziłeś w Berklee w kształtowaniu cię jako muzyka?
Ogromny, uwielbiałem to. Byłem tak wkręcony w muzykę jak nigdy wcześniej. Rzeczy, jak tradycyjny jazz i inne, z którymi nie miałem wcześniej styczności. Uczyłem się o najlepszych, wszystkich wielkich perkusistach. Poznanie całej teorii i trening słuchu były bardzo ważne, skłoniło mnie to do siedzenia w pokoju z pianinem i uczenia się, jak to wszystko działa. Uczyłem się wszystkiego, od muzyki klasycznej po jazz, rock, blues, wszystkiego, po prostu kazali ci się uczyć tego wszystkiego i to było dla mnie bardzo znaczące. Pamiętam, jak spotkałem tych wszystkich niesamowitych muzyków, którzy tam byli. Perkusiści tacy, jak Abe Laboriel Jr. był tam w tym czasie, John Blackwell również tam był, miałeś tych wszystkich niesamowitych muzyków, grających w kafeterii.
Czy było to trudne tzn. być otoczonym przez tak wielu wspaniałych muzyków?
O tak, było. Było to również bardzo inspirujące, a jednocześnie przerażające. Po prostu sądziłem, że nie jestem tak dobry, jak ci ludzie. Oni pewnie byli nauczeni wielu rzeczy zanim tu trafili, a ja nie miałem z tym żadnej styczności. To było niesamowite. Jak tak patrzę wstecz, to naprawdę wszystko to kopało mnie w zadek, żebym ogarnął swoje rzeczy i się uczył. Znalazłem moją własną drogę i wreszcie rozgryzałem, co będę robił.
Co zrobiłeś po opuszczeniu Berklee?
Po skończeniu Berklee zacząłem grać z lokalnym zespołem z Bostonu. Dołączyłem do Gigolo Aunts w 94’ lub 95’, a oni mieli umowę na nagrania z RCA. Graliśmy trasy i właśnie wtedy pojąłem, że to jest właśnie to, co powinienem robić, czyli jeździć i grać.
To był kluczowy moment, w którym zdałeś sobie sprawę, że jest wiele sposobów, aby perkusista zarobił na życie? Że nie trzeba być w rockowym zespole zapełniającym stadiony, aby odnieść sukces?
Tak, to prawda. Wszystko się rozchodzi o twój kontakt z innymi ludźmi i dogadywanie się z nimi. Trasa jest dla mnie tym, gdzie wszystko się zaczyna, ponieważ zaczyna się spotykać pozostałych, wspaniałych muzyków i ogląda się ich występy, przyglądając się przy tym, jak oni to robią.
Jak to się stało, że zaangażowałeś się w scenę muzyczną Nashville?
Byłem w Wallflower, a później koncertowałem przez jakiś czas z Dixie Chicks. W Dixie Chicks było sporo świetnych muzyków z Nashville. Wszyscy mi mówili, że powinienem się przenieść do Nashville i że mi się tam naprawdę spodoba. Przeprowadziłem się i było tam kilku kolesi, którzy chcieli się ze mną spotkać w studio, wszystko się wtedy zaczęło. W tym momencie rozpoczął się tak ważny przekaz informacji z ust do ust, wszystko polega na tym samym, trzeba utrzymywać z ludźmi kontakt i zaprzyjaźniać się z nimi, a oni będą cię sprawdzać. Jeśli wszystko będzie chodziło, jak należy, to masz gig, a znów jak ten gig pójdzie dobrze to zadzwonią następnym razem.
Jaka była twoja pierwsza refleksja na temat tej sceny muzycznej?
W Nashville jest od groma pracy. Scena muzyczna ma się tam świetnie, to jest niesamowite i wyjątkowe. Wszystkie studia radzą sobie tam bardzo dobrze, nadal używają całych zespołów do nagrywania sesji.
Jak to jest, że w Nashville wszystko kwitnie, kiedy cała reszta przemysłu się załamuje?
Tak wiele osób się tu sprowadza. Nie wiem, co sprawia, że tu się tak powodzi. Może to dlatego, że muzyczna brać jest wysokiej jakości. Ludzie wiedzą, że mogą tu przyjechać i sprawić, że ich muzyka będzie zrobiona najlepiej, jak się da, przez wspaniałych inżynierów, producentów, studia i muzyków. Zasoby tutaj są wręcz obłędne. Jest aż tak dobrze, niesamowity boom w Nashville.
Czy to kompletnie inny świat od sesyjnej sceny muzycznej w L.A.?
