Abe Cunningham (Deftones)
Dodano: 26.01.2017
Pewny siebie, ale jednocześnie bardzo skromny. Opowiada nam o kulisach powstania niedawno wydanego albumu zespołu. Dzięki temu dowiadujemy się, jak podchodzi do brzmienia i jak buduje swoje perkusyjne partie.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Przez chwilę poczujmy się staro. Pierwsza płyta Deftones została wydana ponad 20 lat temu, a korzenie wspólnego muzykowania trzech z członków zespołu sięgają prawie 30 lat wstecz. Deftones zaczyna więc wchodzić w tryb długowieczny. Widać to także na koncertach zespołu. "Jasne, widzisz ludzi, którzy są tu z nami od zawsze, ale niesamowitą rzeczą jest to, że jest też pełno młodych ludzi w tłumie, a to zawsze jest mobilizujące" - opowiada Abe na temat tego, co widzi ze sceny w czasie koncertów. "Ludzie przyprowadzają swoje dzieciaki na koncert - łoa! Jesteś z nami już tak długo?". Skład zespołu ustabilizował się praktycznie na długo przed debiutem i prawdopodobnie zostałby niezmieniony aż do dnia dzisiejszego. W Deftones nie zawsze było różowo i jak każdy zespół z takim bagażem lat przytrafiały się rzeczy straszne, wręcz tragiczne. Tak właśnie było z wypadkiem pierwszego basisty, który ostatecznie po kilku latach leżenia w śpiączce zmarł.
Zespół promuje obecnie swój nowy album Gore, który na liście Billboard osiągnął drugie miejsce w USA i piąte w Anglii. W chwili ukazania się tego wywiadu, zespół będzie prawdopodobnie wczytywał się w listę zabójczych zwierząt fauny Australii, gdzie zagrają 5 koncertów. Zespół jest w dobrej formie, co potwierdza frekwencja na koncertach. "Gramy obecnie całkiem nieźle…" - mówi Abe - "…a publiczność jest naszym paliwem." Porównując najnowszy album z debiutem Adrenaline trzeba przyznać, że największych zmian doszukiwać się można tak naprawdę w warstwie brzmieniowej gitar, bo Adrenaline w tej kwestii brzmi mocno budżetowo przy bardzo pełnym, ale przejrzystym Gore. W naszym ogródku perkusyjnym jest nieco lepiej i Abe - jak na tamten okres zespołu - brzmiał od razu bardzo przekonująco, na co wpływ ma przede wszystkim wielki talent muzyka.
Materiał przygotowali: David West, Artur Baran, Kajko
Zdjęcia: George Fairbairn
Wywiad ukazał się w numerze październik 2016
Zespół promuje obecnie swój nowy album Gore, który na liście Billboard osiągnął drugie miejsce w USA i piąte w Anglii. W chwili ukazania się tego wywiadu, zespół będzie prawdopodobnie wczytywał się w listę zabójczych zwierząt fauny Australii, gdzie zagrają 5 koncertów. Zespół jest w dobrej formie, co potwierdza frekwencja na koncertach. "Gramy obecnie całkiem nieźle…" - mówi Abe - "…a publiczność jest naszym paliwem." Porównując najnowszy album z debiutem Adrenaline trzeba przyznać, że największych zmian doszukiwać się można tak naprawdę w warstwie brzmieniowej gitar, bo Adrenaline w tej kwestii brzmi mocno budżetowo przy bardzo pełnym, ale przejrzystym Gore. W naszym ogródku perkusyjnym jest nieco lepiej i Abe - jak na tamten okres zespołu - brzmiał od razu bardzo przekonująco, na co wpływ ma przede wszystkim wielki talent muzyka.
Na Gore pracujecie z Mattem Hydem w roli producenta, który pracował też na poprzednim albumie Koi No Yokan. Skąd ta decyzja?
Czuliśmy się z nim bardzo komfortowo, spędziliśmy świetnie czas podczas produkcji Koi No Yokan. Jest szalony, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Atmosfera jest chyba najważniejsza w takich sytuacjach. Jeżeli coś chcesz wrzucić na taśmę lub dysk to zostanie tam na zawsze, dlatego chcesz wokół najlepszych ludzi i najlepszą atmosferę z możliwych. To taki szalony naukowiec. Bardzo ważne jest to, by móc się dogadać, to jest podstawa wszystkich działań.
Kiedy zaczęliście tworzyć Gore?
