Nigel Glockler (Saxon)
Dodano: 22.09.2016
Pojawił się w zespole na tygodniowe zastępstwo, które ostatecznie przedłużyło się - z drobnymi przerwami - do dnia dzisiejszego.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Po drodze zainspirował swoją grą pewnego młodego duńskiego tenisistę, który założył zespół Metallica. Przed nami perkusista legendy metalu Saxon!
Saxon jest jednym z pionierów i głównych przedstawicieli Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, jak zwykło nazywać się ten wspaniały wysyp kapel metalowych z Wysp przełomu lat 70/80. Dziś takie eksplozje zespołów już się nie zdarzają, dlatego tym bardziej warto porozmawiać z perkusistą, który ze swoim zespołem wpłynął na wielkie grono zasłużonych kapel, które to znów wpłynęły na kolejne kapele metalowe.
Nie jest oryginalnym perkusistą formacji i po drodze próbował sił w kilku bardzo interesujących projektach, o czym mowa w niniejszej rozmowie.
Pierwszym wielkim bohaterem Glocklera, jeszcze przed odkryciem metalu, był Brian Bennett, perkusista The Shadows. Później było już klasycznie. "Bill Ward był jednym z moich ulubionych bębniarzy" - wspomina Nigel. "Black Sabbath był drugim koncertem, jaki w życiu widziałem. To było na trasie Master Of Reality. Nigdy wcześniej nie widziałem kogoś, kto by tak mocno walił jak ten gość."
Kolejne lata wniosły do jego życia takich mistrzów fusion, jak Lenny White czy Billy Cobham, co ukierunkowało go w stronę dwóch bębnów basowych. "Cobham przede wszystkim" - mówi Glockler. "To jego granie shuffle z pierwszej płyty (Spectrum) było wspaniałe. Ciekawe, bo ja, Paul (Quinn, gitarzysta) i Nibbs (Carter, basista) graliśmy sobie to na próbie dźwięku. Mieliśmy zespół na supporcie, który sobie myślał: "Dobra, zmieciemy tę kapelę ze sceny", po czym opadły im szczęki, jak zobaczyli, na czym sobie dżemujemy."
Saxon przetrwał wszystkie te lata, w których muzyka metalowa miała swoje wzloty i upadki. Podobnie z naszym rozmówcą, którego głowa półtora roku temu powędrowała pod chirurgiczny nóż. Widać jednak Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu zahartowała swoje dzieci i mimo siwych włosów wciąż przyciągają kolejne rzesze fanów.
Materiał przygotowali: Staszek Piotrowski, Kajko, David West
Zdjęcia: Will Ireland
Wywiad ukazał się w numerze maj 2016
Saxon jest jednym z pionierów i głównych przedstawicieli Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, jak zwykło nazywać się ten wspaniały wysyp kapel metalowych z Wysp przełomu lat 70/80. Dziś takie eksplozje zespołów już się nie zdarzają, dlatego tym bardziej warto porozmawiać z perkusistą, który ze swoim zespołem wpłynął na wielkie grono zasłużonych kapel, które to znów wpłynęły na kolejne kapele metalowe.
Nie jest oryginalnym perkusistą formacji i po drodze próbował sił w kilku bardzo interesujących projektach, o czym mowa w niniejszej rozmowie.
Pierwszym wielkim bohaterem Glocklera, jeszcze przed odkryciem metalu, był Brian Bennett, perkusista The Shadows. Później było już klasycznie. "Bill Ward był jednym z moich ulubionych bębniarzy" - wspomina Nigel. "Black Sabbath był drugim koncertem, jaki w życiu widziałem. To było na trasie Master Of Reality. Nigdy wcześniej nie widziałem kogoś, kto by tak mocno walił jak ten gość."
