Kornel Kondrak, jedna z nowoczesnych postaci polskiego perkusyjnego rynku, udowadnia, że bębny to nie instrument dla mięczaków, tylko dla prawdziwych facetów z krzepą w łapach.
Osobiście, kiedy widzę, jak niektórzy głaszczą bębny (bo niby dbają o dynamikę), to robi mi się wręcz słabo, a Kornel, mimo jego pozornie skromnej postury, wali w bębny bardzo solidnie.
Muzyk dba nie tylko o indywidualny styl gry, ale również o aspekt wizualny, który jest równie istotny w świecie muzyki. Przecież bębny oprócz ważnej funkcji muzycznej to także bardzo widowiskowy instrument.
Być rozpoznawalnym z brzmienia to jedno i jest to sztuka niezwykle trudna, drugą sprawą jest oryginalność wizualna, która przyciąga uwagę tych, dla których nazwa paradidel kojarzy się bardziej z nazwą jakiegoś makaronu, a nie podstawową figurą perkusyjną. W dzisiejszym świecie, każdy szczegół jest ważny, więc czym bardziej kreatywni jesteśmy, tym lepiej dla nas. Pamiętam naszą wycieczkę do Gewa Drums, gdzie poznaliśmy się pierwszy raz. Pędząc samochodem do spokojnej niemieckiej mieściny, gdzie ma miejsce siedziba firmy, zastanawiałem się, co za barwna postać siedzi koło mnie. Luźny dresik, stylowy wąsik, modne okulary, sympatyczny i skromny chłopak, kurczę, pomyślałem, skąd on jest?
Kornel to bardzo otwarty, ciekawy świata człowiek, który wchodzi za gary i nie gada wiele, tylko po prostu gra, a gra, aż wióry lecą. Studiował w Danii, występował u boku Popka, na stałe współpracuje z grupą Enej, na co dzień jest po prostu szczęśliwym, spełnionym człowiekiem.
Kornel, jak to się wszystko zaczęło, twoja przygoda z muzyką, perkusją?
Pamiętam taką rozmowę z mamą, miałem może 6 lat. Zapytała mnie, kim chcę zostać, gdy dorosnę, odpowiedziałem, że perkusistą. - Perkusistą? - odpowiedziała. - A jeśli to nie wyjdzie to kim zostaniesz? Na co odpowiedziałem, że… pijakiem. - Ach tak? - zapytała. - To skąd będziesz brać pieniądze? Odpowiedziałem, że skoro oni skądś je biorą, to i ja dam sobie radę… Podsumowując: nie mam pojęcia, dlaczego od tak młodego wieku byłem uparty akurat na ten instrument, ale przekonanie, że będę zajmował się muzyką na pewno płynęło z wpływu mojego taty, który jest bardem. Muzyka i koncerty były obecne w moim życiu od zawsze. Mówiąc szczerze, poza muzykowaniem nic innego raczej mi nie wychodziło.
Pochodzisz ze Świdnika. Jakie tam są możliwości dla artystów?
Moje rodzinne miasto dla mojego poletka dawało (i wydaje mi się, że wciąż daje) wszystkie możliwości do dobrego startu. Oprócz szkoły muzycznej I-go stopnia, do której poszedłem na perkusję mając 10 lat, trafiłem też na pierwszego w moim życiu mentora - Tomka Deutryka - perkusistę, który grał i gra między innymi z moim ojcem. W tamtejszym domu kultury miałem zespół, a instruował nas właśnie Tomek. Były to okazje do wysłuchania wielu cennych uwag z jego strony na temat samej pracy w zespole oraz roli, jaką perkusja w nim odgrywa. Wydaje mi się, że właśnie dzięki mądrościom Tomka dosyć szybko zdałem sobie sprawę z tego, jak w miarę dojrzale grać piosenki na tym instrumencie, nie mordując ich przejściami co 4 takty. Wiele rzeczy, o których mówił, tak naprawdę uświadamiam sobie teraz i z miesiąca na miesiąc, od kiedy jestem członkiem ciężko pracującego zespołu, zastaję sytuacje, które Tomek przepowiedział mi już na przykład 15 lat temu.
