Grzegorz Grzyb (1971 - 2018)
Grzesiek był wyjątkowo otwarty na życie, emanował radością i pomysłami. Nikogo nie faworyzując, ze wszystkimi był szczery i chętny do pomocy.
Nie mogłem wyjść z podziwu dla jego lekkości grania i nadzwyczajnej techniki, którą – mimo swoich możliwości – zawsze podporządkowywał muzyce. Przez swoje oddanie i pracowitość był, jest i zawsze będzie wzorem do naśladowania. Chciałbym być choć w części taki jak on! – Marcin Jahr
"Moim zdaniem największy problem młodych perkusistów tkwi w ogólnym umuzykalnieniu. Przede wszystkim myślę tu o frazowaniu! Chodzi mi o rozwijanie cztero-, ośmio-, dwunasto – i nawet szesnastotaktowych fraz za pomocą emocji, dynamiki i zagęszczenia faktury. Uważam, że należy słuchać różnych rodzajów muzyki i nie patrząc przesadnie na aspekt techniki czy intensywnego ćwiczenia, podkreśliłbym rolę ogólnomuzycznej edukacji, osłuchania w muzyce różnorodnej i otwartości na szeroką stylistykę. Trzeba skupić się na swojej wizji i swoim stylu gry. Nie być wyłącznie niewolnikiem techniki.” - Tak powiedział nam Grzegorz Grzyb w materiale w magazynie Perkusista 3/12.
Wydawało nam się, że zawsze będziemy mieć czas, by rozwinąć te kwestie, by porozmawiać więcej i zrobić może nawet jakiś warsztat. On sam nigdy nie miał parcia na pokazywanie się w mediach i nie był aktywnym uczestnikiem życia perkusyjnego, a mimo to każdy wiedział, kim jest i jaki poziom bębnienia prezentuje. Odkładaliśmy to z miesiąca na miesiąc, bo przecież tak oczywiste dla nas było, że wystarczy tylko pojechać w miejsce, gdzie akurat gra i namówić do współpracy. Teraz jest już za późno… Informacja o fatalnym wypadku w Warszawie podczas treningu kolarskiego obiegła ogólnopolskie media. Ofiarą śmiertelną koszmarnego zdarzenia był właśnie Grzegorz Grzyb. Miał raptem 47 lat i masę groove’ów do zagrania i zawodów kolarskich do przejechania.
Znany szerszej publiczności z występów w Szwagierkolasce, współpracy ze Zbigniewem Hołdysem czy też gry w zespole Laboratorium. Oprócz tego brał udział w całej masie projektów muzycznych większych i mniejszych (m.in. Namysłowski, Karolak, Dutkiewicz).
Poznałem Grzesia na moich pierwszych warsztatach w Puławach. Miałem wtedy 15 lat, przyszedł do mojego pokoju, w którym stały moje bębny Amati i zapytał, czy może zagrać. Oczywiście zgodziłem się i jak zadął to po prostu odpadłem. Nigdy wcześniej na żywo nie widziałem nikogo z taką techniką gry! Był w niesamowitej formie już wtedy. Parę dni później zapytał, czy mogę mu pożyczyć pałki, bo nie miał. Ja miałem wtedy dwie pary pałek, które tata przywiózł mi z USA. Pro-marki model Louie Bellson. Były dla mnie bardzo cenne, bo w tamtych czasach nie było łatwo takie zdobyć. Dlatego, kiedy następnego dnia Grzesiu przyszedł do mnie i oddał mi trzy pałki, z czego jedna przypaloną, mimo, iż był wielkim chłopem, powiedziałem mu jasno, że jak do końca warsztatów nie odda mi takich samych to dostanie w „tubę”! Pamiętam, jak wtedy na mnie popatrzył, ale powiedział „dobrze”. Parę dni później oddał mi jakieś inne, ale też Pro-marki i od tego czasu byliśmy przyjaciółmi.
Podziwiałem jego grę. Szczególnie, że on już wtedy grywał z Tomaszem Szukalskim, a o graniu z nim ja wtedy marzyłem. Minęło kilka lat i jak zacząłem już na stałe grać z „Szakalem”, pamiętam, jak graliśmy Twist Band w Warszawie i na ten koncert przyszedł Grzesiu. Granie było wyjątkowe i Grzesiu pojawił się u nas po graniu, aby przybić piątkę w garderobie, gdzie był cały zespół.
