To były ciężkie dwa lata dla legendarnego perkusisty AC/DC. Kolosalne problemy z prawem, podupadające mocno zdrowie, usunięcie ze składu zespołu, który zresztą i tak przeżywa wielki kryzys personalny.
Jak sobie poradził z tym wszystkim muzyk? Nie przebierając w słowach mówi, co i jak.
Dwa lata temu gościliśmy muzyka na naszych łamach. To był świetny moment dla Phila, bo wyszła nowa płyta AC/DC z perspektywą tradycyjnej wielkiej trasy po całym świecie. Do tego nowy album solowy i trasa po mniejszych klubach. Chyba każdy muzyk chciałby się znaleźć w takim położeniu. Aż tu nagle trach! Grube problemy z prawem, łącznie z grożeniem śmiercią spowodowały, że Rudd został uziemiony na kilka miesięcy. Ważne, że sam artysta wie, kto w tym wszystkim odegrał najważniejszą rolę. Australijczyk jak zawsze nie przebiera w słowach, a żeby oddać jego charakter i przybliżyć jego osobę postaraliśmy się tłumaczyć jego słowa dosłownie: "Zachowałem się jak jakiś je*nięty ku*as, sam sobie strzeliłem w stopę. Sam sobie gotujesz los, stary. Popełniasz błędy i musisz się z tym uporać, dokładnie tak musiałem zrobić. Mądry Polak po szkodzie (oczywiście Phil użył angielskiej wersji tego przysłowia - przyp. red.)."
Stracił miejsce w zespole, który jechał w trasę promować nową płytę. I gdy wszystko zaczęło powoli wracać do normy, pojawiły się problemy ze zdrowiem. Ostatecznie i ten problem został rozwiązany i perkusista znany z najbardziej solidnego 4/4 w historii rocka może zająć się promocją swojego solowego projektu.
Miałeś koszmarne dwa lata, włączając w to areszt domowy. Miałeś czas na to, żeby pograć?
To, czy grałem, czy nie grałem, nie ma większego znaczenia. Gdy wróciłem do AC/DC w 1994 roku nie grałem przez jakieś 8 lat. To nie ma znaczenia, serio. Nie muszę ćwiczyć. Jedyne, co muszę robić, to budowanie kondycji. Muszę wrócić, więc gram sobie troszkę. Grałem ostatnio i czuję, że robię postępy, wszystko brzmi dobrze.
Rozmawiałeś z chłopakami z AC/DC od momentu, kiedy zostałeś aresztowany?
Rozmawiałem z kilkoma z nich. Nie wiem za to, co tam widać na horyzoncie zespołu. Ciężko rzec. Nie mnie o to pytać. Potrzebujesz szklanej kuli, żeby się dowiedzieć, co tam się dzieje. Widziałem kilka klipów następnego dnia po tym, jak Axl (Rose) zaśpiewał z chłopakami. Byłem zaskoczony, nie było tak źle. Byłem naprawdę zaskoczony. Myślę, że zaśpiewał całkiem nieźle, a to nie jest łatwa robota.
Jeździsz po Europie ze swoim zespołem, ale przecież to nie jest nowa ekipa, prawda? Graliście od lat 80.
Zgadza się. Zaczęliśmy grać ze sobą w 1983 roku, gdy odszedłem z AC/DC pierwszy raz. Pojechałem do Nowej Zelandii i byłem raczej za leniwy, by cokolwiek robić. Nagle wpadłem na tych gości i rzekłbym, że wszystko potoczyło się samo.
Musisz chyba się cieszyć z faktu, że się wreszcie wyrwałeś i promujesz swój album Head Job.
Oj tak, jestem z tego zadowolony, a to dzięki Allanowi i Geofowi, teraz możemy działać ogólnoświatowo. Pierwsze wydanie było niewielkie, w Nowej Zelandii i Australii. Wydawca nic wielkiego z tym nie robił, ale teraz proszę, jesteśmy z powrotem. Wydajemy to znowu i cieszymy się z tego powodu. Uwielbiamy ten album, pracowaliśmy nad tym i chcieliśmy to wydać już dawno temu. Przeszło to próbę czasu, mimo, że to faktycznie nie było wydane.