Proces pisania muzyki był zasadniczo taki sam jak w poprzednich przypadkach. Zebraliśmy się razem w małej sali i wyrzuciliśmy z siebie, co mieliśmy, potem zobaczyliśmy, co ze sobą styka, a co nie. Jesteśmy zespołem, stary, i tak naprawdę nikt nie ma nic przygotowanego od początku do końca. Chodzi tu o to, jak się czujesz konkretnego dnia, dzięki czemu możemy wejść w pomysł i go odpowiednio wybić. Jesteśmy też jak bracia, dlatego nie zawsze jest to proste, szczególnie po tych wszystkich latach. Staliśmy się bardziej wydajni, jeżeli chodzi o czas, nie marnujemy go tak, jak kiedyś. Robiliśmy to zbyt często. Jest teraz w tym wszystkim więcej priorytetów. Duży wpływ miał na to wypadek Chia i w następstwie jego śmierć, doszliśmy do wniosku, że powinniśmy bardziej szanować czas. Wracając do tego, o co pytasz. Siedzieliśmy razem w pomieszczeniu robiąc swoje. Teraz było to jednak ciut inaczej z tego względu, że zamiast: "Ok, mamy dwa miesiące, by stworzyć płytę, do dzieła", skróciliśmy ten okres do dwóch tygodni. Później tydzień koncertowania i powrót do domu na jakieś 1-2 tygodnie. W ostatecznym rozrachunku trwało to dłużej, ale pozwoliło to nam normalnie działać, prowadzić swoje życie, czerpać radość z tworzenia i być razem jako zespół. W tej chwili bardzo ważny jest dla nas balans. Wchodzisz w tę mielonkę, która jest typowa dla branży muzycznej, łapiesz się w cykl tworzenie - płyta - trasa. Robiliśmy tak przez lata. Przeszliśmy to wszystko na wylot.
Czy jest coś takiego w zespole, że z jednej strony chcecie dać fanom Deftones to, co chcą, a z drugiej strony chcecie się rozwijać muzycznie?
Za każdym razem staramy się zrobić coś innego. Przykładem jest nasz pierwszy album. Był bardzo prosty, ale mogłeś usłyszeć na nim rzeczy, które chcieliśmy wypróbować pod kątem brzmieniowym, pod kątem płaszczyzn, kontrastów, już tam było kilka takich kolorów. Drugi album miał tego więcej, później White Pony, na którym wszystko perfekcyjnie wymieszaliśmy. Jest tu kilka mocnych utworów heavy, ale piękną sprawą było to, by wszystko płynęło i się miksowało. W moich oczach osiągnęliśmy to wtedy po raz pierwszy. Ważne jest, że wciąż chcemy nagrywać płyty, tworzyć pełne albumy. Włożyliśmy bardzo dużo starań w to, by materiał był płynny, by odpowiednio go rozłożyć w kolejności. Nauczyłem się już bardzo dawno, że nie jesteś w stanie wszystkich uszczęśliwić, ale zawsze możesz próbować. Mówiąc całkiem szczerze to robimy muzykę dla siebie. Musimy się nią cieszyć. Jestem bardzo wdzięczny, że ludzie podążają za nami i pozwalają nam iść naszą własną drogą. Wiem, że są też ludzie, którzy są na nas źli, ale podstawą jest nasza satysfakcja. Wszystko musi być świeże.
Jak to wszystko odnosi się do twojej gry na bębnach?
Nie wiem... Nasz gitarzysta Stephen i ja ciągle się spieramy. Kiedyś siadaliśmy razem, dżemowaliśmy i wszystko szło. Wiadomo, trzeba mieć cały zespół, żeby powstała piosenka, ale on i ja zawsze siadaliśmy po nocach, w pełni skupieni na tym, by złożyć materiał. Nie jestem w sumie metalowym perkusistą. Kocham metal, ale nie jestem typowym perkusistą metalowym. Nie posiadam takich umiejętności, by robić wiele rzeczy, jakie on chce, co na przestrzeni lat było przyczyną wielu sporów. Jesteśmy jak bracia, uwielbiam go bardziej niż kogokolwiek, ale nie chcę grać w tym stylu. To także czyni nas nami. On jest gitarzystą rytmicznym i bardziej leżą mu synkopowane podziały na dwie stopy, a ja akurat nie chcę tak grać. Szczerze mówiąc, nie posiadam takich umiejętności. Ale jesteśmy tak różnymi osobami, jesteśmy połączeni muzycznie, a przy tym zupełnie inni.
Zagraliście Prayers/Triangles w telewizyjnym show Jimmy Kimmel Live, miałeś tam pady elektroniczne z lewej strony, o co chodziło?