Jesteś kompletnym, wykształconym muzykiem czy samoukiem?
Skończyłem klasyczną szkołę I-go stopnia i 2 lata II-go. Jestem absolwentem szkoły na Bednarskiej na Wydziale Jazzu w klasie Pana Czesława Bartkowskiego, a do bycia licencjonowanym jazzmanem brakuje mi jednego egzaminu w szkole w Danii… Zrobię to!
Opowiedz mi o twojej edukacji, bo wiem, że jest barwna, a szczególnie okres studiów?
Bednarska była fajnym czasem. Poznałem wielu muzyków, którzy teraz grają w topowych bandach, razem jamowaliśmy u mnie na stancji. Cóż to były za imprezy! Tam też spotkałem Czaplaya i Pinkiego (puzonistę i saksofonistę, którzy teraz są moimi kompanami w Eneju). Pinki grał zresztą na moim dyplomie, wieńczącym naukę w tej szkole. Również w tamtym czasie Adam Tkaczyk przekazał mi granie u Mariki, które było pierwszym poważnym koncertowaniem, na które (jak się wtedy okazało) zupełnie nie byłem gotowy. Doświadczenie krótkie, aczkolwiek ogromne, które mocno mnie ukierunkowało i pokazało serio, o co w tym wszystkim chodzi. Miałem 17 albo 18 lat.
Studia w Danii były głównie czasem otwierania się na muzykę. Pod koniec tamtejszej przygody słuchałem z wypiekami muzyki, z której jeszcze na 1 roku śmiałem się do rozpuku, tak naprawdę jej nie rozumiejąc. Tam też, żeby sobie radzić, zacząłem udzielać prywatnych lekcji. Okazało się, że nawet to lubię. Do tego przez jakiś czas pracowałem w mojej szkole jako opiekun sprzętu, roznosiłem instrumenty do sal, do których należą, stroiłem i naprawiałem bębny. Ta praca pozwoliła mi ułożyć sobie dzień. Od poniedziałku do piątku, o 7 rano byłem po pracy i cały dzień stał przede mną otworem. Wyciskałem z niego, ile tylko mogłem.
Wróciłeś z Danii - co wtedy się działo, posypały się propozycje grania, bo wróciłeś z super uczelni czy jednak trzeba było zbudować jakiś plan i zacząć działać, promować siebie, żeby zdobyć pracę perkusisty?
Wróciłem z Danii na dobre, ponieważ zadzwonił do mnie enejowy puzonista - Czaplay - z propozycją grania z chłopakami. Byłem wtedy często w Polsce, grałem trasę z Dawidem Kwiatkowskim, a w momencie, kiedy zadzwonił, pakowałem bębny po sesji nagraniowej pierwszej płyty Dawida. Zawsze miałem bardzo dużo szczęścia przy okazji prac w doskonaleniu rzemiosła. Jeśli chodzi o promowanie się, tak serio zacząłem to robić niedawno, żeby ktoś jeszcze chciał czasem ze mną pograć, ale nikt nie dzwoni. Chyba myślą, że jestem strasznie zajęty przez cały rok…
Duńska i polska rzeczywistość to dwa zupełnie różne światy i zastanawiam się, jak wygląda świat artystów w Danii i czym się różni od polskiego. Co tak najbardziej utkwiło w twojej głowie, czym się różnimy?
Świat artystów w Danii przede wszystkim nie jest pomijany, nie jest spychany przez opinię publiczną na margines. Jest sowicie dofinansowywany i bardzo, ale to bardzo, bardzo otwarty. Tam wszyscy mocno się wspierają, są bardzo otwarci, a nie są bezsensownie zawistni. Generalnie podstawowa cecha Duńczyków to wielka otwartość i życzliwość.
Nie wystarczy mieć papiery z super uczelni, trzeba zapier*alać codziennie nad sobą, żeby do czegoś dojść. Zgadza się, czy żyje w błędzie?