Z czysto perkusyjnego punktu widzenia, czy na Head Job miałeś inne podejście do gry na bębnach niż jak to robiłeś na płytach AC/DC?
Nie do końca. Lubię zachowywać spokój za bębnami. Gram spokojnie, nie na*ierdalam dookoła. Nie będę nigdy grał czegoś dla samego zagrania. Dlaczego miałbym to robić?
Nigdy nie byłeś zainteresowany efekciarskim graniem?
No taki mam styl i już. Nie wiem, czy to jest spowodowane tym, że jestem leniwy. E tam, to nie jest kwestia lenistwa. Mój styl jest, jaki jest i chyba wyraźnie widać, jaki jest. Wydaje się, że ludzie ogólnie to lubią, zatem jest to dobry punkt wyjścia.
Ostatnio mówiłeś, że z wiekiem stajesz się coraz lepszy. Podtrzymujesz to stwierdzenie?
Myślę, że z wiekiem staję się mądrzejszy, bo moje podejście jest wciąż takie samo. Zawsze miałem ten sam styl i podejście do grania, ale teraz jestem po prostu znacznie mądrzejszy. Jeżeli nie mam siły na to, żeby się wkurzyć, to nie dam rady grać na bębnach. Wiesz, o co mi chodzi? Jeżeli mam siłę na to, by się wkurzyć, to mogę wtedy grać na bębnach i wszystko jest ok.
Zaraz po twoim odejściu z AC/DC zespół zatrudnił kilku zawodowych perkusistów, ale groove zespołu nie jest taki sam. Dlaczego?
Granie z Angusem i Malcolmem to nie jest łatwa sprawa, stary. Właśnie przez to stałem się takim maniakiem, nie ma co do tego wątpliwości. Tu wszystko rozgrywa się wokół tego, co wnosisz i jak to razem oddajesz na zewnątrz, czego słuchasz i gdzie się w tym wszystkim ustawiasz. Lubię, żeby wszystko grało razem. To nie jest kwestia, co grasz, tylko, jak to grasz. Uderzam mocno, zawsze będę mocno uderzał. Uderzałem mocno we wcześniejszych latach, bo jakbym uderzał lżej to nikt by mnie nie słyszał. Byłem przecież otoczony Marshallami. W tamtym okresie mieliśmy wielkie wzmacniacze, ale bez nagłośnienia na bębny, dlatego musiałem walić tak mocno, jak tylko potrafiłem po to, żeby być słyszanym. Ale lubię to, lubię mocno grzmotnąć, taki mam styl. Lubię walić i będę walił i walił, a później jeszcze i tak walnę.
Ok, grałeś zawsze mocno, ale też z wyczuciem.
Och, bo to zawsze chodzi o groove i czucie gry. Ciągle tak gram, od ponad 30 lat. Pokazuje to, że robiłem coś dobrze jeszcze będąc w młodym wieku. Stary, jestem zaje*iście z tego zadowolony.
Jesteś wielkim fanem Ringo. Czy miał wpływ na twój styl gry?
O tak, zdecydowanie. Ringo, oj, chłopie… Ringo jest niesamowity, jest najlepszy. Tak samo wielki jest też Simon Kirke albo Ian Paice. Wszyscy ci brytyjscy bębniarze z lat 60 są fantastyczni. Mieli na mnie bardzo duży wpływ. To bardzo innowacyjni faceci. Zawsze, każdego dnia robili coś nowego.
Solówki perkusyjne były bardzo ważną częścią muzycznego show w latach 70. Zastanawiałeś się kiedykolwiek nad tym, by dodać solo do koncertów AC/DC?
E tam. Nie chciałem nigdy wychodzić na jakiegoś złamasa. Tylko raz zagrałem solówkę na bębnach, jak padło nagłośnienie, gdy graliśmy na Wembley. Wszystko legło, absolutnie całość i jedyną rzeczą, jaką dało się usłyszeć, był mój zestaw akustyczny. Dlatego też każdy mówił: "Trzymaj to, graj, Phil, graj!". Ale solo samo w sobie, nieee… Popie*dalam sobie w domu. Zawsze coś tam mieszam. Myślę, że jest to jakaś forma ADHD (śmiech). Mam pełno zabawek w domu, na których sobie gram, ale jak przychodzi czas roboty, to wtedy odchudzam zestaw do rozmiarów takich, jaki mam zazwyczaj. To wszystko, czego potrzebuję i wiem, że to działa.
