Łukasz Jurewicz (J.D. Overdrive)
Dodano: 20.04.2016
J.D. Overdrive to sprawdzona na wielu dużych i małych scenach katowicka załoga. Za rytm i odpowiednie spożycie odpowiada w niej Łukasz Jooras Jurewicz.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Zrobiliście swoje markowe piwo - i to zanim zrobił to Behemoth. Sprzedaż płyt spada i dlatego zespoły eksplorują nowe pola sprzedażowe, czy też po prostu lubicie ten trunek?
Żyjemy w czasach, w których sprzedaż płyt już chyba bardziej spaść nie może (śmiech). Piwoszami byliśmy od zawsze, większość z nas również lubuje się w rozmaitych wynalazkach warzonych przez regionalne browary. Dlatego też przy okazji nagrania trzeciej płyty narodził się pomysł własnego piwa. Byliśmy nawet trochę zaskoczeni, że się udało. Załoga śląskiego browaru Reden (z którym nawiązaliśmy współpracę) to fantastyczna ekipa, ale przede wszystkim - doskonali fachowcy. Piwo wyszło świetnie. Czy jest to sposób na marketing? Może i tak, choć tego typu piwo - podobnie, jak grana przez nas muzyka - pozostaje zjawiskiem niszowym.
Niedawno rozmawiałem z Konarem z Leash Eye - zespołu nie tylko z waszej stajni, co jeszcze zbliżonego stylistycznie. Od jakiegoś czasu mocno uprościł swój zestaw i twierdzi, że im prościej tym lepiej i więcej groove’u. Jak to wygląda u ciebie?
Myślę, że niektóre rodzaje muzyki dobrze łączą się z pewną dozą gadżeciarstwa. Mam tu na myśli jej bardziej wyszukane formy, jak np. rock progresywny. To chyba trochę jak w życiu - kwestia znalezienia złotego środka. Uważam natomiast, że zestaw powinien być na tyle duży, by nie ograniczać, ale i dość mały, by pobudzać kreatywność. Ta skala jest inna dla każdego bębniarza. Mój zestaw rósł zawsze wtedy, kiedy tworząc aranż do nowego numeru uparcie mi czegoś brakowało. Obecny setup to efekt kilkuletniej ewolucji, od dłuższego czasu jakościowej, a nie ilościowej - od dawna nie dołożyłem nic nowego i póki co - nie zamierzam. Staram się odróżnić "brakuje mi (...)" od "ale by było fajnie mieć(...)". Nie lubię zapychania sceny zbędnymi gratami. Ustawianie i nagłaśnianie drugiego werbla tylko po to, żeby w godzinnym secie zagrać na nim pięć uderzeń to niepotrzebny teatr.
Na czym w takim razie grasz?
To trochę potwór Frankensteina. Połączyłem ogień i wodę, dodając kilkunastoletni floor tom Yamaha Maple Custom (16") do cholernie nowoczesnego i oszczędnego brzmieniowo shell setu Pearl Reference (10" - 12" - 14" - 22"). Floor wymagał lekkiego tuningu, ale po założeniu odlewanych obręczy świetnie wpasował się do reszty instrumentów. Na deser klonowy werbel Pearl Masters MCX 14x5.5". W zależności od miejsca, potrzeb czy składu setlisty na dany koncert stosuję tomy 10" - 12" - 16", albo 12" - 14" - 16" - i te właśnie rozmiary lubię najbardziej! Początkowo byłem tym zestawem rozczarowany, dlatego spędziłem wiele wieczorów na kręceniu śrubami i eksperymentowaniu. Teraz kocham ten bęben, zafundowałem mu mały face-lifting w pracowni Bertranda i nie zamierzam się z nim rozstawać. Jeśli chodzi o talerze… Zawsze lubiłem ciemność i piach czyt. ręcznie robione, tureckie blachy. Niestety, nie pasowały do stylistyki J. D. Overdrive, więc zacząłem myśleć o jaśniejszym brzmieniu. Odnalazłem co chciałem w Sabianach - po latach ciągłych poszukiwań trafiłem brzmieniowo mniej więcej tam, gdzie zamierzałem. Jadąc od lewej mamy: Sabian AAX Stage Hats 13", Sabian AAX X-Plosion Crash 18", Stagg Furia Splash 12", Sabian Vault Crash 20", Sabian Vault Devastation China 19" oraz moja duma - Sabian Vault Limited Edition Override 23" - sygnatura Jimmy’ego DeGrasso. To dość rzadka blacha, wielka, ciężka i fantastycznie brzmiąca. Rama Pearl Icon, stopa Pearl Eliminator, reszta to miks Pearla i parę sztuk Yamahy. Tak, jestem fanboyem Pearla.
Czy twój styl gry i podejście do aranżacji bębnów w J.D. Overdrive zmieniało się z płyty na płytę?
