Mike Bordin
Dodano: 08.10.2015
Powrót Faith No More to bez wątpienia jedna z większych rockowych ciekawostek roku 2015. Wiele osób oczekiwało nowego albumu i jeszcze więcej oczekiwało trasy koncertowej, która na szczęście zawitała do Polski.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
"Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego powiedziałem, że będę grał na bębnach" - mówi Mike Bordin, wspominając czasy, gdy w San Francisco siedział z przyszłym basistą Metalliki - Cliffem Burtonem w jego pokoju, gdzie zdecydowali o swojej przyszłości.
"Byliśmy dobrymi przyjaciółmi przez parę lat" - opowiada Mike na temat swoich relacji z tragicznie zmarłym basistą. Słuchaliśmy dużo muzyki, chodziliśmy razem na wiele koncertów w okolicy i spędzaliśmy czas bardzo przejęci ówczesnymi zespołami. Siedzieliśmy u niego w pokoju, gdzie słuchaliśmy jego gramofonu, a Cliff powiedział: "Zamierzam grać na basie", a ja na to: "No dobra, to ja zacznę grać na bębnach". I zacząłem, i on też. Tak to się wszystko zaczęło. To było bardzo instynktowne. Miałem 13 lat, czyli było to 39 lat temu. Zaczynaliśmy, dżemowaliśmy, graliśmy i uczyliśmy się razem." Fajnie to brzmi, prawda? Taki początek kariery z jednym z największych talentów w ostrym graniu, jakim był bez wątpienia Cliff (zginął tragicznie w wieku 24 lat), mózg trzech (a nawet czterech) pierwszych płyt Metalliki.
Wpływ, jaki wywarł zespół Faith No More, wydaje się często mało doceniany. W okresie szaleństw wytapirowanych wymiataczy gitarowych i kręcących pałkami mistrzów bębnów zespół konsekwentnie kreował swój styl, który ciężko było zebrać w jakieś znane ramy. Alternatywny rock w ich wydaniu wyprzedził swoją epokę i dał podwaliny pod powstanie kilku gatunków, które spotkały się z przychylnością fanów i mediów. Wpływ Faith No More można dostrzec w amerykańskim punku z MTV, a także w powstałym później plastikowym nu-metalu.
Momentem zwrotnym w karierze zespołu była zmiana wokalisty i pojawienie się charyzmatycznego szaleńca Mike'a Pattona. Mike Bordin delikatnie wspomina o Mosleyu, pierwszym wokaliście: "Wciągał się sam w jakiś chaos." Pozostawił jednak za sobą chociażby We Care A Lot, które znacząco pomogło w dalszym rozwoju kapeli. Album The Real Thing (1989) był ciosem niesamowitym, na którym Bordin wyrył swój autograf w postaci skocznych, pompujących bębnów z atomowym ciosem. Wydawałoby się, że zespół powinien wpaść w sidła wtedy jeszcze wspaniale prosperujących pijawek biznesowych, które skierowałyby kapelę na równię pochyłą w postaci trzepania muzyki pod publikę. Faith No More jakby tego nie dostrzegało i robiło swoje mieszając funk, metal, hardcore i co tam jeszcze się pojawiało, nie wyłączając nawet jazzowych ciągot.
Martin, który widział zespół w mocniejszych aranżacjach, odszedł z zespołu po Angel Dust, płycie, która ugruntowała pozycję Faith No More i była naturalnym rozwinięciem pomysłów z poprzedniego krążka. Kolejne dwa albumy nie sprostały tak dużej presji i mimo, że są naprawdę dobrymi płytami nie odniosły tak wielkiego sukcesu. O wysokiej jakości tych dwóch krążków świadczy doskonale fakt, że ludzie wyczekiwali nowej płyty, co trwało 18 lat! Gdyby zespół wciskał wtedy mizerną muzykę nikt nie wierciłby się niespokojnie w fotelu w oczekiwaniu na powrót.
Przez 18 lat Bordin miał bardzo przyjemną posadę u samego Ozzy’ego Osbourne’a. Jego styl gry różnił się od poprzedników takich, jak Randy Castillo czy Deen Castronovo, ale został najdłużej obijającym bębny w zespole Ozza. W 2009 pojawiły się pierwsze oznaki przebudzenia Faith No More w postaci reaktywacji koncertowej. Większość potraktowało to jednak jako nostalgię. "Nie lubię tego słowa na "n", nie lubię tego, z czym się kojarzy" - mówi Mike. "Zagraliśmy wiele razy i doszliśmy do momentu, gdzie albo przestaniemy grać, albo wreszcie coś konkretnie powiemy, a jeżeli czujecie się na siłach, by coś powiedzieć, to zróbmy kroki w tym kierunku."
Zainspirowany pracą w domowym studio Ozzy’ego, Bordin i Gould zamknęli się w sali prób zespołu i zaczęli dłubać nad nowym materiałem. "To było fajne i byłem strasznie podekscytowany, ale miałem też nieco pietra, ponieważ nikt nie słyszał tych naszych nagranych śladów. Nagrywanie się zmieniło, zmieniło się znacznie w okresie, gdy nie byłem w Faith No More. Nagrałem kilka fajnych rzeczy z Jerrym Cantrellem, które mi się podobają i jestem z tego bardzo zadowolony. To był zupełnie inny sposób pracy. Później praca z Ozzym w jego domowym studio była niesamowitym doświadczeniem, ponieważ było to bardzo miłe studio, wszystko było tak mało formalne. To nie było tak, jak wchodzisz do studio w Olympic albo A&M, gdzie przy wejściu trafiasz na sekretarkę. To było bardziej jak wbicie się do kogoś na chatę. Dzięki temu tworzenie i nagrywanie było zupełnie inne, świetne, podobało mi się jak cholera".