Można powiedzieć, że jestem na to dowodem, ponieważ tych papierów nie mam. Mało tego, uważam, że studia, na które poszedłem, nie miałyby kompletnie wpływu na to, czy grałbym w Eneju, czy nie. Według mnie cecha numer jeden czynnego muzyka to bycie otwartym i miłym. Dopiero potem liczą się umiejętności. Człowieka, dzięki któremu w tym zespole gram, poznałem jeszcze na Bednarskiej, bardzo się wtedy skumplowaliśmy. Oczywiście, gdybym prawdopodobnie nie reprezentował poziomu, potrzebnego do zadania, nie byłoby rozmowy, dlatego owszem, trzeba pracować, ile tylko się da i dać się ludziom poznać.
Odnalazłeś się na polskiej ziemi i jak widać, świetnie sobie radzisz. Jak to się stało, że dostałeś się do zespołu Enej i czy jesteś zadowolony ze współpracy i wszystko się układa po twojej myśli?
Jest fantastycznie. Nauczyłem się tu niesamowicie dużo i zwiedzam świat z naprawdę wspaniałymi ludźmi, facetami, którzy mają ogromną pasję do tego, co robią. Na scenie dajemy z siebie ogromną ilość energii i radości, co jest owocem tego, że bardzo się wszyscy lubimy. I serio… Z tak wielkiej - bo w sumie 14-osobowej ekipy - nikt z nikim nie ma na pieńku. Jest to też zasługa tego, że co jakiś czas spotykamy się wszyscy (czyli zespół i management) i po prostu gadamy. Wyjaśniamy sobie wtedy różne rzeczy, przegadujemy ważne tematy. Staramy się, żeby nie wisiała nad nami jakaś czarna chmura nieporozumień, czy niedogadania. Duża w tym zasługa naszego managera, który (mam wrażenie) doskonale widzi, kiedy zaczynają powstawać napięcia i pomaga organizować wspomniane spotkania, na których je rozładowujemy.
Jak wygląda twoje życie poza zespołem Enej? Prowadzisz lekcje, warsztaty?
Pozazespołowo troszkę się dzieje, ale nie tyle, bym nie chciał, aby działo się więcej (śmiech). W tym roku po raz drugi prowadziłem klasę perkusji na Ogólnopolskich Warsztatach Muzyki Rozrywkowej w Koluszkach. W zeszłym roku jeden dzień (oprócz mnie Robert Luty i Przemek Kuczyński), a w tym roku jeden dzień prowadził Paweł Stępień, a ja dwa kolejne. Ogromny zaszczyt! Mam też kilkoro uczniów.
Wiem, że posiadasz jeszcze inny zespół, ale to bardziej niszowy, instrumentalny projekt, wręcz trochę odjechany, jak na polską rzeczywistość. Co to za projekt, jak się nazywa zespół i skąd pomysł na takie granie?
Roux Spana Beat Trio to moje oczko w głowie. Nie jestem, co prawda, liderem tego zespołu, ale jest to granie i projekt najbliższy mojemu sercu. Pomysł wypłynął od Andrzeja (Roux Spana), aby inspirowani takimi producentami, jak J Dilla, czy Elaquent, spróbować jamować z żywymi bębnami i kontrabasem. Pamiętam, że przy pierwszym naszym takim spotkaniu, gdy składaliśmy beat, Andrzej krzyczał i skakał z radości. Gramy hip- -hopowe numery instrumentalnie, gdzie bębny często grają nierówno, ale w bujający sposób. Projekt zrodził się w Danii. Mieliśmy tam dużo czasu i możliwości, żeby eksperymentować. Były zakusy, aby kilku MC dograło się do tych numerów, ale raperzy są leniwi i w rezultacie za każdym razem postanawialiśmy wydać materiał instrumentalnie. Na koncie mamy płytę i epkę.
Jak to było z Popkiem? Dla mnie gość szczery i prawdziwy do bólu. Uważam wbrew wszystkim krytykom, że zapracował i zasłużył sobie na to, co ma. Jest kozak na polskie warunki, ale w naszym kraju nic nikomu nie pasuje, bo każdy wie lepiej, co jest lepsze. Czy to była sesyjna współpraca i jak się współpracowało z Popkiem?