Tak, zdecydowanie. Kiedyś przy tworzeniu numerów byliśmy bardziej spięci - Stempel przynosił gotowe szkielety kawałków, pod które dopasowywaliśmy resztę instrumentów. Schemat był narzucony na starcie, więc determinował niejako finalną konstrukcję. Nie pomagał też mój charakter, ogólnie w życiu nie jestem stereotypowym perfekcjonistą, ale wyłazi to ze mnie w określonych okolicznościach - np. przy okazji gry na bębnach. Jestem dla siebie bardzo surowym krytykiem, a z zespołem gram jedynie to, co potrafię wykonać co najmniej poprawnie z metronomem. Dlatego jestem najgorszym na świecie kandydatem do drum battle (śmiech) i drugi Brann Dailor to ze mnie nigdy nie będzie. Grając coś publicznie, muszę wyraźnie rozumieć wartości rytmiczne, które chcę przekazać. Z czasem jednak coś zaczęło się zmieniać. Na pewno miała na to wpływ ponad setka zagranych pod szyldem JDO koncertów, ale przede wszystkim fakt, że wróciłem po latach do swojego nauczyciela. Co prawda raczej z doskoku i nieregularnie, ale nie umniejsza to jego roli. Zacząłem czerpać satysfakcję z powolnego eliminowania braków w swojej technice. Wiesz, powrót z pracy, buziak dla dziewczyny, potem kawa ze stacji benzynowej i wieczór za zestawem. Zaczęło mi to sprawiać masochistyczną frajdę, mimo, że niestety z powodu pracy nie mogę ćwiczyć tyle, ile bym chciał. Taka pokora paradoksalnie rozwija pewność siebie za instrumentem, więc zacząłem pozwalać sobie na więcej. Doszły młynki, synkopy, różne eksperymenty. Również tak, jak wspominałem wcześniej, "wyluzowaliśmy" jako zespół - zaczęliśmy więcej improwizować. Rekordzistą jest numer z ostatniej płyty - "The Fury In Me", który powstał w całości w ten sposób. Było to nagrywane, więc każdy nauczył się swoich partii i po kilku poprawkach utwór został w zbliżonej formie zarejestrowany w studiu. Na takim podejściu zyskały w mojej ocenie same aranże, które przestały składać się z klocków granych po dwa lub cztery razy. Oczywiście nadal wykonujemy stosunkowo prostą muzę i to się na pewno nie zmieni. Ale cieszę się, że pojawia się w niej więcej życia i spontaniczności, daje to dużo radości z samego tworzenia.
Czy jesteś szczególnie zadowolony z któregoś z waszych utworów - partii bębnów?
Bywam czasowo. Potem z perspektywy czasu uważam, że zrobiłbym to lepiej (śmiech). Ale mogę wymienić dwa patterny, które lubię do dziś. Utwór "The Revelation" - za groove w zwrotce, zawsze chciałem zrobić coś z feelingiem, nawiązującym luźno do Johna Bonhama i tutaj, powiedzmy, że się udało. Kolejny strzał - "Dull Knives And Dead Friends" - druga połowa utworu to prosty, transowy rytm na tomach, w którym napięcie stopniowo osiąga apogeum, aby następnie znów wyciszyć się i rozpłynąć gdzieś w tle. Bardzo lubię go grać.
Kilka słów o waszym najnowszym albumie i jak układa się współpraca z Metal Mind?
Najnowszy album jest w mojej ocenie najlepszy z dotychczasowych. Oczywiście, każdy muzyk ci to powie o swoim ostatnim albumie (śmiech), ale naprawdę tak uważam. Brzmieniowo jest naturalny i najbliższy temu, co prezentujemy sobą na koncertach. Aranżacyjnie dzieje się tu więcej, zapuszczamy się też w rejony, w których nie było nas do tej pory. Nie samplowaliśmy bębnów, nie równaliśmy wszystkich uderzeń do siatki, muzykę robią ludzie, a nie roboty. Jest analogowo i bardzo mnie to cieszy. Spora w tym zasługa Haldora Grunberga, naszego producenta - praca z nim to czysta przyjemność. Współpraca z MMP… Wiesz, dla mało znanego zespołu współpraca z dużą wytwórnią ma wady i zalety. Na pewno otworzyli nam wiele drzwi, które bez ich wsparcia pozostałyby zamknięte. Ich sieć dystrybucji też nie jest bez znaczenia. Nigdy nie marzyłem o tym, by zobaczyć nagrany przez siebie album na półce w dużym sklepie - a tu bach, proszę. To cholernie miłe uczucie.
Dzieliliście wielokrotnie scenę z gwiazdami światowego formatu - spotkałeś kiedyś swoich perkusyjnych idoli twarzą w twarz?
Niektórzy, niestety, już nie żyją (śmiech), ale tak - zdarzały się takie sytuacje. Dotyczy to zresztą nie tylko bębniarzy, ale może to o nich tu opowiem. Na pewno bardzo ucieszyły mnie pogaduchy ze Ślimakiem i możliwość ogrania jego zestawu. To wstydliwe wyznanie, ale zacząłem grać na bębnach, kiedy jako nastolatek wróciłem podjarany z koncertu Acid Drinkers w Katowicach. Stałem wtedy dosłownie dwa metry od bębnów z powodu specyficznego ułożenia barierek i obserwowałem z otwartą paszczą Ślimatora w akcji. Do dziś bardzo go cenię jako muzyka. Drugi przykład to Jimmy DeGrasso. Spotkałem go przy okazji supportowania formacji Black Star Riders w Krakowie i pierwsze, co mnie zaskoczyło to jego niewielki wzrost! Przy moich niemal 2 metrach wyglądaliśmy razem przezabawnie. Jimmy to niezwykle sympatyczny gość, od słowa do słowa okazało się też, że gram na talerzu sygnowanym jego nazwiskiem. Zdobyłem ogromny autograf na spodniej części bella, który natychmiast po koncercie zabezpieczyłem bezbarwnym lakierem. Teraz moja blacha to prawdziwy unikat!
Twój pierwszy instrument?
Werbel marki Jurczuk, na który naciągnąłem ojca. Waliłem w niego bez sensu pałkami i sprawiało mi to radość. Później wylicytowałem na allegro Polmuza (a jakże!) z połamanymi blachami. To na nim stawiałem pierwsze kroki i nabierałem złych nawyków, z których potem miesiącami wychodziłem.
Rozmawiał Przemek Łucyan
Foto: Marta Lebiocka i Verghityax
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…