"Tym razem było właśnie tak nieformalnie. Tylko ja i Billy, dlatego było zaje*iście przyjemnie grać muzykę, jaką mieliśmy ze sobą. W przeszłości graliśmy razem i rzeczy wychodziły same. Zwykła sala prób, postawił stół i mikrofony. Bębny zabrzmiały naprawdę dobrze. Nikt nam nie mówił, że powinniśmy to robić inaczej." Realizatorem był zatem basista Billy Gould, a sesja nabrała tempa, jak pojawiła się reszta ekipy. "Każdy musi być w to zaangażowany" - karci Mike. "Jesteśmy wciąż zespołem, ale to jest proces, proces, który najczęściej zaczynał się od basu i bębnów, ponieważ to tak, jak pieczenie ciasta, wiele rzeczy ma później na nie wpływ, ale najpierw musisz zacząć od tej pieprzonej podstawy."
Wydaje się jednak, że miejsce nagrań mogło przynieść trochę problemów: "To jest sala prób" - wyjaśnia Mike. "Jedno pomieszczenie z wysokim sufitem, konkretne ściany i dywan. Billy użył wielu różnych rzeczy tłumiących i wyciszających. Z jednej strony był stół reżyserski z odsłuchami, a w drugim rogu był nasz sprzęt z trasy, sprzęt, na którym tu nawet nie nagrywałem. Jeżeli chciałeś nagrywać więcej niż jedną rzecz, nie miałeś żadnej separacji. Waliłem w blachy prosto w uszy realizatora, który zazwyczaj jest w oddzielnym pomieszczaniu i słucha tego przez głośniki." Okazało się to jednak kluczowym elementem, składającym się na wysoką jakość Sol Invictus "On wiedział, o czym mówimy nie tylko jako realizator, ale jako członek zespołu, który pisał te piosenki, wiedział, co chcemy osiągnąć. Aż ciężko mówić o ilości włożonej pracy i nie wyobrażam sobie, jak mogłoby się to wszystko odbyć bez Billy’ego. Nie ma mowy, by do tego doszło w innych okolicznościach."
W kwestii brzmienia Mike wydaje się być zadowolony. "Bębny brzmiały cholernie dobrze podczas sesji i brzmią równie dobrze teraz. Od dawna wierzyłem w Yamahę, chyba jakoś tak od połowy lat 80. To, co w nich lubię, to ich dźwięczność, brzmienie, jakie możesz wyciągnąć. Mogę je zostawić w kejsach na lata po jakieś trasie, a później otworzyć je z powrotem, wyciągnąć, zagrać i będą brzmieć dalej tak samo dobrze. Będą trzymać strój." To pokazuje też, jak nieplanowana była to akcja: "Zestaw, na którym nagrywałem, to zestaw na próby. Nigdy nie pomyślałem, by na nich nagrywać. To był Yamaha Absolute Maple Custom, a ja przecież zawsze, zawsze używałem Birch 9000 Recording Custom, a później do Ozzy’ego i reszty rzeczy brałem Oak, które używałem też na scenie, brzmią niesamowicie. Tym razem zagrałem na ćwiczebnym zestawie. Rozmiary są te same, ale to był zestaw klonowy. Werbel to moja sygnatura, uwielbiam ją, miedziana Yamaha. Jest gruby i kuty ręcznie z jednej strony, bardzo ciepły, ale też jasny i szorstki."
Od razu nasuwa się pytanie, czy jego zestaw przez te 30 lat uległ jakimś zmianom. Zaśmiał się: "Czuję się trochę z tym źle, gadam o bębnach od 30 lat, a zestaw jest wciąż ten sam! Jedyne, co się zmieniło na przestrzeni lat to fakt, że kiedyś używałem centrali 26" a teraz 24". Miałem też na samiutkim początku tomy 15" i 16", ale to było dawno. Staram się uczyć i rozwijać na bębnach tak, jak to lubię. I to mi wystarcza, jeżeli chodzi o wyzwania. Z jedną różnicą podczas Crazy Train, na sam koniec użyłem wtedy podwójnej stopy, czego nie robię zbyt często."
No właśnie… Czy po 18 latach można czuć presję przed nagraniem kolejnego albumu, czy to jednak jest tak długi okres, że presji nie ma? "Nie było żadnych oczekiwań. Zagraliśmy 50 koncertów i mogliśmy spokojnie powiedzieć, że to była druga odsłona. Kluczem było to, że nikt nie wiedział, że coś robimy, więc wszyscy mieli to w du*ie. Mogliśmy się skoncentrować na tym, co robimy, a nie na jakichś innych pierdołach. Oczekiwania? Ku*wa, nie mam pojęcia - tak czy siak zazwyczaj wychodzi to od wewnątrz. Nie wiem, czego ktoś tam oczekuje od Faith No More. Nie mogą oczekiwać czegoś konkretnego, za to mogą wszystkiego, ponieważ sami nie wiemy, czego się spodziewać. To jak ludzie, którzy myślą, że jesteśmy metalowym zespołem i niczym innym. Nie byliśmy tacy w 1989, dlaczego więc mielibyśmy być tacy teraz? Jest tak dużo różnych elementów, które wykorzystujemy, bo każdy z nas ma odmienne gusta lub odmienne zamiary, każdy lubi różne typy muzyki. To taki pomysł na 2015 rok? By lubić różne style muzyczne? Mam nadzieję, że w tym kontekście nie! Dlatego oczekiwania są tak szerokie i niezdefiniowane, za co jestem wdzięczny!".