Gdy robiliśmy płytę Saturday Night Wrist w 2006 mieliśmy wynajęty taki wielki dom. Miałem kilka różnych zestawów w takim wielkim pomieszczeniu, ale mój syn był wtedy mały, więc miał taki malutki zestawik Tamy. Brzmiał świetnie, więc nagraliśmy szybko jego brzmienie, uderzenie za uderzeniem. Miałem te próbki przez lata i nigdy z nimi nic nie zrobiłem. Długa historia w skrócie. Dżemowaliśmy sobie w trakcie prac nad tą piosenką Prayers/Triangles. Próbki miałem w moim Rolandzie. Każdy mówi: "To brzmienie zabija!". Dlatego sample są na płycie w tej właśnie piosence. To są pady Mandala, które wyglądają jak stare Simmonsy. Danny Carey i ten koleś - Vince, to jest ich firma. Mogą zrobić znacznie więcej niż to, o co ich poprosiłem. Jeden jest ustawiony na centralę i werbel, drugi jest ustawiony na 3 brzmienia tomów. Narysowane są na nich wielkie kółka, dzięki czemu wiem, w co uderzyć. To zabawne, bo elektronika to nie jest coś, co było mi wcześniej potrzebne. Kocham brzmienia i fajnie jest móc mieć je wszystkie. Sprzęt jest bardzo godny zaufania w tych czasach, ale nigdy nie chciałem polegać na korzystaniu z dużej ilości elektroniki. Chciałem zawsze trzymać wszystko bardzo prosto, jak to jest tylko możliwe. Za każdym razem, jak gramy, coś tam dodaję: "O, to jest fajne." Zostaje to i później pokazuje się na płycie, więc musisz to ostatecznie mieć ze sobą. Mam trzy różne klaśnięcia Prince’a z różnych płyt, teraz wrzuciłem je dla zabawy, bo wszyscy jesteśmy wielkimi fanami Prince’a.
Jak podchodzisz do brzmienia swoich bębnów w studio? Polegasz na realizatorze i producencie?
To się wiąże z tym, co mówiłem wcześniej. Pracujemy razem z tymi ludźmi, współprodukujemy, nikt nie będzie nam mówił, co robić, ale jesteśmy otwarci na pomysły. Pracujemy z ludźmi, z którymi możemy się dogadać i coś zyskać, ale w przypadku bębnów - zestaw, jaki używam, jest praktycznie ten sam, z którego korzystam na żywo. Podmieniamy różne centralki i różne werble dla zabawy, ale to nie są jakieś naukowe akcje. Jeżeli coś działa, to trzeba z tym jechać. Mam od zawsze kilka Tama Bell Brass. Był też mały Brady 12"x5", mam kilka werbli tej firmy od czasu, gdy pojechałem do Australii. Ten akurat dostałem w 1996 roku. To była taka moja tajna broń, jest w kilku piosenkach, ale zawsze wracam do Bell Brass. Kocham te bębny, możesz tyle z nimi zrobić.
Gdzie nagrywaliście Gore?
Zrobiliśmy to w miejscu, które nazywa się Megawatt w Północnym Hollywood. Ma piękny, stary stół mikserski Neve, to chyba jest model 8058. Miksowaliśmy też w tym samym miejscu na starym SSL. Właściciel tego miejsca jest bardzo dokładny, pilnuje, by jego sprzęt był zwarty i gotowy. W latach 70 to miejsce nazywało się Lighthouse i nagrywało tu np. Earth, Wind & Fire. Wchodzisz tam i masz nadzieję, że te ściany do ciebie przemówią w jakiś sposób.
Czy utrzymanie dynamiki w grze stanowi dla ciebie wyzwanie podczas koncertów w dużych halach?
Na przestrzeni lat przeszliśmy drogę z małych klubów do dużych hal i festiwali, teatrów, różnych dziwnych miejsc i zawsze jest to kwestia dostosowania. Pierwszą trasę po halach zagraliśmy z Ozzym Osbournem. Grał z nim wtedy Randy Castillo, byłem znacznie młodszy od niego i także znacznie bardziej zapracowany za bębnami. Nauczyłem się, że pomieszczenia dużo pożerają z gry. Randy zwykł mówić: "Staraj się trafić do końca sali. Uderzaj na poważnie, nie staraj się być zbyt fantazyjny, bo to i tak zginie w tej przestrzeni." Wziąłem sobie tę naukę do serca. Serio, powinieneś grać na całego i czerpać z tego radochę. Nauczyłem się też na przestrzeni lat grać nieco lżej. Bywałem czasami za bardzo spięty, myślę, że wielu bębniarzy tak ma. Coś ci może strzelić i koncert będzie pozamiatany. Dużo oglądam się na kolegów. Jeżeli się śmiejemy, to wiem, że z Sergio wszystko jest ok, Stephen chowa się w swoich włosach, ale mamy dużą interakcję w zespole, lubimy mieć pewność, że wszyscy i wszystko jest ok. Jeżeli tutaj wszystko się zgadza, to znaczy, że jest duża szansa, by było wszystko w porządku przed nami.
Stephen używa szerokiego arsenału gitar, Sergio gra na 6-strunowym basie, jak odnajdujesz się w tym wszystkim brzmieniowo?