Kolejne lata wniosły do jego życia takich mistrzów fusion, jak Lenny White czy Billy Cobham, co ukierunkowało go w stronę dwóch bębnów basowych. "Cobham przede wszystkim" - mówi Glockler. "To jego granie shuffle z pierwszej płyty (Spectrum) było wspaniałe. Ciekawe, bo ja, Paul (Quinn, gitarzysta) i Nibbs (Carter, basista) graliśmy sobie to na próbie dźwięku. Mieliśmy zespół na supporcie, który sobie myślał: "Dobra, zmieciemy tę kapelę ze sceny", po czym opadły im szczęki, jak zobaczyli, na czym sobie dżemujemy."
Saxon przetrwał wszystkie te lata, w których muzyka metalowa miała swoje wzloty i upadki. Podobnie z naszym rozmówcą, którego głowa półtora roku temu powędrowała pod chirurgiczny nóż. Widać jednak Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu zahartowała swoje dzieci i mimo siwych włosów wciąż przyciągają kolejne rzesze fanów.
Zamierzałeś być perkusistą w zespole czy raczej chciałeś zostać bębniarzem sesyjnym?
Wszystko przebiegło dość standardowo. Mieliśmy zespół w szkole, który grał covery Free, Jethro Tull, Hendrixa czy tam Cream, ale mój pierwszy wybór nie padł na bycie perkusistą. Gdy miałem 14 lat chciałem zostać weterynarzem, ale okazało się, że jestem beznadziejny w łacinie, a w tych czasach potrzebowałeś do tego znajomości łaciny. Mój pierwszy zespół był z rejonu Brighton and Hove i nazywał się Krakatoa. Naszym klawiszowcem był Hans Zimmer, zagraliśmy chyba trzy sztuki i pomyślałem: "O, to jest świetne, takie profesjonalne" i później przyszedł czas na czwarty koncert. Podróżowaliśmy drogą M6, by zagrać w Carlisle i zostaliśmy nagle staranowani przez taką wielką ciężarówkę z naczepą. Cały nasz sprzęt został zniszczony, samochód został zniszczony, wszystko. Wylądowaliśmy w szpitalu. Pomyślałem sobie wtedy, że jeżeli tak ma wyglądać profesjonalna robota, to zapomnij! Na szczęście dzięki ubezpieczeniu odzyskaliśmy nasz sprzęt i w przeciągu kilku miesięcy byliśmy z powrotem w trasie. Szło nam całkiem nieźle. Graliśmy w miejskich salach w Walii i udawało nam się je wyprzedawać. Nie mogliśmy jednak zdobyć kontraktu płytowego, ponieważ pojawiła się Nowa Fala, a myślę, że nasze granie mógłbyś określić bardziej jako funk progressive. Po tym, jak temat się rozmienił na drobne, zacząłem grać sesje. Lubiłem w sumie robić obie rzeczy.
Jak wszedłeś do zespołu Toyah?
To był wynik sesji nagraniowej. Grałem próbę z gościem o imieniu Zaine Griff, który miał już na koncie kilka albumów. Hans grał na jednym z nich. Miał taki Bowie-podobny styl, a jego muzyka w zasadzie była już Nową Falą. Mieliśmy klawiszowca z Be Bop Deluxe, a gitarzystę z zespołu Paula Younga. Zaine chciał wyskoczyć w przerwie do fotografów, którzy robili nam zdjęcia, by przejrzeć efekty i w tym momencie weszła Toyah. Gadałem z Zainem o bębnach i widziałem, że Toyah podsłuchuje. Dwa dni później dostałem telefon od jej producenta. To była fajna sprawa, bo oprócz Joela (Bogena) - gitarzysty, był to jej kompletnie nowy zespół z Philem (Spaldingiem) na basie i Adrianem (Lee) na klawiszach. Pierwsza trasa z nimi to głównie granie na uniwerkach, to był punkowy materiał z całym tym pluciem. Na szczęście siedziałem z tyłu, więc nie oberwałem, ale trójka z przodu, Phil, Joel i Toyah obrywali. To była rewolta. Później pojawiła się piosenka It’s A Mystery i baza fanów zmieniła się niemalże całkowicie. Zapewne punki pomyślały: "Nie wchodzimy w to, oni poszli w pop". Zaczęliśmy pisać Anthem i zagraliśmy konkretną trasę. Zagraliśmy trzy wyprzedane koncerty w Hammersmith Odeon, eksplodowałem, to było wspaniałe.