Jak utwory zostały zebrane razem? "Mają naturalny klimat, bujają, dobrze się je czuje - to jest właśnie efekt tej nieformalnej sesji. Mogłem sobie dawać szansę. Kiedyś było tak: "Przestań marnować czas, studio jest zamówione na 57 tys. dolarów za godzinę, to budżet firmy!". Plus jeszcze te inne rzeczy, które nie były związane z muzyką. Teraz przychodziłem o 10, może zaczynaliśmy nagrywać o 11, może się opier*alaliśmy z jakąś inną muzyką do godziny 13, nie miało to znaczenia - to moim zdaniem prowadzi do dobrego wykonania. Tak można odkryć coś, co inaczej nie zostałoby odkryte."
Jak zapatruje się Mike na swoje partie bębnów? "Zawsze byłem dumny z tego, że starałem się grać rzeczy, które pasują do tych różnych humorów i klimatów. Codziennie uczę się czegoś nowego, robiąc takie rzeczy, czyli grać muzykę, której nigdy nie brałem pod uwagę, pochodzącą od kogoś, kogo opinię i talent szanuję. Próbować spojrzeć, gdzie podąża. Dlatego nowy album to jedno wielkie wyzwanie. Lubię wszystkie partie. Nie czuję się jak gość, który mówi "Patrzcie na mnie". Staram się odbierać swoją pracę jako część dobrej drużyny - to jest moje podejście."
Są jednak miejsca na najnowszej płycie, które podobają się Mike’owi bardziej: "Byłem podjarany Black Friday, byłem bardzo dumny z tego utworu. Nie wydaje mi się, byśmy kiedykolwiek zrobili coś podobnego i to mnie właśnie cieszy. To tak, jakbyś miał bardzo stare drzewo owocowe w oranżerii i nagle: "Och, zobacz, tam jest jakiś owoc!". To jest dobry kierunek, który w jakiś sposób ewoluuje. Kolejną rzeczą, z której jestem dumny, to ten balans, jaki jest zachowany na tej płycie, jest kilka piosenek mocniejszych i agresywnych, które wydaje się, że wyskoczą z płyty. To bardzo istotne dla tego zespołu. Jest też łagodnie tak, jak to już bywało, musi być różnorodnie, musi się to balansować w określonym klimacie. Cieszę się, że jest dużo mocnych rzeczy, ponieważ czuję, że na Album Of The Year nie było ich wystarczająco dużo. Masz zatem Black Friday, ale też Superhero lub Separation Anxiety czy też nawet Matador. Rozumiesz? Sporo różnych wagowo utworów." Mike zgadza się też, że ten rodzaj balansu w klimacie był elementem kluczowym w The Real Thing i Angel Dust.
Cofając się w czasie warto wspomnieć o lekcjach afrykańskiej perkusji, jakie Mike brał u ghanijskiego mistrza CK Ladzekpo. Jak się okazuje, miało to duży wpływ na trwałą nić porozumienia w zespole. "Uczyłem się przez rok lub dwa i nie miało to nic wspólnego z zestawem perkusyjnym. To był facet z Ghany, który był bardzo w porządku, taki malutki facet. Stary, z każdej kończyny wychodził inny rytm. Do tego jego taniec, śpiewanie, miał po prostu wszystko, miał rytm wszędzie. Do tego sposób, w jaki łączyli rytmy i przepuszczali je przez siebie, był dla mnie czymś ważnym. To jest tak, jak było to z Billem i nagrywaniem przez niego naszej muzyki, będąc jednocześnie jednym z twórców. Facet z sekcji rytmicznej, który wiedział, czego potrzebujemy. Bill i Roddy byli współlokatorami w tym czasie. Przychodziłem do nich i pokazywałem im, co danego dnia nauczyłem się od tego typa. To, czego się nauczyliśmy, to pewien język, w którym tylko my się porozumiewaliśmy. Uczyli się tego, czego ja się nauczyłem i tego, w jaki sposób się nauczyłem. To nie było tak, że brali nauki u tego samego gościa i trawili to po swojemu. Mówiłem: "On powiedział to, ale my zrobiliśmy tak." Myślę, że Roddy na samym początku miał mocno synkopowane melodie na klawiszu, proste ale synkopowane, a to dlatego, że graliśmy razem na instrumentach perkusyjnych i razem bawiliśmy się rytmem. Mówiliśmy wszyscy razem tym samym pieprzonym językiem."
Oprócz afrykańskich rytmów Mike wspomina też wielu perkusistów z brytyjskiej sceny, którzy mieli na niego wpływ. "Mocno wierzę, że muzycznie srasz tym, co zjesz i wszystko ma na ciebie jakiś wpływ" - mówi bez ogródek. "To już było po tym, jak pojawili się Ian Paice, Cozy Powell, wielki John Bonham, pojawili się u mnie tacy ludzie jak Paul Ferguson z Killing Joke i Pete De Freitas z Echo & The Bunnymen, ponieważ, ku*wa, nie grali tak, jak inni, Hugo Burnham, Gang Of Four. Słuchałem też, jak gra Lee Perry lub Black Flag, zmieszaj to teraz z Black Sabbath, czyli z moim punktu wyjścia. Dlaczego, ku*wa, nie?! Kto powiedział, że musi to być jeden rodzaj?".