Tomasz powiedział mu od razu: „Pamiętasz, jak w Puławach zapytałeś, kto to jest ten „krasnalek”, który powiedział, że ci j***e, jak mu pałek nie oddasz?”. A ja na to: „Ja krasnalek? Chyba ty jesteś krasnalek!” – powiedziałem do Grzyba. Szakal dodał: „Młody to nie krasnalek, tylko kogucik (bo tak mnie nazywał), a Grześ to krasnalek” i od tamtego czasu tak na siebie wołaliśmy zawsze, jak się spotykaliśmy.
Były to czasy grania w Tygmoncie w Warszawie. Obaj często tam grywaliśmy. W różnych składach. Bardzo dużo trzymaliśmy się po graniu razem. Wiele się od niego nauczyłem. Do dzisiaj używam techniki zmiany sposobu trzymania pałki w lewej ręce z traditional na match grip. To Grzesiu mnie tego nauczył, do dziś to mam i tak gram. To był wielki drummer, mieliśmy ogromnie dużo przeżyć wspólnych pozamuzycznych.
Nie mogę się pogodzić z tym, że go nie ma… I dlatego użyję swoich mocy, aby pamięć o Krasnalku trwała wiecznie.
Kogucik
Z Grzegorzem Grzybem rozmawiała Beata Zuzanna Borawska (Wałcz, styczeń 2012)
Ponad 12 lat temu razem z młodziutkim Kubą Fiszerem (perkusistą wtedy Big Fat Mamy, później Chango) poszliśmy pofilozofować o życiu na mury Zamku w Szczecinie.... Miałam wtedy jakieś 20 lat, Ficha trochę więcej. Dowiedziałam się, że w przyszłości Fiszka chciałby grać jak Grzegorz Grzyb, że to jest jego mistrz. Dalej poszliśmy posłuchać muzycznej perły – nagrań duetu Kazana – Grzyb. Minęło kilka lat, ja zaczęłam prowadzić audycje jazzowe w radiu Szczecin.fm, a moim radiowym kolegą był nie kto inny jak Marek Kazana, który prowadził „Godzinę jazzfana” w Polskim Radiu Szczecin.... Z Markiem nigdy nie rozmawiałam w radiu o Grzesiu, raczej mi mówił o Ornecie Colemanie, którego uwielbiał albo co będzie w jego audycji. Z każdą przygotowywaną audycją jazz nabierał dla mnie innego znaczenia. Poznałam też trochę szczecińskich jazzowych opowieści, zorientowałam się w mechanizmach funkcjonowania lokalnego środowiska i sięgnęłam po lekturę „Historia Jazzu w Polsce” Krystiana Brodackiego... Pozycja ciekawa, ale totalnie brakowało mi w tej książce wszystkich historii, które znałam z własnego podwórka, ta muzyka tutaj miała dla mnie inny zapach i smak.
Zrodził się pomysł nagrania cyklu wywiadów „Historia Jazzu w Szczecinie” i uchwycenia tego czegoś, czego mi brakowało w tej książce. Na pierwszy ogień poszedł Marek, który później podsuwał mi pomysły, z kim mogłabym porozmawiać. Oczywistym było, że w ramach tego cyklu nagram wywiad z Grzesiem, który pochodzi ze Stargardu. Pierwszy raz na żywo usłyszałam go we Free Blues Clubie, później pewnie w piwnicy LoftArt-u czy w Kanie.... Te wszystkie wydarzenia toczyły się spontanicznie, naturalnie, płynęły z nurtem życia. Był jam, szło się na jam, był koncert, szło się na koncert, były warsztaty – nagrywałam materiał z warsztatów. Na pierwszy rzut oka nie było w tej codzienności wielkiej filozofii – zwyczajne życie młodziutkiej muzycznej dziennikarki na „prowincji kraju”.
W styczniu 2012 roku Szymon Orłowski przez przypadek spotkał mnie w Szczecinie, chwilę pogadaliśmy, okazało się, że musiał przyjechać do Szczecina pilnie coś załatwić i wraca do Wałcza, bo za dwa, trzy dni kończą się warsztaty muzyczne, które współorganizuje. Spontanicznie z nim pojechałam. Grzesiu prowadził klasę perkusji. Nieco ponad miesiąc wcześniej w radiu warsztaty perkusyjne prowadzili wspólnie Billy Hart, Victor Lewis i Aaron Scott... To wszystko się wydarzało ot tak, po prostu. Czas w Wałczu mijał szybko, do materiału w pierwszej kolejności potrzebowałam wypowiedzi dzieci... Pamiętam chłopca, który bardzo przeżywał zajęcia z Grzesiem, był jego osobą, podejściem do muzyki wręcz zahipnotyzowany. Po zajęciach wracaliśmy do domu, w którym było gadanie o muzyce, muzykach, wszystkie anegdoty i historie z tras, które ludzie sobie opowiadają przy takich okazjach. Po koncercie finałowym – after w domu – padła szybka decyzja, że jednak nagramy rozmowę, żeby mieć to z głowy. Grzesiu leżał w łóżku, pokazywał mi swoją nierówną opaleniznę od stroju kolarskiego. Powiedziałam mu, że jak przyjedzie do Szczecina grać koncert z Namysłowskim to koniecznie muszą zagrać „Piękna Lola, Kwiat Północy”, bo uwielbiam ten kawałek i często go gram w swojej audycji. Odpowiedział, że tego nie grają, ale dla mnie zagra... Włączyłam dyktafon, a on opowiadał...