Z Sonorem pracujesz już od bardzo dawna, ale czy zmieniałeś coś więcej w swoim zestawie ostatnio?
Nie, jest cały czas taki sam, jak zawsze. Jeden tom i dwa floory. Do tego centrala 24", która brzmi jak armata. To wszystko, co mi potrzebne. Mógłbym chyba nawet odpuścić sobie jeszcze jeden floor.
Waliłem w ch*ja w jakiejś innej kapeli, gdzie ostatecznie mnie wykopali. Jeden z chłopaków z tego zespołu powiedział mi, żebym zwrócił uwagę na taką kapelę AC/DC i dał znać, że jest tam fucha. Nie wiedziałem, że szukają bębniarza. Powiedział, żebym poszedł i ich sobie zobaczył, no to poszedłem i godzinę później miałem już tę robotę.
I tak od razu zażarło między wami?
Tak, od razu. Razem z chłopakami od razu złapaliśmy przelot, tak samo jak w moim solowym zespole. To bardzo ważne. Myślę, że ten zespół jest bardziej zrelaksowany niż jak to jest w przypadku AC/DC. Obie kapele strasznie bujają w swojej grze, a fajnie jest być wyluzowanym i sobie pobujać w grze.
Na czele zespołu stał niezapomniany Bon Scott, który był też sprawnym bębniarzem.
Tak, grał na garach w kapeli przed tym, jak dołączył do AC/DC. Był świetny. To był spoko facet. Typowy wokalista i lider, zawsze się spóźniał, ale miał prawdziwą prezencję. To była bardzo interesująca osobowość. Był tym wielkim charakterem, bardzo przyjazny, ale też jednocześnie posiadający wielką głębię w sobie.
Jako frontman zespołu był zdecydowanie jednym z najlepszych, prawda?
O tak, zgadza się. Gdy się pojawiał, to brzmieliśmy jak prawdziwa lokomotywa, kumasz? Zawsze wchodził w niewłaściwym miejscu albo ku*ewsko za późno, ale jak już się pojawił to rozpier*alał. Mamy takie zdjęcie, zrobione na zewnątrz Hammersmith Odeon (słynna sala koncertowa w Londynie) tego wieczora, gdy tam graliśmy. Zdjęcie billboardu, gdzie były nasze nazwiska, a w tle stoi kolejka ludzi, którzy chcą wejść do środka. Patrzysz na to zdjęcie, a tam Bon sobie chodzi na zewnątrz, podczas, gdy my w środku szykujemy się do wyjścia na scenę. Stary, to był prawdziwy charakter.
Weźmy album Let There Be Rock i utwór tytułowy, który jest taką twoją wizytówką. Klasyczny rytm Phila Rudda. Brzmi prosto, ale ciężko zagrać go we właściwym groove’ie.
Jeżeli myślisz, że to jest takie proste to siadaj i graj! Dobrze jest grać rzeczy, które są ciężkie do zagrania, a brzmią jakby były bardzo łatwe. Później okazuje się, że nie grasz tego dobrze i powinieneś grać coś innego. Nie możesz tego grać, ot tak. W tej piosence wszystko działa dzięki tym ścieżkom gitar ze strunami w rozmiarze, jakich używał Malcolm. Sprawdziłem kilka tych gitar w tej wersji podczas sesji nagraniowej ostatniego albumu, nikt ku*wa nie był w stanie na nich grać! Malcolm grał na nich każdego wieczora. Nie możesz wytaniać tego, co robisz, musisz pracować, wtedy będziesz prawdziwy.
Let There Be Rock to piosenka, gdzie bardzo wyczuwalny jest brak twojej ręki w momencie, gdy gra ją ktoś inny.