Trzeba też poruszyć bardzo charakterystyczny element gry Mike’a, jakim jest leworęczny styl. Jak do tego doszło i jaki miało wpływ? Co ciekawe, Mike nigdy nie myślał o tym, by grać na typowym leworęcznym zestawie. "Miałem wtedy chyba 13 lat, to był rok 1975 i byłem wielkim fanem Ian Paice’a, uwielbiałem go, niesamowity i wspaniały perkusista leworęczny. Mój nauczyciel w oparciu o metodę Chucka Browna, który był kimś w rodzaju guru tu w Bay Area, powiedział mi, że nie ma sensu upierać się przy tym, by trzymać prawą rękę na werblu. Zakres twoich ruchów staje się ograniczony w momencie, gdy krzyżujesz ręce. Niepotrzebnie więc miałbym przeskakiwać na lewą stronę i wiązać sobie tam ręce. Uczył mnie typowego uchwyty "matched". Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale gdyby nie nauczył mnie chwytu "matched" mógłbym nie grać w ten sposób, w który gram. Powiedział, że powinienem spróbować tak grać, a ja nie czułem jakiejś większej różnicy, wiec grałem. Dla mnie bębnienie to klimat, musisz mieć wyczucie. To jest tak fajne w perkusji."
Minęło dokładnie 30 lat, odkąd Faith No More wydało We Care A Lot. Ciekawe, jak Mike zapatruje się na swoją grę na tym albumie. "Wiele rzeczy przychodzi mi do głowy, nie wiem, czy powinienem mówić cokolwiek na ten temat i być raczej grzecznym" - śmieje się muzyk. "Przede wszystkim jesteś bardzo podekscytowany, to pierwszy album i jest tu masa energii i nerwów. Jeżeli miałbym się cofnąć i dać sobie jakąś radę… Nie, brzmi to głupio. Nie robiłbym tego, musisz się nauczyć, chłopie! Musisz być tam, gdzie jesteś i być tym, kim jesteś. Słuchając się na tej płycie wydaje mi się, że gram zbyt mocno i nie pozwalam, by pracowało pomieszczenie i mikrofony. Słyszę spłaszczone brzmienie i wiem, że to nie jestem ja. Ale w mordę, uczysz się! Zawsze miałem specyficzne brzmienie w swojej głowie, gdy uderzałem w bębny, gdy grałem na tyłach czyjegoś domu czy też w jakiejś stodole bez nagłośnienia. Wydawało mi się zawsze, że to, co wykrzeszę, będzie tym samym, co wyplują wzmacniacze."
Płyty Introduce Yourself i The Real Thing dzieli nie tylko czas, ale też zmiana wokalisty. Jak odbiera to Mike? "Myślę, że skłoniło nas to do tego, by być lepszym zespołem. Mam tu na myśli tworzenie utworów i wykonywanie ich. Chcieliśmy być dojrzalsi i silniejsi. Dojrzałość - to chyba najlepsze słowo. Byliśmy wtedy gotowi do tego, by dojrzeć. Wreszcie ten Mike Patton, co chyba jest dobrze udokumentowane, pokazuje szerokie możliwości, że może robić dużo na wysokim poziomie. Nie ma rzeczy, których by nie był w stanie zrobić albo jeszcze czegoś takiego nie znalazłem! Otworzył się przed nami nowy świat, runęły mury i ukazały nam się nowe możliwości. A co do oczekiwań to było ich znacznie więcej. Pomyśl o tym… 20-letnie chłopaczki, które mają We Care A Lot i zaczynają przyciągać uwagę. "Chcemy tego gościa z We Care A Lot!". Do tego jeszcze zaangażowana wytwórnia, a ci młodzi kolesie razem ze swoim zespołem nie mają jeszcze żadnej pozycji. Wydaje się, że wtedy nie ma szans na takie zmiany!".
The Real Thing wyszło w bardzo ciekawym okresie, jeżeli chodzi o kiełkującego alternatywnego rocka. "Myślę, że jeżeli byśmy bardzo pasowali do ówczesnej sceny, to podejrzewam, że nie zrobilibyśmy tego, co zrobiliśmy. Wydaje mi się, że fakt, iż udało nam się zrobić to wszystko, wynika z tego, że wszyscy słuchaliśmy pełno różnego g*wna. Tak, jak musiałbyś iść do różnych sklepów po różne rzeczy, nie ma sklepu, który miałby naprawdę wszystko. Ludzie mówili wtedy o Living Colour, później o Nirvanie. Wcześniej muzyka była bardzo segmentowa. Zawsze wspierała nas Metallica, podobnie Robert Plant. Masz tyle szufladek, do których wkładasz poszczególne zespoły. U nas zawsze były piosenki rockowe i dość mocne elementy, więc ludzie myśleli: "O, to jesteście metalowym zespołem", ale metalowcy powiedzą: "Nie jesteście żadną, ku*wa, metalową kapelą!". Jak jesteś na tych wszystkich polach to tak naprawdę nie jesteś na żadnym z nich. To jest ten element wyróżniający.
Nigdy nie myślałem, że ta płyta powstanie, ale jestem z niej dumny i czuję się z nią dobrze. Jestem podekscytowany faktem, że ludzie to słyszą. Bo przecież był to sekret, coś, co nie jest łatwe w tych czasach. Pozostałe wyzwania są wciąż te same: cieszyć się grą tych rzeczy i dodać do tego życia, żeby nie było zaprogramowane komputerowo, grane w identyczny sposób każdego dnia. Zawsze chcę mieć żywy kontakt z muzyką, którą gram. Jest oczywiście stała rzecz w piosence, ale ważne jest, by uczynić ją żywą, rozwijać i nie robić z tego mechanicznie powtarzanej rzeczy. Poza tym muszę być fizycznie silny, by grać tak, jak lubię grać na scenie, to także bardzo ważne."