Nie podejmowałeś ryzyka, odchodząc od Toyah i dołączając do Saxon?
Jeżeli chodzi o Toyah, to byłem nieco rozczarowany, że prasa koncentrowała się wyłącznie na niej, co chyba w sumie jest zrozumiałe. Na nas patrzono jak na beztwarzowych sesyjniaków, co nie było do końca sprawiedliwe. Zaczęło mnie to powoli dołować i pomyślałem sobie, że chciałbym być w zespole, gdzie każdy jest traktowany w ten sam sposób. A to był zespół, w którym - razem czy oddzielnie - pisaliśmy całą muzykę, ona pisała swoje teksty, a mimo to byliśmy bezimienni. Jeden z chłopaków, który menagerował Saxon, grał na basie w Krakatoa i właśnie w taki sposób dostałem telefon. Dave zadzwonił do mnie w niedzielę i powiedział: "Pete ma kontuzję ręki, a zespół rozpoczyna w środę wielką trasę, czy możesz nam pomóc?". Miałem zestaw z dwiema centralkami w Krakatoa, żeby robić przejścia i mieszać w stylu Neila Pearta, więc fajnie było wrócić w ten wyczynowy tryb na bazie kilku szybkich piosenek, jakie mieli. Spodobało mi się to granie i po tygodniu powiedziałem: "Słuchajcie, muszę wkrótce odejść, co do diabła z tym robimy?". Wtedy zapytali mnie, czy bym został. No i zostałem.
Na twoim pierwszym albumie Saxon Power And The Glory słychać wręcz thrashmetalowy charakter w podwójnych stopach w wejściu do This Town Rocks.
Metallica wspomina, że była mocno inspirowana pierwszymi albumami Saxon i piosenkami pokroju Motorcycle Man. Lars wspominał o tym. Ciekawostką jest to, że jeden z naszych koncertów w Los Angeles był otwierany przez nich. Na płycie Power And The Glory miałem coś do udowodnienia i sobie, i fanom Pete’a Gilla. Baza This Town Rocks została napisana podczas amerykańskiej trasy w trakcie próby dźwięku. Wyszło to z dżemowania mojego z Biffem. Zacząłem na dwie stopy, później wszedł on i ostatecznie cała reszta. To wciąż jedna z naszych ulubionych piosenek, ponieważ ma w sobie sporo radiowej nośności.
Starasz się dostosować zestaw w zależności od tego, co akurat grasz?
Tak, generalnie, jeżeli jedziesz w trasę to zamierzasz wspierać swój najnowszy album, ale jest też kilka piosenek, które w jednym kraju są bardziej popularne niż w innym. Przykładowo w Teksasie uwielbiają Crusader, szaleją na tym punkcie. Ameryka jest olbrzymia, każdy stan to jak koncert w innym kraju z racji różnic w skali popularności. By być szczerym, w niektórych stanach nie graliśmy od lat. W San Antonio potrafimy sprzedać 5000 biletów, zaczynasz grać Crusader, a oni szaleją, śpiewają, pięści w górę i w ogóle. Kraje latynoskie też uwielbiają tę piosenkę. Gramy nowe piosenki i wstawiamy między nie te, które są w danym miejscu popularne. W niektórych miejscach odnoszę wrażenie, że niektóre albumy są przeoczone, ale z drugiej strony wiem, że ludzie chcą, byśmy grali nawet 3 godziny. Zrobiliśmy tak kiedyś w Madrycie po tym, jak wyszło Innocence Is No Excuse. Nie bardzo wiedzieliśmy, ile trwać będzie cały set. Zrobiliśmy listę i później zauważyłem, że byliśmy na scenie przez prawie 3 godziny. Nie mówimy tu o ABBA, mamy tu trochę bardziej szalony zestaw piosenek. Musiałem wylać z siebie sporo wody, co widać na wideo. Było w porządku.