O tak. Nigdy nie byłem zbyt wielką częścią nagraniowej sceny w L.A., poważnie. To jest zupełnie inna sprawa. Mieszkałem w L.A. przez 5 lat, kiedy grałem z Wallflowers i nagrałem tam kilka rzeczy. To jest totalnie coś innego, inna energia.
Jakie były przyczyny tego, że Nashville okazało się dla ciebie lepsze niż L.A.?
Nie mam pojęcia. Może nie starałem się tak bardzo, żeby mi tam wyszło. Miałem wtedy małe dzieci i możliwe, że nie wkładałem tyle wysiłku, ile trzeba, żeby tam mi się udało, a znowu w Nashville wyszło to totalnie naturalnie. Nigdy nie można wymuszać czegoś takiego, trzeba iść z prądem.
Pisanie piosenek country jest sztuką samą w sobie, są bogate w narrację. Czy to ma wpływ na twoją grę, czy musisz być bardziej świadomy, kiedy grasz w trakcie piosenki?
Taaa, najważniejszą rzeczą w piosence jest to, by pozwolić, żeby człowiek się przez nią "przeszył". Musisz pozwolić melodii i przesłaniu przeciąć się wzajemnie. Musisz robić wszystko, co możesz, aby tak się stało. Posiadanie takiego prostego podejścia jest wszystkim, czego trzeba w muzyce country. To można również stosować do piosenek pop, to stara szkoła gry piosenek. Ludzie mówią, że tak jest cały czas i to jest absolutna prawda. Musisz być bezinteresowny, nie możesz mieć zaplanowane, że zagrasz to czy tamto, tu taki patent, a tam zrobisz takie wypełnienie. To nie o to chodzi. Tu chodzi o granie dla muzyki i jeżeli tak zrobisz to poczujesz, że w naturalny sposób przechodzisz przez utwór.
Grałeś z wielkimi artystami muzyki country, w szczególności chodzi o twoje nagranie z Willie Nelsonem…
Jestem jego wielkim fanem. Grałem z Jakobem Dylanem i otwieraliśmy koncerty Williego. To była jedna z najfajniejszych tras, na jakiej byłem. Oglądanie, jak występuje każdej nocy, zwalało mnie z nóg. On jest jak prawdziwy muzyk jazzowy. Miałem zagrać utwór, który dostałem od mojego przyjaciela, piszącego piosenki dla Williego. Williego wprawdzie nie było na tej sesji. My nagraliśmy ścieżkę, a Willie później do tego zaśpiewał, więc to nie było w zasadzie doświadczenie, jakbyśmy siedzieli razem w studio, ale wciąż to był dla mnie niesamowity zaszczyt. Usłyszeć moją grę pod jego wokalem, to wręcz obłędne. Może któregoś dnia będzie mi dane dżemować z nim naprawdę.
Keith Urban jest zupełnie innym artystą. Kolejne wielkie nazwisko w country, z którym nagrywałeś.
To było świetne, Keith jest w porządku gościem i niesamowitym muzykiem. Nagraliśmy tonę różnych rzeczy, a zrobiliśmy finalnie może 12 lub więcej piosenek. Tylko kilka udało się zamieścić na nagraniu, ale może kiedyś jeszcze do nich wrócimy. To było fajne, bo lawirował na granicy popu, więc interesującym było zobaczyć, jak pracuje.
Hm… Czy to normalne w pracy sesyjnej, nagrać 12 kawałków, a tylko jeden lub dwa wychodzą na światło dzienne?
Tak sądzę. Pójdę zagrać coś do kogoś i być może nigdy się to nie pojawi na nagraniu, a może dopiero wyjdzie po paru latach, kiedy już nawet o tym nie pamiętasz. To się zdarza bardzo często i tak to właśnie działa.
Ostatnio występowałeś z Sheryl Crow. Jak to się stało, że zacząłeś z nią pracować?
Grałem właśnie z KD Lang. Miałem u niej tę robotę od dobrych paru lat i wtedy zadzwonił do mnie Peter Stroud, który był gitarzystą Sheryl i liderem zespołu. Zapytał, czy byłbym zainteresowany takim gigiem. Mieliśmy poboczny zespół o nazwie Big Hat. Zrobiliśmy kilka piosenek i skończyło się to tak, że kilku z nas, z tego zespołu, zostało wcielonych do zespołu Sheryl, ponieważ ona chciała mieć band z Nashville. Musiałem odejść od KD, co było dla mnie wielką sprawą, ponieważ uwielbiałem z nią grać, to była ciężka decyzja. Jestem jednak ogromnym fanem Sheryl, więc pojawiła się dla mnie wielka szansa.