Tekst: Artur Baran, Kajko, Staszek Piotrowski i Chris Burke
Zdjęcia: Ross Halfin/Paul Louis Villain
Wywiad ukazał się w numerze czerwiec 2015.
"Byliśmy dobrymi przyjaciółmi przez parę lat" - opowiada Mike na temat swoich relacji z tragicznie zmarłym basistą. Słuchaliśmy dużo muzyki, chodziliśmy razem na wiele koncertów w okolicy i spędzaliśmy czas bardzo przejęci ówczesnymi zespołami. Siedzieliśmy u niego w pokoju, gdzie słuchaliśmy jego gramofonu, a Cliff powiedział: "Zamierzam grać na basie", a ja na to: "No dobra, to ja zacznę grać na bębnach". I zacząłem, i on też. Tak to się wszystko zaczęło. To było bardzo instynktowne. Miałem 13 lat, czyli było to 39 lat temu. Zaczynaliśmy, dżemowaliśmy, graliśmy i uczyliśmy się razem." Fajnie to brzmi, prawda? Taki początek kariery z jednym z największych talentów w ostrym graniu, jakim był bez wątpienia Cliff (zginął tragicznie w wieku 24 lat), mózg trzech (a nawet czterech) pierwszych płyt Metalliki.
Wpływ, jaki wywarł zespół Faith No More, wydaje się często mało doceniany. W okresie szaleństw wytapirowanych wymiataczy gitarowych i kręcących pałkami mistrzów bębnów zespół konsekwentnie kreował swój styl, który ciężko było zebrać w jakieś znane ramy. Alternatywny rock w ich wydaniu wyprzedził swoją epokę i dał podwaliny pod powstanie kilku gatunków, które spotkały się z przychylnością fanów i mediów. Wpływ Faith No More można dostrzec w amerykańskim punku z MTV, a także w powstałym później plastikowym nu-metalu.
Momentem zwrotnym w karierze zespołu była zmiana wokalisty i pojawienie się charyzmatycznego szaleńca Mike'a Pattona. Mike Bordin delikatnie wspomina o Mosleyu, pierwszym wokaliście: "Wciągał się sam w jakiś chaos." Pozostawił jednak za sobą chociażby We Care A Lot, które znacząco pomogło w dalszym rozwoju kapeli. Album The Real Thing (1989) był ciosem niesamowitym, na którym Bordin wyrył swój autograf w postaci skocznych, pompujących bębnów z atomowym ciosem. Wydawałoby się, że zespół powinien wpaść w sidła wtedy jeszcze wspaniale prosperujących pijawek biznesowych, które skierowałyby kapelę na równię pochyłą w postaci trzepania muzyki pod publikę. Faith No More jakby tego nie dostrzegało i robiło swoje mieszając funk, metal, hardcore i co tam jeszcze się pojawiało, nie wyłączając nawet jazzowych ciągot.
Martin, który widział zespół w mocniejszych aranżacjach, odszedł z zespołu po Angel Dust, płycie, która ugruntowała pozycję Faith No More i była naturalnym rozwinięciem pomysłów z poprzedniego krążka. Kolejne dwa albumy nie sprostały tak dużej presji i mimo, że są naprawdę dobrymi płytami nie odniosły tak wielkiego sukcesu. O wysokiej jakości tych dwóch krążków świadczy doskonale fakt, że ludzie wyczekiwali nowej płyty, co trwało 18 lat! Gdyby zespół wciskał wtedy mizerną muzykę nikt nie wierciłby się niespokojnie w fotelu w oczekiwaniu na powrót.
Przez 18 lat Bordin miał bardzo przyjemną posadę u samego Ozzy’ego Osbourne’a. Jego styl gry różnił się od poprzedników takich, jak Randy Castillo czy Deen Castronovo, ale został najdłużej obijającym bębny w zespole Ozza. W 2009 pojawiły się pierwsze oznaki przebudzenia Faith No More w postaci reaktywacji koncertowej. Większość potraktowało to jednak jako nostalgię. "Nie lubię tego słowa na "n", nie lubię tego, z czym się kojarzy" - mówi Mike. "Zagraliśmy wiele razy i doszliśmy do momentu, gdzie albo przestaniemy grać, albo wreszcie coś konkretnie powiemy, a jeżeli czujecie się na siłach, by coś powiedzieć, to zróbmy kroki w tym kierunku."
NOWA PŁYTA
Zainspirowany pracą w domowym studio Ozzy’ego, Bordin i Gould zamknęli się w sali prób zespołu i zaczęli dłubać nad nowym materiałem. "To było fajne i byłem strasznie podekscytowany, ale miałem też nieco pietra, ponieważ nikt nie słyszał tych naszych nagranych śladów. Nagrywanie się zmieniło, zmieniło się znacznie w okresie, gdy nie byłem w Faith No More. Nagrałem kilka fajnych rzeczy z Jerrym Cantrellem, które mi się podobają i jestem z tego bardzo zadowolony. To był zupełnie inny sposób pracy. Później praca z Ozzym w jego domowym studio była niesamowitym doświadczeniem, ponieważ było to bardzo miłe studio, wszystko było tak mało formalne. To nie było tak, jak wchodzisz do studio w Olympic albo A&M, gdzie przy wejściu trafiasz na sekretarkę. To było bardziej jak wbicie się do kogoś na chatę. Dzięki temu tworzenie i nagrywanie było zupełnie inne, świetne, podobało mi się jak cholera".