Chyba tak jest. Ciężko się ją gra, szczególnie na żywo. Zawsze graliśmy ją pod koniec koncertu, więc jak przychodziło co do czego, miałem już w kościach półtorej godziny tłuczenia. Myślisz sobie: "Co powinniśmy teraz zagrać, coś łatwego? E tam, przypie*dolmy czymś mocniejszym!". Tak się hartuje charakter.
Wielki przełom zespołu przyszedł, gdy pracowałeś z producentem Muttem Lange na Highway To Hell w 1979 roku.
Oj, stary, ten album był nieziemski. Fantastycznie, że mogliśmy pracować z Muttem Lange, to taki biały Michael Jackson. Ten facet działał, a ja miałem straszną satysfakcję ze współpracy z nim.
Czy Mutt zmuszał zespół do ciężkiej roboty?
Niee, nie bardzo, nie był typem nadzorcy niewolników. On po prostu chciał coś wyciągnąć z zespołu, a zespół chciał być tam, gdzie był. Angus i Malcolm byli bardzo zażarci w tworzeniu. Na sam koniec album zabrzmiał naprawdę bardzo dobrze. Mutt szanował Angusa i Malcolma za ich zawzięcie, sam był przy tym też niesamowity.
Albumy z Muttem Langiem miały dużą produkcję z wielkim brzmieniem bębnów. Czy praca nad tymi płytami była inna niż nad wcześniejszymi albumami?
Okazały się wielkimi płytami, ale w przypadku takich piosenek jak Back In Black podczas nagrywania nie miałem pojęcia, że okażą się wielkimi hitami z wielką produkcją. Grałem do nich tak, jak zwykłem to robić do każdej innej piosenki. Nie myślałem o jakimś wielkim brzmieniu bębnów, po prostu grałem piosenkę. Tak szczerze mówiąc to lubię brzmienie bębnów na albumie Head Job, to zdecydowanie świetne brzmienie.
Highway To Hell to świetna płyta, ale zaraz po niej Bon Scott umiera w tragicznych okolicznościach. Zastanawialiście się wtedy nad definitywnym zakończeniem?
Spędziliśmy tyle lat nad budowaniem zespołu i wreszcie przychodzi nasz czas, gdy nagle Bon umiera. Zajęło nam trochę, żeby się z tym zmierzyć. Pomyśleliśmy, co Bon by chciał od nas i wiedzieliśmy doskonale, że chciałby, żebyśmy grali dalej, bo tak długo razem ciężko pracowaliśmy. Wreszcie pojawia się Brian (Johnson). Ja pie*dolę, był wyjątkowy, świetny wokalista. Świetnie, że znaleźliśmy Briana. Było mi bardzo źle, było mi przykro, że straciliśmy Bona, ale niestety takie bywa życie.
O ile Highway To Hell to wielki album, to Back In Black była dla waszej kariery jeszcze potężniejszą płytą.
Zgadza się, kto mógł się w ogóle tego spodziewać? Piosenki pokroju Back In Black były nieco inne z punktu widzenia partii bębnów w stosunku do tego, co robiłem wcześniej. Wyszło świetnie. Te piosenki i album po porostu się wydarzyły, bo nie był to jakiś wielki proces, o którym mógłbym długo opowiadać. Weszliśmy do studia, nagraliśmy materiał i tyle.
Opuściłeś AC/DC w 1983 roku po nagraniu Flick Of The Switch, dlaczego?
Oj stary, każdy czasami potrzebuje przerwy. Bierzesz wolne między trasami, ale trasy AC/ DC były zawsze ku*ewsko długie. Zobacz na trasę Black Ice, zaczęła się w 2008 roku, a skończyła w 2010. Większość ludzi padłaby po czymś takim. Po takim maratonie czujesz się lekko nieświeży. Moje odejście z zespołu w 1983 roku to po prostu ja i mój stan umysłu w tamtej chwili.
Zespół w drugiej połowie lat 80 złapał lekki zastój. Wróciłeś w połowie lat 90, gdzie kapela wracała na szczyt. Powróciłeś na albumie Ballbreaker.