Ostatni album Sheryl Feels Like Home ma w sobie więcej tego klimatu Nashville niż starszy materiał. Czy dzięki temu masz teraz większą możliwość, aby zaznaczyć swoją obecność w starszych kompozycjach?
Trzymam jej muzykę u siebie w rankingu bardzo wysoko, kilka pierwszych nagrań było dla mnie szczególnie ważnych. Kiedyś grywałem do nich w domu. Wiele nie zmieniłem. W jej muzyce są te elementy country, taki amerykański styl. Nie było jakiegoś większego ciśnienia, jak będziemy interpretować starsze piosenki. Mamy kilku muzyków w zespole grających na elektrycznych gitarach hawajskich (pedal steel), którzy chyba dodali tego countrowego brzmienia, ale w większości wychodziło na to, że nadal jesteśmy rock’n’rollowym zespołem.
Sheryl jako osoba, która przez całą swoją karierę była solowym artystą, wie, czego chcieć od każdego instrumentu?
Ona wie, co lubi i co chce z tym zrobić. Jeżeli usłyszy coś, co chce zmienić, to ci to od razu powie, ale jeżeli okaże się, że akurat tak jest dobrze, to jest szczęśliwa. Wydaje się, że mamy podobny sposób myślenia i nasze style do siebie pasują, więc nie mamy żadnych problemów. Ona jest jednym z najwspanialszych muzyków, z jakim miałem okazję pracować, jest niesamowita. Dokładnie wie, co się cały czas dzieje, tego jestem pewien.
Jakiego zestawu używasz w tej robocie?
Jakieś 18 lat temu kupiłem w Bostonie Ludwiga Standard - wykończenie to Avocado Strata. Są to bębny mahoniowe. Zeszłego roku kupiłem jeszcze jeden taki na eBay za 300$. Tym razem z wykończeniem Astro Blue. Już go sprawdzałem, brzmi świetnie i do tego ciepło.
Wygląda na to, że sprzyjają ci uproszczone zestawy…
Lubię zachowywać je w takiej prostej formie. Lubię blaszki Paiste Dark Energy i kupiłem takie Paiste, które były zrobione dla tego Ludwiga Standard. Znalazłem je na eBay. Mają sypkie, szumiące brzmienie, są naprawdę cieniutkie.
Czy możemy wywnioskować po twoich transakcjach na eBay, że jesteś takim jakby kolekcjonerem?
Niezupełnie. To zabawne, bo wkręciłem się w to dopiero w zeszłym roku. Nie stać mnie na to, żeby być kolekcjonerem! Zazwyczaj, jak już coś mam, to się tego trzymam. Chciałem po prostu wyjątkowo brzmiących blach do studia i natknąłem się właśnie na nie.
Masz jakiś swój gotowy zestaw, który zabierasz ze sobą na każdą sesję do studia?
Nie ma na to reguły. Czasami studio ma masę sprzętu, więc używasz tego, co tam mają. W większości przypadków, w 95%, używam własnych rzeczy i przeważnie jest to ten Ludwig Standard Avocado.
Jak udaje ci się pogodzić swoją karierę studyjną z występami na żywo?
Z Sheryl to jest bardzo proste, ponieważ mamy zawsze kilka występów w miesiącu, ale nigdy nie robimy wielkich tras, żeby wyjeżdżać na 3-4 tygodnie. Raczej wyjazdy weekendowe. W ten sposób jestem w domu przez połowę tygodnia, prawie każdego tygodnia. Czasem po prostu nie jesteś w stanie robić wszystkiego, co byś chciał. Niektórzy chcą, żebym nagrywał przez 3-4 dni i zdarza się, że to koliduje z moim grafikiem.
To musi być wspaniałe, dostać się do takich dwóch pięknych muzycznych światów…
To jest wspaniałe, kocham to. Uwielbiam koncertować. Koncertowanie i studio, jedno pomaga drugiemu, jedno wpływa na drugie, ale oba są zupełnie od siebie różne. Trzeba robić obie rzeczy.
Masz problemy adaptacyjne z grą, gdy przeskakujesz między studiem a występami na żywo?
To bywa trudne. Było gorzej, zanim zacząłem zajmować się więcej pracą w studio, ale jakoś to w końcu rozgryzłem. Uczysz się dostosowywać. Inaczej się uderza w bębny w studio, a inaczej podczas występu. Dużo jednak zależy od piosenki i od tego, co dzieje się naokoło.
Materiał przygotowali: Salemia, Rich Chamberlain, Artur Baran
Foto: Rob Monk
Wywiad ukazał się w numerze marzec 2015.
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…