Beata Zuzanna Borawska: Opowiadaj, jak to się wszystko zaczęło?
Grzegorz Grzyb: Jak miałem niespełna 17 lat, to było jeszcze przed wojskiem, usłyszałem o takim saksofoniście, który nazywa się Marek Kazana i jest jedną z najwybitniejszych postaci, jeśli chodzi o szczecińskie środowisko jazzowe. Pochodzę ze Stargardu Szczecińskiego. Mój ojciec był perkusistą, brat był perkusistą, nie miałem więc innego wyjścia, jak samemu grać na tym instrumencie. Od wielu perkusistów w Stargardzie i nie tylko słyszałem, że jeśli chcę grać profesjonalnie, z prawdziwą energią jazzową, muszę poznać Marka Kazanę i Marka Maca. Oni grają już razem od wielu lat i – jak mówi sam Kazana – są jak małżeństwo. Schodzą się i rozchodzą. Teraz akurat znów są razem.
Wracając do początków. Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły zawodowej, udało mi się dostać na warsztaty jazzowe w Chodzieży. Tam poznałem Roberta i Wojtka Majewskich, Tomka Gąsowskiego, Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Tomasza Szukalskiego, Artura Dutkiewicza. Mogłem z nimi pograć na jam session, a nawet zostałem zaproszony do udziału w koncercie finałowym.
Chodziłeś do szkoły zawodowej. Kim jesteś z zawodu?
Ślusarzem-spawaczem. Tak wyszło, że nie miałem czasu, żeby kształcić się dalej, w technikum itd. Zawsze interesowały mnie tylko dwie rzeczy: bębny i kolarstwo, bo muszę powiedzieć, że kiedy miałem 13 lat zacząłem jeździć na rowerze. Mój ojciec był dobrym mechanikiem rowerowym, znał kilku dobrych polskich kolarzy, głównie z okolic Szczecina, nawet uczestników Wyścigu Pokoju. Ojciec dużo opowiadał mi o rowerach. Pamiętam, jak w 1986 oglądałem w telewizji Wyścig Pokoju, zakończony zwycięstwem Lecha Piaseckiego. Wtedy właśnie zaczęła się moja kolarska pasja. Powiedziałem do taty, że chcę być kolarzem, na to tata: nie, ty będziesz perkusistą! Jednak zrobił mi wyścigowy rower, zapisałem się do klubu Pomorze Stargard i zacząłem trenować.
Trenowałem niecałe 3,5 roku: 2 lata jako młodzik i niecałe 2 jako junior młodszy. W młodzikach nie szło mi najlepiej, ale jako junior młodszy zrobiłem duże postępy, więc i wyniki sportowe się poprawiły. Natomiast bardzo słabo się uczyłem, poważnie traktowałem tylko bębny i rower. Zamiast do szkoły chodziłem do Młodzieżowego Domu Kultury lub Stargardzkiego Centrum Kultury, gdzie ćwiczyłem grę na bębnach od 8-ej do 15-tej, na 17-tą z kolei szedłem na trening. Przez 3 lata realizowałem równolegle obie pasje. Niestety, moja siostra, która po śmierci rodziców była moim prawnym opiekunem, uznała, że to za dużo obowiązków i kazała mi zrezygnować z kolarstwa. Musiałem oddać sprzęt do klubu. Pamiętam, jak beczałem jak dziecko, przez kilka dni nie mogłem się pogodzić z tym, że nie będę kolarzem. Ale z miesiąca na miesiąc coraz bardziej pochłaniała mnie gra na bębnach. Dopiero teraz, po kilkunastu latach powróciłem do dwóch kółek.
Zostawmy już rowery. Band z Kazaną i Macem to był twój pierwszy skład?