Świetnie było z powrotem znaleźć się w zespole i wrócić na poziom, jaki prezentowaliśmy wcześniej. Kapela zawsze była skonsolidowana. Byliśmy jednością stającą naprzeciw każdemu i wszystkiemu, co się pojawiło przeciwko nam. Wróciłem do zespołu i nic się nie zmieniło. Rick Rubin produkował Ballbreaker. Teraz stał się ciekawą osobowością. W sumie nie mogę nic więcej powiedzieć, jak tylko to, że z nim pracowałem. Bardzo podobała mi się praca z Brendanem O’Brienem, Muttem, Georgem Youngiem i Harrym Vandą.
Pracowałeś z Brendanem O’Brienem na Black Ice i Rock Or Bust. Wydaje sie, że wycisnął z ciebie i całego zespołu to, co najlepsze.
Brendan był świetny we współpracy. Podobała mi się współpraca z nim, ale też podobała mi się praca nad Head Job, gdzie wszystko robiliśmy sami, a ja zajmowałem się realizacją. Mieliśmy podejście w stylu "przekonamy się". Weszliśmy nagrywać z tym, co myśleliśmy, że dobrze brzmi i na szczęście innym zaczęło się to podobać. To wszystko jest domowa robota.
Podczas pracy nad Head Job wykorzystywałeś sztuczki i patenty, jakie podpatrzyłeś u innych producentów na przestrzeni lat swojej kariery?
Nie do końca. Jestem typem gościa, co radzi sobie sam. Nie jestem człowiekiem, który musi czytać instrukcję obsługi. Robię tak, jak chcę robić, a nie tak, jak ktoś mi mówi, że powinno być zrobione, rozumiesz, o co mi chodzi? Takie właśnie miałem podejście do płyty Head Job.
Wykorzystywałeś klik na tej płycie?
Nie, żadnych klików, chłopie. To była czysta determinacja. Myślę, że partie są w miarę równe na tej płycie, biorąc pod uwagę, że nie miałem żadnego metronomu.
Zawsze słynąłeś z równej gry.
No tak. Dawno temu w Anglii pod koniec lat 70 próbowaliśmy wykorzystać klik w studio, ale nam nie szło. Po prostu nie brzmiało to dobrze, nie brzmiało to dobrze w kontekście całego zespołu. Czasami wykorzystywaliśmy klika, ale nie powiem ci w których piosenkach (śmiech). Tam posłużyło i podobała mi się taka robota. Wykorzystanie klika powoduje, że życie staje się ku*ewsko łatwe. Zdejmuje to z ciebie duże ciśnienie. Tak czy inaczej wszystko jest ok w moim w przypadku.
Tworzyliście Head Job jako zespół, czy raczej było tak, że przyniosłeś kompletne piosenki i pokazałeś, co i jak Geoffowi i Allanowi?
Stworzyłem wszystko z perspektywy rytmicznej. Mieszałem trochę z pomysłami rytmicznymi, po czym chłopcy wstawiali to, co chcieli. Bywało też, że jeden z chłopaków przynosił riff i później wszyscy nad tym pracowaliśmy. Jeżeli chodzi o teksty to siedzieliśmy nad tym razem.
Uderzacie z Head Job w koncerty klubowe. Jest to jakiś powrót do przeszłości, korzeni, do wczesnych koncertów AC/DC?
Od tamtych lat technologia znacząco ruszyła do przodu, więc myślę, że nie muszę walić aż tak mocno, żeby być słyszalnym tak, jak robiłem to wtedy. Teraz mamy działający system nagłośnienia! Oczywiście nie jest to tak duża instalacja, jak w AC/DC. Na trasie Black Ice mieliśmy największą instalację, jaką kiedykolwiek wzięliśmy w trasę.
Skoro mowa o instalacji, to chyba miewałeś czasami koszmary z tymi wszystkimi armatami i wybuchami obok siebie w trakcie koncertów AC/DC?
Och, mieliśmy koszmary, ale z armatami, które nie chciały wystrzelić. Pomijając to, po tylu latach nic nigdy złego się nie wydarzyło.
Materiał przygotowali: Kajko, Rich Chamberlain, Artur Baran
Artykuł ukazał się w numerze czerwiec 2017