Walka o swoje własne brzmienie w tym zespole jest czymś bardzo trudnym. Bębniarze mówią często coś w stylu: "Zrób, żeby brzmiało jak John Bonham". Sęk w tym, że Jimmy Page grał na czystym brzmieniu, które było lekko przesterowane. Jest tu pełno takich sytuacji. Oto ja, starający się wpasować, podczas, gdy każda płyta ma inny strój, więc chłopaki muszą dźwigać te wszystkie gitary. Było sześć strun, później siedem, a teraz to w ogóle jest osiem. To dość ciężka sytuacja. On jest brzmieniowym gigantem i zasadniczo sytuacja się pogarsza. Jest też na tej płycie trochę sampli do wsparcia miksu, ale staramy się nie polegać na nich za bardzo. Jest kilka fajnych momentów, gdzie jest nieco lżej, przez co bębny mają możliwość wyjścia do przodu. Jedną z najjaśniejszych rzeczy jest współpraca przez lata z Terrym Date (inżynier dźwięku), bo Terry to dla nas nie tylko brat, ojciec i wujek, to rodzina, którą kochamy. Jest strasznie pedantyczny. Jeżeli chodzi o rejestrowanie ścieżek to nie ma tu nic nadzwyczajnego. Nie używa dolnego mikrofonu pod werbel, ale jest w stanie uzyskać nieziemskie brzmienie ghostów i obłędną kruchość werbla. Używam jednego mikrofonu na stopie, ATM25, super minimalistycznie, ale jak dochodzi do momentu miksowania, zakopuje się w ścieżkach i zaczyna rzeźbić.
Wielu perkusistów metalowych zamyka się w swojej grze z tym, co gra gitara rytmiczna. Jakie jest twoje podejście?
Szczerze? Jest takie, że nie mam cholernego pojęcia, co robić. Przysięgam Bogu. Wszyscy jesteśmy samoukami i staramy się ogarnąć, gdzie się wpasować albo gdzie nie próbować się wpasować. Stare powiedzenie bluesowe mówi: "Mniej znaczy więcej". Wypełniasz przestrzeń dźwiękami i gdy jest czas i miejsce, by zaszaleć, można wypełnić je nieco bardziej. Myślę, że to nie kwestia wiedzieć, co robić, ale kwestia tego, co zrobiliśmy przez tak długi okres z tymi chłopakami, decyduje o tym, w jakim miejscu się znajdujemy. Jesteśmy tym, kim jesteśmy. To zawsze było brzmienie bazujące na metalu, tu jest ten rdzeń. Wciąż tak jest aż po dziś dzień. To zawsze jest heavy, napędzane przesterowaną gitarą, ale staramy się w tym robić rzeczy, które uczynią nas szczęśliwymi.
Myślisz, że grasz teraz inaczej stary materiał?
To jest kolejna kość niezgody ze Stephenem. Wychodzi z założenia, że wszystko musi być dokładnie tak, jak było na albumie, z czym się zgadzam jedynie do pewnego stopnia, bo dorastałem muzycznie na dżemowaniu. Musisz umieć się rozciągnąć. Chcę trzymać się szkieletu piosenki, ale robię rzeczy, które doprowadzają go do szału. Czasami gram coś tylko po to, by go wkurzyć, gram, bo mogę, bo jesteśmy jak bracia. On mi robi to samo i np. coś przyspieszy. On ma bardzo stabilną prawą rękę, więc jak podkręca nagle tempo, to wiem, że robi to świadomie. Tu nie ma nic do metronomu, jesteśmy tylko my na dobre i na złe.
Było coś na Gore, co sprawiło ci problem i było dla ciebie wyzwaniem?
W kwestii moich partii to chcę się wpasować w piosenki. Mamy od groma radochy i lecą prawdziwe ciosy, ale też zdarza się, że walczymy, a wtedy musisz być silny. Chciałem, by piosenki brzmiały dobrze. Chciałem w każdej piosence mieć miejsce na jakieś jedno fajne przejście. Nie próbuję przegrywać swoich partii nad wszystkimi. Staram się grą rozruszać dupska. Chcę groove’ić. Staramy się zmusić ludzi do tego, by robili dzieci, więc jeżeli uda się ruszyć ich tyłki i wszyscy czują się fajnie, to może jak wrócą do domu, zaczną cudzołożyć i zamiast 8 miliardów ludzi będziemy mieć 12 miliardów. Może na następnym albumie pójdziemy mocniej po bandzie. Jestem na to gotowy. Starałem się do tej pory powstrzymywać, więc może przyszedł czas, żeby popuścić lejce.
Materiał przygotowali: David West, Artur Baran, Kajko
Zdjęcia: George Fairbairn
Wywiad ukazał się w numerze październik 2016
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…