Profesjonalny tak. Grałem wcześniej w zespole amatorskim Young Division, występowaliśmy nawet na Jazz Juniors, to był rok 86. lub 87. Wiele z tego nie wyszło, to nie był dobry zespół, byli lepsi konkurenci, ale sukcesem było samo dostanie się na ten festiwal. Do tej pory mam tamte nasze nagrania, bywa, że nawet ich słucham: było bardzo fajnie i brzydko. Graliśmy w konwencji fusion, trochę małpowaliśmy Walk Away. Trwało to 2,5 roku. Później poszedłem do wojska. Często jednak wychodziłem na przepustki, żeby pograć na jamach np. w nieistniejącym już klubie Atut. Na jednym z tych grań zobaczył mnie Kazana i zapamiętał. Obiecał nawet wspólne granie. Przyznam jednak, że nie traktowałem tego poważnie. Myślałem, iż to tylko takie gadanie. Bardziej liczyłem na zaczepienie się w Warszawie dzięki znajomości z Tomkiem Gąsowskim i Robertem Majewskim. Podtrzymywałem z nimi kontakt także w czasie służby wojskowej, parę razy byłem na graniu w klubie Remont, na czwartkach jazzowych. Tam też ponownie nawiązałem kontakt z Szukalskim. Najpierw jednak musiałem zakończyć wojsko.
Moi przełożeni namawiali mnie, żebym został żołnierzem zawodowym. To były ciężkie czasy, w armii zaś była możliwość dostania mieszkania, poza tym, nie ukrywajmy, że jest to lekka i przyjemna posadka. Kapelmistrz oferował mi bardzo dobre warunki. Na moje gadanie, że ja jednak chcę grać jazz, mówił, iż granie tej muzyki nie daje żadnych perspektyw, ryzyko jest duże, w końcu nic w życiu nie będę miał. Tak mnie przekonywali, że aż w końcu... przekonali. Na dwa dni przed wyjściem do cywila podpisałem kontrakt na dwa lata jako żołnierz nadterminowy. A wtedy moi koledzy, którzy nie rozumieli jazzu, którzy głównie słuchali disco polo, powiedzieli: „Jak mogłeś to zrobić? Musisz być muzykiem jazzowym! Musisz wycofać ten rozkaz, my ci na to nie pozwolimy, tyle siedzisz za bębnami, tyle ćwiczysz, a scykałeś się, że jak wyjdziesz, to nie będziesz miał co jeść? Dasz sobie radę!”. Najciekawsze jest to, że oni w ogóle jazzu nie lubili, ale szanowali to, co robię. Poniekąd więc to im zawdzięczam, że następnego dnia poszedłem do kapelmistrza i z wielkim trudem wycofałem rozkaz.
Po wyjściu z wojska wróciłem do Stargardu. Żyłem skromnie u siostry zastanawiając się, gdzie by tu się zaczepić? W Warszawie nic dla mnie na razie nie mieli. Nie chciałem tam wyjeżdżać w ciemno, nie mając załatwionej pracy – życie w stolicy jest za drogie. Zostałem więc na miejscu, ćwicząc w centrum kultury. Niewiele jadłem, oszczędzałem pieniądze, siostra mi trochę pomagała, ale wiadomo – byłem już dorosły i musiałem sobie radzić sam. Było ciężko, ale miałem silną wolę! Po dwóch miesiącach pojechałem do Szczecina kupić pałki do perkusji. W sklepie spotkałem Zdzisława Klicha, gitarzystę, którego poznałem w wojsku na przeglądach w Toruniu i w Gdyni. Od niego dowiedziałem się, że Kazana szuka ze mną kontaktu, potrzebuje bowiem perkusisty na koncert pożegnalny Kazia – Darka Kamińskiego. Byłem w szoku. Wreszcie otworzyła się przede mną jakaś perspektywa! Zadzwoniłem od razu do Marka i umówiliśmy się na jam w Kontrastach. Zagraliśmy 3 utwory w konwencji free, coś chyba Ornetta Colemana. Wtedy Marek powiedział: „Od dzisiaj jesteś członkiem mojego zespołu.” Grał z nami jeszcze saksofonista Piotr Pakuła, który prowadzi ośrodek opiekuńczy dla narkomanów w Babigoszczy, także zakręcony na punkcie Johna Coltraine’a i free jazzu. Piotr zaproponował mi noclegi, poza tym kupił mi perkusję m. in. wspaniałe talerze Paiste’a. Przeprowadziłem się więc do Babigoszczy i mieszkałem z narkomanami przez 11 miesięcy.