"Tym razem było właśnie tak nieformalnie. Tylko ja i Billy, dlatego było zaje*iście przyjemnie grać muzykę, jaką mieliśmy ze sobą. W przeszłości graliśmy razem i rzeczy wychodziły same. Zwykła sala prób, postawił stół i mikrofony. Bębny zabrzmiały naprawdę dobrze. Nikt nam nie mówił, że powinniśmy to robić inaczej." Realizatorem był zatem basista Billy Gould, a sesja nabrała tempa, jak pojawiła się reszta ekipy. "Każdy musi być w to zaangażowany" - karci Mike. "Jesteśmy wciąż zespołem, ale to jest proces, proces, który najczęściej zaczynał się od basu i bębnów, ponieważ to tak, jak pieczenie ciasta, wiele rzeczy ma później na nie wpływ, ale najpierw musisz zacząć od tej pieprzonej podstawy."
Wydaje się jednak, że miejsce nagrań mogło przynieść trochę problemów: "To jest sala prób" - wyjaśnia Mike. "Jedno pomieszczenie z wysokim sufitem, konkretne ściany i dywan. Billy użył wielu różnych rzeczy tłumiących i wyciszających. Z jednej strony był stół reżyserski z odsłuchami, a w drugim rogu był nasz sprzęt z trasy, sprzęt, na którym tu nawet nie nagrywałem. Jeżeli chciałeś nagrywać więcej niż jedną rzecz, nie miałeś żadnej separacji. Waliłem w blachy prosto w uszy realizatora, który zazwyczaj jest w oddzielnym pomieszczaniu i słucha tego przez głośniki." Okazało się to jednak kluczowym elementem, składającym się na wysoką jakość Sol Invictus "On wiedział, o czym mówimy nie tylko jako realizator, ale jako członek zespołu, który pisał te piosenki, wiedział, co chcemy osiągnąć. Aż ciężko mówić o ilości włożonej pracy i nie wyobrażam sobie, jak mogłoby się to wszystko odbyć bez Billy’ego. Nie ma mowy, by do tego doszło w innych okolicznościach."
ARSENAŁ
W kwestii brzmienia Mike wydaje się być zadowolony. "Bębny brzmiały cholernie dobrze podczas sesji i brzmią równie dobrze teraz. Od dawna wierzyłem w Yamahę, chyba jakoś tak od połowy lat 80. To, co w nich lubię, to ich dźwięczność, brzmienie, jakie możesz wyciągnąć. Mogę je zostawić w kejsach na lata po jakieś trasie, a później otworzyć je z powrotem, wyciągnąć, zagrać i będą brzmieć dalej tak samo dobrze. Będą trzymać strój." To pokazuje też, jak nieplanowana była to akcja: "Zestaw, na którym nagrywałem, to zestaw na próby. Nigdy nie pomyślałem, by na nich nagrywać. To był Yamaha Absolute Maple Custom, a ja przecież zawsze, zawsze używałem Birch 9000 Recording Custom, a później do Ozzy’ego i reszty rzeczy brałem Oak, które używałem też na scenie, brzmią niesamowicie. Tym razem zagrałem na ćwiczebnym zestawie. Rozmiary są te same, ale to był zestaw klonowy. Werbel to moja sygnatura, uwielbiam ją, miedziana Yamaha. Jest gruby i kuty ręcznie z jednej strony, bardzo ciepły, ale też jasny i szorstki."
Od razu nasuwa się pytanie, czy jego zestaw przez te 30 lat uległ jakimś zmianom. Zaśmiał się: "Czuję się trochę z tym źle, gadam o bębnach od 30 lat, a zestaw jest wciąż ten sam! Jedyne, co się zmieniło na przestrzeni lat to fakt, że kiedyś używałem centrali 26" a teraz 24". Miałem też na samiutkim początku tomy 15" i 16", ale to było dawno. Staram się uczyć i rozwijać na bębnach tak, jak to lubię. I to mi wystarcza, jeżeli chodzi o wyzwania. Z jedną różnicą podczas Crazy Train, na sam koniec użyłem wtedy podwójnej stopy, czego nie robię zbyt często."
PRESJA
No właśnie… Czy po 18 latach można czuć presję przed nagraniem kolejnego albumu, czy to jednak jest tak długi okres, że presji nie ma? "Nie było żadnych oczekiwań. Zagraliśmy 50 koncertów i mogliśmy spokojnie powiedzieć, że to była druga odsłona. Kluczem było to, że nikt nie wiedział, że coś robimy, więc wszyscy mieli to w du*ie. Mogliśmy się skoncentrować na tym, co robimy, a nie na jakichś innych pierdołach. Oczekiwania? Ku*wa, nie mam pojęcia - tak czy siak zazwyczaj wychodzi to od wewnątrz. Nie wiem, czego ktoś tam oczekuje od Faith No More. Nie mogą oczekiwać czegoś konkretnego, za to mogą wszystkiego, ponieważ sami nie wiemy, czego się spodziewać. To jak ludzie, którzy myślą, że jesteśmy metalowym zespołem i niczym innym. Nie byliśmy tacy w 1989, dlaczego więc mielibyśmy być tacy teraz? Jest tak dużo różnych elementów, które wykorzystujemy, bo każdy z nas ma odmienne gusta lub odmienne zamiary, każdy lubi różne typy muzyki. To taki pomysł na 2015 rok? By lubić różne style muzyczne? Mam nadzieję, że w tym kontekście nie! Dlatego oczekiwania są tak szerokie i niezdefiniowane, za co jestem wdzięczny!".