Jest to bezkompromisowa robota z perspektywy perkusisty. Nie grasz przecież ballad.
Tak, to prawda. Ludzie mówią: "Dlaczego nie zagracie dłużej?". Myślę sobie, że ok, fajnie, zespoły takie, jak Rush, grają dłużej niż my, ale ich muzyka ma sporo różnych odcieni, nie jest tak szalona i intensywna jak nasz materiał, dlatego mogą sobie pozwolić na tak długie granie koncertów. Jeżeli chłopaki powiedzą: "Zagrajmy dwugodzinny set", powiedziałbym ok, ale musielibyście wstawić nieco akustycznych numerów, by dać mi odpocząć przez pięć minut.
Grałeś na wielu zestawach na przestrzeni lat. Na czym grasz obecnie?
Jest taka firma, która nazywa się Duallist. Oni zrobili ten pedał z podwójnym bijakiem. Tak zaczynali. Znam Kevina, szefa firmy, od połowy lat 80, kiedy wyszli z pomysłem na to urządzenie. Od momentu mojego powrotu do zespołu w 2005 roku wspomaga mnie Premier i najczęściej korzystałem z ich sprzętu, ale w firmie nie ma już nikogo, kogo bym pamiętał z dawnych lat. Kevin powiedział: "Zrobię ci zestaw!". Skrzyknął się razem z Amerykaninem Keithem Larsonem, który ma swój sklep w Baltimore. Kevin nie ma w sumie nic wspólnego teraz z bębnami, więc dałem mu rozmiary bębnów. Zrobili zestaw, który brzmi świetnie. Jestem bardzo zadowolony. Ogarnia mi teraz nowy zestaw, dzięki czemu będę miał obecny tu w Europie, a drugi - ten nowy - w Stanach. Są to klonowe korpusy, werbel jest za to z japońskiej firmy o nazwie Canopus. Graliśmy kilka koncertów w Australii, więc już nie ściągałem tam całego sprzętu, tylko wynająłem miejscowe bębny na trzy koncerty. Jeden z zestawów, z którego tam korzystałem, miał werbel Canopus, mosiężny, 6", był cudowny. Jak się później okazało, żona kupiła mi jeden w prezencie. Skontaktowałem się z nimi w Japonii i ostatecznie jestem wspierany przez firmę w kwestii werbli i mam ich trzy. Chłopaki w zespole, szczególnie Biff, narzekają na nie: "Ten werbel jest za głośny!". Muszą wkładać stopery do uszu, zanim zaczniemy próbę. Mam w zestawie 6" mosiądz, 5" mosiądz i 6" z egzotycznego drewna Zelkova. Nie jest warstwowy, tylko w wersji "solid". Wydaje mi się, że firma zostawia drewno do wyschnięcia na jakieś 3 lub 4 lata, po czym robią z nich werble. Szef firmy powiedział mi, że jak robili pierwszy egzemplarz, to miesiąc spędzili nad nim z dłutem. Eksperymentuje z różnymi rodzajami krawędzi i kilkoma innymi rzeczami, oni są bardzo pochłonięci bębnami. Pojechaliśmy do Japonii, zagraliśmy kilka koncertów i chłopaki z fabryki powiedzieli: "Damy ci zestaw do grania w Japonii." Fantastycznie!
Jak bardzo zmienił się sposób tworzenia albumów z twojego punktu widzenia?