Był to bardzo dobry czas, graliśmy 5-6 dni w tygodniu próby, które trwały od 8 do 10 godzin. Marek Kazana przyjeżdżał z Robertem Jarzębskim i Markiem Macem. Graliśmy wtedy w kwintecie: Piotr Pakuła-tn, Marek Kazana-alt, Marek Mac-elektrobas, bas, Robert Jarzębski-gt i ja na perkusji. Czasami graliśmy bez Piotra. Koncertów w Polsce nie było dużo, ale kilkadziesiąt razy graliśmy w Niemczech, głównie w Berlinie, choć raz także w Danii. W Szczecinie w każdy poniedziałek przez 2-3 lata w klubie Pinokio, kilka wyjazdowych koncertów w Polsce, dużo prób, dobra atmosfera i dobry feeling. Nasza przygoda trwała od 91 do 96 roku. Wtedy wyprowadziłem się do Warszawy. Pierwsze 3-4 miesiące mieszkałem z Olem Walickim – razem klepaliśmy biedę. Któregoś razu Namysłowski zobaczył nas na koncercie z Maćkiem Strzelczykiem. Zaproponował mi granie, oczywiście się zgodziłem, choć z pewną dozą nieśmiałości, na szczęście byłem jego fanem i słuchałem wielu jego płyt, więc połowę utworów znałem na pamięć. Niektórych utworów jednak nie znałem, ale Zbyszek to rozumiał i powiedział, że skoro jestem nowy, podporządkują się mnie.
Ze Zbyszkiem gram do dziś, ponadto grałem w Laboratorium, sporadycznie w trio z Arturem Dutkiewiczem i z różnymi basistami. Artur dzięki mnie reaktywował nawet mój ulubiony zespół jazzrockowy „Set Off” – zagraliśmy razem kilka koncertów. Ponadto grałem z Brandonem Furmanem, amerykańskim gitarzystą, który się wprowadził do Warszawy na parę lat, z Aleksandrem Koreckim i zespołem „Dzika świnia”. Polecam płytę tego zespołu, choć akurat na bębnach gra na niej Radek Maciejewski. Ja akurat nie mogłem uczestniczyć w jej nagraniu, bo byłem z Namysłowskim w dużej trasie. „Z całym szacunkiem dzika świnia”, bo tak brzmi pełna nazwa grupy to jeden z najciekawszych zespołów, z jakimi grałem: konwencja punk jazz harmolodic, fryty, ale konkretne piosenki porobione na bazie beatów. Nie ma w Polsce muzyka jazzowego, z którym nie grałem, no, może jest ich pięciu lub sześciu...
Jakie masz marzenia?
Generalnie nie mam marzeń. Nie mam dalekosiężnych planów, planuję do... Góra 5-6 dni. Rozwijam się ćwicząc na bębnach, dużo czasu poświęcam kolarstwu. Po treningu muszę więcej odpoczywać niż kiedyś, więc na perkusji ćwiczę tylko wieczorami. Mam salę prób u Zbyszka Hołdysa. Wraz z Wojtkiem Pilichowskim pomogłem Zbyszkowi reaktywować jego zespół, z którym byliśmy w 2000 roku na trzytygodniowej trasie w Stanach. W tym roku zależy mi, żeby się pościgać w Polsce, ale innych konkretnych planów nie mam. Żony nie mam, a czy będę miał tego nawet Bóg nie wie. Bywały różne kobiety w moim życiu, ale chyba najlepiej mi samemu. Zauważyłem, że im jestem starszy, tym się czuję szczęśliwszy, realizując swoje pasje. Za młodu byłem bardziej chwiejny emocjonalnie, ale teraz jestem mocniejszy, bardziej tolerancyjny, osiągnąłem tu pewną stabilizację. Na szczęście nie mam w życiu dużych problemów...
Nie masz też Internetu, maila...
Nie mam jeszcze ciągle komputera, aczkolwiek powoli dojrzewam do tego, żeby kupić sobie laptopa, może pod koniec roku. Wiem, że dzięki temu będę miał większy dostęp do nowinek z dziedziny kolarstwa, no i muzyki, zwłaszcza instrumentalnej, przede wszystkim jazzowej.
No właśnie, skąd się wzięło to twoje zainteresowanie jazzem? Ojciec grał tylko jazz?
Ojciec, choć grał na weselach, był miłośnikiem tej muzyki i ją rozumiał, dużo też ćwiczył. Z drugiej strony nigdy nie grał profesjonalnie jazzu, ale swingował, co potwierdzali znający się na rzeczy świadkowie jego gry. Miałem więc chyba jazz w genach, podobnie jak mój brat, który grał bardzo dobrze na perkusji i mógłby zostać zawodowym muzykiem.
Dlaczego mu nie wyszło?