Moja obecność w muzyce Popka jest wynikiem pracy ze znakomitym producentem Matheo. Zaprosił mnie parę razy do położenia bębnów do jego produkcji i między innymi trafiło na numer Wodospady. Nagraliśmy też do tej piosenki teledysk, na którego planie poznałem Popka - dopiero wtedy!
Czy jest taki groźny, na jakiego wygląda, czy prywatnie to dobry, wrażliwy człowiek w ubraniu tatuaży?
Jest miłym i otwartym człowiekiem, z ogromnym poczuciem humoru, ale bardzo bym nie chciał, żeby jakiś mój żart mu się przypadkiem nie spodobał (śmiech).
Porozmawiajmy o instrumentach. Jesteś oficjalnym przedstawicielem bębnów firmy Gretsch i blach Meinl. Czy to świadomy wybór instrumentów, bo takie brzmienie tobie pasuje, czy to propozycja narzucona z góry i opłacało się brać, więc wziąłeś. Jak jest naprawdę?
Pamiętam, że wspomniany tu przeze mnie Tomasz miał ride Meinl Rakers, który bardzo mi się podobał, potem wszedł w posiadanie crasha Meinl Byzance, od tamtego czasu mam to brzmienie w głowie i wiedziałem, że kiedyś chcę grać tylko na tych blachach. Tomek miał też Gretsch’a Round Badge z lat 60’, którego brzmienie też zawsze mi się bardzo podobało. Kilka lat temu odkupiłem od niego ten instrument. Cóż za szczęście! Brzmienie Gretsch’a to dokładnie to, co słyszę w głowie. Zawsze mnie inspiruje i sprawia, że gram zupełnie inaczej niż na jakimkolwiek innym instrumencie.
Czy promujesz jeszcze jakieś firmy oprócz tych dwóch?
W zeszłym roku odwiedziłeś firmę Gewa w Niemczech w miasteczku Adorf. Co wywarło na tobie największe wrażenie w tym magicznym miejscu, w tzw. świątyni dla perkusistów i ogólnie dla muzyków?
Kto by się nie czuł w takim miejscu jak dziecko w sklepie z zabawkami?!
Warszawa to miejsce dla ciebie i twojej rodziny, czy to miejsce dostosowane do kariery, bo tam się wszystko rozgrywa, twoje być albo nie być - jak to wygląda u ciebie?
Przeprowadziłem się do Warszawy, mając 17 lat i szczerze mówiąc, przy mojej profesji, nie wyobrażam sobie w Polsce innego miejsca do mieszkania. Mam tu dużo znajomych, których poznałem jeszcze w szkole na Bednarskiej i jeśli muzycznie robię cokolwiek innego poza Enejem, to jest to bezpośrednio związanie z tym miastem.
Co dla ciebie jest bardziej istotne w graniu, w muzyce ogólnie, serducho czy technika?
Naturalnie serducho, ale uważam, że technika jest niezbędnym narzędziem do przekazania tego, co w nim siedzi. Ma bezpośredni wpływ na brzmienie i egzekucję tak zwanego groove’u. Daje swobodę w poruszaniu się po instrumencie.
Jesteś zapracowanym muzykiem, więc większość czasu spędzasz poza domem. Powiedz mi, jak to godzisz z życiem prywatnym, dajesz radę?
Rzeczywiście pracy jest sporo, ale nie dajmy się zwariować. Takiej bardzo konkretnej pracy z zespołem mamy 5 miesięcy w roku w tak zwanym okresie sezonowym (maj-wrzesień). Oczywiście pracujemy cały rok, nagrywamy, próbujemy, ale okres jesień/zima jest chyba dla wszystkich muzyków momentem lekko spadkowym. Lubię ten czas. Inwestuję go między innymi w nadrabianie muzycznych i technicznych zaległości. Czasem jakieś zastępstwo czy studio.
Kim będzie Kornel Kondrak za 10 lat?
Mam nadzieję, że wciąż spełnionym artystą, do tego ogarniającym ProTools’a. Pracuję nad tym.
Materiał przygotował Paweł Larysz
Foto: Karolina Pospiszyl Wywiad ukazał się w numerze czerwiec 2017