Zdaję sobie sprawę z tego, że obecnie wiele osób ma tendencję do pracy w domu. My akurat robimy to w klasyczny sposób, razem siedzimy w studio. Ostatni album robiliśmy u Andy’ego Sneapa w Derbyshire. Nie jest jednak tak, że zawsze wszyscy razem siedzimy w studio. Lubię grać do ścieżki z klikiem, nauczyłem się tego w czasach Toyah i ówczesnych sesji nagraniowych, ponieważ na początku lat 80 musiałeś grać z wieloma ścieżkami. Musisz być ślepo równy. Nie ma nic gorszego niż perkusista, robiący flamy do elektronicznych ścieżek, brzmi to ohydnie. Gramy sobie: "O tak, ten numer idzie zbyt szybko, zwolnijmy go i zobaczymy, co z tego wyjdzie." W sumie tak wchodzę w nagranie, z basistą lub jedną z gitar. Czasami szczęśliwie jest to już pierwsze ujęcie, ponieważ jesteśmy tak dobrze ograni. Innym razem jest inaczej: "Nie, nie podoba mi się to, zagraj jeszcze raz", ale muszę mieć na ścieżce bas albo gitarę, by mi wskazywały drogę. Ludzie miewają syndrom czerwonej lampki w studio: "O mój Boże, zapaliła się czerwona lampka, muszę to dobrze zagrać!". Byłem wystraszony, by nie wkurzyć innych muzyków, żeby nie myśleli: "Zagrałem tu bardzo dobrze, dlaczego on się wysypał?". Lub vice versa. W następnym ujęciu możliwe, że basista na czymś się wyłoży. Musisz dociągnąć wtedy do końca i patrząc z mojej perspektywy grasz bezpiecznie, ponieważ myślisz sobie: "Muszę przebrnąć przez to ujęcie". Teraz, jak coś rzucamy na mikrofony i coś mi się nie podoba lub producentowi się coś nie podoba, to jestem sam ze sobą i ścieżką z klikiem. Jeżeli coś zawalę to zatrzymuję się w połowie i zaczynam jeszcze raz, nikomu nie przeszkadzam.
Jak długo zajęła ci sesja do Battering Ram?
Nie zajęła mi dużo czasu, ponieważ robiłem to samemu. Pod koniec 2014 miałem dwie operacje głowy. Po prostu miałem tętniaka. Nagrali podkład z Nickiem Barkerem, który jest przyjacielem Andy’ego Sneapa, więc mogli spokojnie zgrać te utwory. Później pojawiłem się ja i nagrałem wszystko w jakieś cztery dni.
Syn słynnego wokalisty Udo Dirkschneidera zastępował cię na żywo podczas okresu rekonwalescencji.
On był moim technicznym na tej trasie. Byliśmy już jakieś sześć tygodni w trasie przez Europę i wracaliśmy na Wyspy. Graliśmy w Glasgow, a później w Gateshead mieliśmy wolny dzień. Następnego dnia graliśmy w Newcastle i musiałem pędzić do szpitala. Musieliśmy przełożyć ostatnie pięć koncertów i ktoś za bardzo się z tymi terminami pospieszył. Ciężko oczekiwać, że ktoś, kto ma dwie operacje głowy, będzie zaraz gotowy do gry. Ostatecznie zagrał je Sven. Siedział zawsze za mną, więc miał dobry przegląd tego, co robić z piosenkami, jest przecież świetnym perkusistą. Pojechałem więc do Londynu, żeby zagrać sztukę, byłem ciekaw, jak dobrze mi pójdzie. Na próbie zagrałem 747 i stwierdziłem: "Dobra, zatem zagrajmy". Podczas koncertu doszedłem do wniosku, że nie ma opcji, bym dociągnął do końca cały set. Nie byłem wystarczająco zdrowy, bo leżałem w łóżku prawie przez miesiąc. Sven zrobił świetną robotę. Mam fantastycznego technicznego, który dzień później zasuwa razem ze swoim ojcem, typowe!
Materiał przygotowali: Staszek Piotrowski, Kajko, David West
Zdjęcia: Will Ireland
Wywiad ukazał się w numerze maj 2016
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…