Życie ułożył sobie inaczej. Poszedł do wojska i został żołnierzem zawodowym. Grał co prawda jazz dla przyjemności. Potem jednak poznał żonę, miał dzieci, więc odpuścił sobie życie muzyka: jeżdżenie po Polsce na dziko, załatwianie grań. Został w wojsku, w orkiestrze dętej w Kłodzku służył z 15-20 lat, potem poszedł na emeryturę. Niestety, zmarł w wieku 44 lat na raka. To brat wywarł na mnie największy wpływ, ponieważ słuchał współczesnego jazzu. Dzięki niemu poznałem historię jazzu: od big bandów i Buddy Richa do jazzu z lat 70. Mam tu na myśli całą erę bibopu, hard bopu, perkusistów Maxa Roacha, Art Blake’a, Philly Joe Jonesa, później Elvina Jonesa, czołowego muzyka Coltraine’a późniejszej muzyki jazzowej. Kiedy więc jako nastolatek coraz bardziej rozumiałem tę muzykę, byłem pewny jednego: jeśli kiedyś zostanę muzykiem, nie będę grał ani popu, ani rocka, ale tylko i wyłącznie jazz! Co więcej, tylko jazz instrumentalny, jakoś nigdy nie tolerowałem wokalistek i wokalistów, nie interesował mnie przekaz muzyki za pomocą słów. Nie grałem nigdy wszystkiego, jak leci... Wybierałem te dźwięki, które mi się podobały.
Zawsze chciałem grać jak najtrudniejszą muzykę, wybitnie trudną, żeby ją zrozumieć. Widzę zresztą, że taką gra mi się najlepiej! Na łatwiejszej muzyce trudniej mi się skupić, jest bowiem za banalna, czuję się, jakbym się cofał w rozwoju. Dzięki słuchaniu muzyki skomplikowanej nauczyłem się bardzo dużo, czyli wszystkich stylów w jazzie, począwszy nawet od Louisa Armstronga i dixielandu, muzyki swingowej, big bandowej, jazzu współczesnego, hard bopu , bebopu, cool jazzu, wschodniego wybrzeża, zachodniego wybrzeża, Miles Davis Quintet, WSOP, muzyki fusion, Weather Report, Mahavishnu Orchestra, fuzji jazzu z rockiem i jazzu mainstreamowego – dzięki temu na co dzień jestem w stanie zagrać różne stylistyki. Gram też jak trzeba rocka. Hołdys lubi ze mną grać, bo gram i tak głośniej niż niejeden rockowy bębniarz, a to mu się bardzo podoba. Jak już jednak mówiłem, rock mnie nie fascynuje, słucham go tylko, by zorientować się w stylistyce gry, wystarczy mi zresztą góra 15 minut, żeby wiedzieć, jak się poruszać, jak wygląda ścieżka perkusyjna w tej muzyce. Za to sporadycznie wpada mi w ucho disco polo, mówię sobie wtedy: „Ale jaja niesamowite, patrz ta muzyka jest tak prosta, że aż mnie kręci”. Oczywiście żartuję, kiedyś w ogóle nie byłem w stanie słuchać takiej muzyki. Dziś jestem bardziej tolerancyjny, myślę, że skoro to jest komuś potrzebne, to trzeba to robić.
To prawda, że nigdy nie piłeś alkoholu?
Mama i tata mi zabronili... Trochę żartuję. Prawda jest taka, że się boję. Ojciec był alkoholikiem, zmarł na moich oczach, więc mam uraz do alkoholu. Widziałem, czym to pachnie. Boję się, że mam w genach skłonność do alkoholu, że jakbym wypił jedno piwo, mógłbym popaść w nałóg. Ale także nie mam takiej potrzeby. Brat też pił, a ojciec przychodził pijany prawie codziennie. Ściskał mi wtedy rękę i mówił: „Nigdy nie dotykaj nawet kapsla od piwa i nie wąchaj korka od szampana na sylwestra.” Tak mi to powtarzał przez wiele miesięcy, że wyrobił we mnie niechęć do jakichkolwiek używek.
Zapewne pokładał w tobie wielkie nadzieje, widział, że jesteś utalentowany, a nałogi uniemożliwiają rozwój.
To mogło być przyczyną. Miałem 15 lat, jak zmarł. Byłem jeszcze za młody, żeby to zrozumieć. Wiedział, że on przesadza, że brat dużo pije, więc... Musiałem choć ja jeden z nas trzech trzymać poziom. Radzę sobie z tym bardzo dobrze. Ludzie mówili mi: Poczekaj, będziesz miał 25 lat, pójdziesz w cug – nie poszedłem, będziesz miał 30 – pójdziesz w cug... Mam już 40 i nie poszedłem. Nawet, jakby mnie związali i przemocą wlewali do gardła, wyplułbym. Za to jem dużo słodyczy, co też nie jest zdrowe, ale nie ma takich skutków jak alkohol. Słowem, wszystko robię na trzeźwo i jestem w pełni za to odpowiedzialny.