Jak utwory zostały zebrane razem? "Mają naturalny klimat, bujają, dobrze się je czuje - to jest właśnie efekt tej nieformalnej sesji. Mogłem sobie dawać szansę. Kiedyś było tak: "Przestań marnować czas, studio jest zamówione na 57 tys. dolarów za godzinę, to budżet firmy!". Plus jeszcze te inne rzeczy, które nie były związane z muzyką. Teraz przychodziłem o 10, może zaczynaliśmy nagrywać o 11, może się opier*alaliśmy z jakąś inną muzyką do godziny 13, nie miało to znaczenia - to moim zdaniem prowadzi do dobrego wykonania. Tak można odkryć coś, co inaczej nie zostałoby odkryte."
Jak zapatruje się Mike na swoje partie bębnów? "Zawsze byłem dumny z tego, że starałem się grać rzeczy, które pasują do tych różnych humorów i klimatów. Codziennie uczę się czegoś nowego, robiąc takie rzeczy, czyli grać muzykę, której nigdy nie brałem pod uwagę, pochodzącą od kogoś, kogo opinię i talent szanuję. Próbować spojrzeć, gdzie podąża. Dlatego nowy album to jedno wielkie wyzwanie. Lubię wszystkie partie. Nie czuję się jak gość, który mówi "Patrzcie na mnie". Staram się odbierać swoją pracę jako część dobrej drużyny - to jest moje podejście."
Są jednak miejsca na najnowszej płycie, które podobają się Mike’owi bardziej: "Byłem podjarany Black Friday, byłem bardzo dumny z tego utworu. Nie wydaje mi się, byśmy kiedykolwiek zrobili coś podobnego i to mnie właśnie cieszy. To tak, jakbyś miał bardzo stare drzewo owocowe w oranżerii i nagle: "Och, zobacz, tam jest jakiś owoc!". To jest dobry kierunek, który w jakiś sposób ewoluuje. Kolejną rzeczą, z której jestem dumny, to ten balans, jaki jest zachowany na tej płycie, jest kilka piosenek mocniejszych i agresywnych, które wydaje się, że wyskoczą z płyty. To bardzo istotne dla tego zespołu. Jest też łagodnie tak, jak to już bywało, musi być różnorodnie, musi się to balansować w określonym klimacie. Cieszę się, że jest dużo mocnych rzeczy, ponieważ czuję, że na Album Of The Year nie było ich wystarczająco dużo. Masz zatem Black Friday, ale też Superhero lub Separation Anxiety czy też nawet Matador. Rozumiesz? Sporo różnych wagowo utworów." Mike zgadza się też, że ten rodzaj balansu w klimacie był elementem kluczowym w The Real Thing i Angel Dust.
RYTMIKA
Cofając się w czasie warto wspomnieć o lekcjach afrykańskiej perkusji, jakie Mike brał u ghanijskiego mistrza CK Ladzekpo. Jak się okazuje, miało to duży wpływ na trwałą nić porozumienia w zespole. "Uczyłem się przez rok lub dwa i nie miało to nic wspólnego z zestawem perkusyjnym. To był facet z Ghany, który był bardzo w porządku, taki malutki facet. Stary, z każdej kończyny wychodził inny rytm. Do tego jego taniec, śpiewanie, miał po prostu wszystko, miał rytm wszędzie. Do tego sposób, w jaki łączyli rytmy i przepuszczali je przez siebie, był dla mnie czymś ważnym. To jest tak, jak było to z Billem i nagrywaniem przez niego naszej muzyki, będąc jednocześnie jednym z twórców. Facet z sekcji rytmicznej, który wiedział, czego potrzebujemy. Bill i Roddy byli współlokatorami w tym czasie. Przychodziłem do nich i pokazywałem im, co danego dnia nauczyłem się od tego typa. To, czego się nauczyliśmy, to pewien język, w którym tylko my się porozumiewaliśmy. Uczyli się tego, czego ja się nauczyłem i tego, w jaki sposób się nauczyłem. To nie było tak, że brali nauki u tego samego gościa i trawili to po swojemu. Mówiłem: "On powiedział to, ale my zrobiliśmy tak." Myślę, że Roddy na samym początku miał mocno synkopowane melodie na klawiszu, proste ale synkopowane, a to dlatego, że graliśmy razem na instrumentach perkusyjnych i razem bawiliśmy się rytmem. Mówiliśmy wszyscy razem tym samym pieprzonym językiem."
Oprócz afrykańskich rytmów Mike wspomina też wielu perkusistów z brytyjskiej sceny, którzy mieli na niego wpływ. "Mocno wierzę, że muzycznie srasz tym, co zjesz i wszystko ma na ciebie jakiś wpływ" - mówi bez ogródek. "To już było po tym, jak pojawili się Ian Paice, Cozy Powell, wielki John Bonham, pojawili się u mnie tacy ludzie jak Paul Ferguson z Killing Joke i Pete De Freitas z Echo & The Bunnymen, ponieważ, ku*wa, nie grali tak, jak inni, Hugo Burnham, Gang Of Four. Słuchałem też, jak gra Lee Perry lub Black Flag, zmieszaj to teraz z Black Sabbath, czyli z moim punktu wyjścia. Dlaczego, ku*wa, nie?! Kto powiedział, że musi to być jeden rodzaj?".