Dzisiaj jesteś trochę zmęczony, bo jesteśmy po warsztatach, koncercie finałowym w małej miejscowości Wałcz. Jak wspominasz te warsztaty?
Cieszę się, że zaprosił mnie tutaj Szymon Orłowski. Trzy lata temu pierwszy raz zaprosił mnie na warsztaty Krzysztof Misiak. Trzeba podkreślić, rozróżnić jedną rzecz: są warsztaty jazzowe i warsztaty muzyki rozrywkowej. To są dwie różne rzeczy, jeśli chodzi o stylistykę bycia muzykiem i styl pracy. Ja generalnie jestem perkusistą jazzowym. To, że gram pop, rock – jak trzeba, tak, że gram w miarę dobrze, że to się sprzeda i pójdzie, to jednak korzenie mam jazzowe i zawsze będę miał jazzowe bardziej niż jakiekolwiek inne. Okazało się, że dobrze mi idzie nauka ludzi. Bałem się, że nie dam sobie rady z przekazywaniem wiedzy, którą zdobyłem na przestrzeni lat, ale się okazało już po pierwszym tygodniu, że sam się wkręcam i pokazując młodym ludziom ćwiczenia sam sobie utrwalam wiedzę. To ma sens, to przekazywanie wiedzy młodym ludziom. Coraz bardziej się wkręcam w to, jak mam tylko czas to się zgadzam na udział w warsztatach i sprawia mi to dużą przyjemność. Przekazywanie ludziom tego, czego się sam nauczyłem, ma dla mnie bardzo duży sens.
Najbliższe plany na płytkę z twoim udziałem?
Przede wszystkim chciałbym nagrać płytę z moim królem Markiem Kazaną. Grałem wiele odmian jazzu, występuję w różnych projektach Namysłowskiego, ale zawsze wracam do Marka. Nie ma drugiego muzyka, do którego czułbym taki sentyment. Zawdzięczam mu wiele inspiracji i dobrego grania, u niego nauczyłem się grać free. Niektórzy mówią, że free to bzdura, bo każdy gra sobie, ale to nieprawda. Dobre free jest najtrudniejszą odmianą jazzu, grą na poziomie intelektualnym. Z Markiem bywały momenty takiego właśnie grania. Dla Kazany będzie to dopiero pierwsza płyta autorska, tym bardziej więc trzeba ją nagrać!
Dziękuję za rozmowę i życzę spełnienia planów.
Dziękuję, dobranoc i żegnam się ze wszystkimi z całego świata.
Kilka miesięcy po nagraniu wywiadu Marek stracił swoją audycję w Radiu... Dowiedziałam się, że płyty nie będzie, bo nie ma kasy. Zadzwoniłam wtedy do Borysa Sawaszkiewicza, czy pomoże mi nagrać sesje, bo chcę wydać płytę Kazanie – powiedział „tak”. Kiedy zadzwoniłam do Grzesia, że nagrywamy płytę, bo ogarnęłam studio na początek, to powiedział mi tylko: „Mówisz mi termin i jestem”. Na wszystkie koncerty, jamy Grzesia w Szczecinie przyjeżdżali jego koledzy ze Stargardu, którzy muzykami nie byli, ale marzyli o tym, żeby wydać mu płytę... Pamiętam swoje „spokojnie, jest jeszcze czas, wydamy i Grzesiowi jak będzie trzeba”. Czas... Olter doczekał się pięknej płyty po swojej tragicznej śmierci, może Grzyb też?...
Grzesiek Grzyb był zdrowym bykiem o świetnym poczuciu humoru, wysokim dwumetrowym typem, grającym brawurowo. Był niezwykle życzliwy światu. O ludziach, którzy odeszli tak się z reguły mówi, albo się nie mówi wcale. Mam wszelkie powody, żeby o Grześku mówić wyłącznie dobrze, bo po prostu genialnie grał. Kumplowaliśmy się 20 lat i nie zaznaliśmy ani jednego mikrona złego nastroju – to jest rzadkość.