LEWA
Trzeba też poruszyć bardzo charakterystyczny element gry Mike’a, jakim jest leworęczny styl. Jak do tego doszło i jaki miało wpływ? Co ciekawe, Mike nigdy nie myślał o tym, by grać na typowym leworęcznym zestawie. "Miałem wtedy chyba 13 lat, to był rok 1975 i byłem wielkim fanem Ian Paice’a, uwielbiałem go, niesamowity i wspaniały perkusista leworęczny. Mój nauczyciel w oparciu o metodę Chucka Browna, który był kimś w rodzaju guru tu w Bay Area, powiedział mi, że nie ma sensu upierać się przy tym, by trzymać prawą rękę na werblu. Zakres twoich ruchów staje się ograniczony w momencie, gdy krzyżujesz ręce. Niepotrzebnie więc miałbym przeskakiwać na lewą stronę i wiązać sobie tam ręce. Uczył mnie typowego uchwyty "matched". Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale gdyby nie nauczył mnie chwytu "matched" mógłbym nie grać w ten sposób, w który gram. Powiedział, że powinienem spróbować tak grać, a ja nie czułem jakiejś większej różnicy, wiec grałem. Dla mnie bębnienie to klimat, musisz mieć wyczucie. To jest tak fajne w perkusji."
PATRZĄC WSTECZ
Minęło dokładnie 30 lat, odkąd Faith No More wydało We Care A Lot. Ciekawe, jak Mike zapatruje się na swoją grę na tym albumie. "Wiele rzeczy przychodzi mi do głowy, nie wiem, czy powinienem mówić cokolwiek na ten temat i być raczej grzecznym" - śmieje się muzyk. "Przede wszystkim jesteś bardzo podekscytowany, to pierwszy album i jest tu masa energii i nerwów. Jeżeli miałbym się cofnąć i dać sobie jakąś radę… Nie, brzmi to głupio. Nie robiłbym tego, musisz się nauczyć, chłopie! Musisz być tam, gdzie jesteś i być tym, kim jesteś. Słuchając się na tej płycie wydaje mi się, że gram zbyt mocno i nie pozwalam, by pracowało pomieszczenie i mikrofony. Słyszę spłaszczone brzmienie i wiem, że to nie jestem ja. Ale w mordę, uczysz się! Zawsze miałem specyficzne brzmienie w swojej głowie, gdy uderzałem w bębny, gdy grałem na tyłach czyjegoś domu czy też w jakiejś stodole bez nagłośnienia. Wydawało mi się zawsze, że to, co wykrzeszę, będzie tym samym, co wyplują wzmacniacze."
PRZEŁOM
Płyty Introduce Yourself i The Real Thing dzieli nie tylko czas, ale też zmiana wokalisty. Jak odbiera to Mike? "Myślę, że skłoniło nas to do tego, by być lepszym zespołem. Mam tu na myśli tworzenie utworów i wykonywanie ich. Chcieliśmy być dojrzalsi i silniejsi. Dojrzałość - to chyba najlepsze słowo. Byliśmy wtedy gotowi do tego, by dojrzeć. Wreszcie ten Mike Patton, co chyba jest dobrze udokumentowane, pokazuje szerokie możliwości, że może robić dużo na wysokim poziomie. Nie ma rzeczy, których by nie był w stanie zrobić albo jeszcze czegoś takiego nie znalazłem! Otworzył się przed nami nowy świat, runęły mury i ukazały nam się nowe możliwości. A co do oczekiwań to było ich znacznie więcej. Pomyśl o tym… 20-letnie chłopaczki, które mają We Care A Lot i zaczynają przyciągać uwagę. "Chcemy tego gościa z We Care A Lot!". Do tego jeszcze zaangażowana wytwórnia, a ci młodzi kolesie razem ze swoim zespołem nie mają jeszcze żadnej pozycji. Wydaje się, że wtedy nie ma szans na takie zmiany!".
The Real Thing wyszło w bardzo ciekawym okresie, jeżeli chodzi o kiełkującego alternatywnego rocka. "Myślę, że jeżeli byśmy bardzo pasowali do ówczesnej sceny, to podejrzewam, że nie zrobilibyśmy tego, co zrobiliśmy. Wydaje mi się, że fakt, iż udało nam się zrobić to wszystko, wynika z tego, że wszyscy słuchaliśmy pełno różnego g*wna. Tak, jak musiałbyś iść do różnych sklepów po różne rzeczy, nie ma sklepu, który miałby naprawdę wszystko. Ludzie mówili wtedy o Living Colour, później o Nirvanie. Wcześniej muzyka była bardzo segmentowa. Zawsze wspierała nas Metallica, podobnie Robert Plant. Masz tyle szufladek, do których wkładasz poszczególne zespoły. U nas zawsze były piosenki rockowe i dość mocne elementy, więc ludzie myśleli: "O, to jesteście metalowym zespołem", ale metalowcy powiedzą: "Nie jesteście żadną, ku*wa, metalową kapelą!". Jak jesteś na tych wszystkich polach to tak naprawdę nie jesteś na żadnym z nich. To jest ten element wyróżniający.
CO BĘDZIE?
Nigdy nie myślałem, że ta płyta powstanie, ale jestem z niej dumny i czuję się z nią dobrze. Jestem podekscytowany faktem, że ludzie to słyszą. Bo przecież był to sekret, coś, co nie jest łatwe w tych czasach. Pozostałe wyzwania są wciąż te same: cieszyć się grą tych rzeczy i dodać do tego życia, żeby nie było zaprogramowane komputerowo, grane w identyczny sposób każdego dnia. Zawsze chcę mieć żywy kontakt z muzyką, którą gram. Jest oczywiście stała rzecz w piosence, ale ważne jest, by uczynić ją żywą, rozwijać i nie robić z tego mechanicznie powtarzanej rzeczy. Poza tym muszę być fizycznie silny, by grać tak, jak lubię grać na scenie, to także bardzo ważne."
Tekst: Artur Baran, Kajko, Staszek Piotrowski i Chris Burke
Zdjęcia: Ross Halfin/Paul Louis Villain
Wywiad ukazał się w numerze czerwiec 2015.
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…