Jeżeli chcesz założyć zespół rockowy i chcesz to zrobić ponad standard, musisz wyjść poza piosenki, bo piosenka to jest forma zamknięta, ona jest genialnym dziełem. Ci wszyscy, którzy znają utwory The Beatles, Michaela Jacksona czy Nirvany, wiedzą doskonale, że to są krótkie formy. Wszystko jest bardzo przemyślane. W klasycznych kapelach rockowych ogromną rolę odgrywają emocje, temperament, skłonność do improwizacji. Spójrzmy chociażby na Led Zeppelin i słynne Stairway to Heaven, które trwa 8 minut, a sama piosenka ma ze 3 zwrotki, reszta jest po prostu odpowiednio zaaranżowana. Pojawiają się tu właśnie te elementy, które w innych zespołach nie odgrywają tak istotnej roli, a tu są fundamentami. W takich przypadkach perkusista musi grać w sposób porywający jak John Bonham. Zawsze szukałem takich perkusistów i widziałem wielu wspaniałych polskich bębniarzy. Tak zaczyna się właśnie cała historia. Muzyka rockowa, którą ja gram, jest oparta na emocjach i rytmie. Melodia jest w tym wszystkim wiodącą rzeczą, zapamiętywaną przez ludzi właśnie dlatego, że w tej melodii są emocje i jest ona zagrana w odpowiednim rytmie. 20 lat temu miałem taki moment zwątpienia, że spotkam kogoś takiego.
Poszedłem na koncert jazzowy do klubu Akwarium w Warszawie, gdzie grał zespół Zbyszka Namysłowskiego z Grześkiem Grzybem na perkusji. Grzesiek, jak to w jazzie, dużo szeleścił. Zbyszek Namysłowski lubił, gdy nastrój był refleksyjny i melodyczny, co było także porywające, ale jednak w stonowanym decybelingu. Nastąpił nagle taki moment, gdzie Namysłowski dał znak, że można trochę poszaleć. Grzesiek Grzyb w tej krótkiej frazie zagrał w taki sposób, że ja zdębiałem, po prostu otworzyły mi się oczy, pękła mi dusza i pomyślałem, że gra jak Mitch Mitchell – perkusista Jimiego Hendrixa. Grzesiek grał w sposób nieokiełznany, widowiskowy i co ważne – w jazzie zagrał beatowo, rockowo – to było nieprawdopodobne! W przerwie poprosiłem go na chwilę do stolika, nie znaliśmy się jeszcze osobiście, widywaliśmy się jedynie w Akwarium na jamach. Zapytałem go, czy jakbym zaczął znowu grać, to czy zagrałby ze mną. Odpowiedział: „Natychmiast! Człowieku, mów, kiedy, terminy!” – taki właśnie był. Zapytał, jaka to będzie muzyka, więc odpowiedziałem, że właśnie coś w stylu tego, co zagrał przed chwilą. To właściwie stało się powodem mojego powrotu do gry, bo kiedy zobaczyłem, że jest ten newralgiczny punkt zespołu – wyjątkowy perkusista, to zacząłem widzieć całą resztę.
Później stwierdziłem, że skoro on gra tak wirtuozersko, to muszę wziąć wirtuoza na gitarę basową, czyli Wojtka Pilichowskiego. Tylko sęk w tym, że Wojtek gra palcami, a ja lubię, jak basista gra kostką, co daje zupełnie inne brzmienie, bardziej zadziorne. Wtedy Sebastian Posłuszny polecił mi Jacka Chrzanowskiego z zespołu Hey. Zaczęła mi się tworzyć cała armia ludzi, brakowało tylko gitarzysty wirtuoza. Zapytałem Owsiaka, czy nie widział wśród młodych gitarzystów na Woodstocku kogoś ciekawego i okazało się, że jest taki amerykański gitarzysta Tom Cake. Pokazał mi jego nagranie i stało się jasne, że mam zespół, jednak nadal mi czegoś brakowało. Zastanawiałem się, jak jedna perkusja udźwignie dwa basy. Wymyśliłem, że będziemy grać na dwie lub nawet trzy perkusje. Do Grześka Grzyba postanowiłem dołączyć mojego wielkiego przyjaciela Wojtka Morawskiego, który zakładał ze mną Perfect. Morawski gra ciężko, trochę jak Ginger Baker z zespołu Cream, czyli mocno trzymając groove. Tu powstaje kolejne pytanie. Jak zgrać dwóch perkusistów? Przecież to jest po prostu kanonada dźwięków strzelanych – werbel, kotły, tam się dziwne rzeczy dzieją. Otóż oni usiedli we dwóch i natychmiast znaleźli wspólny język. Wojtek powiedział, że będzie tylko „wylewał fundamenty”, a Grzesiek będzie grał swoje. Efekt nakładających się na siebie dwóch perkusji był niesłychany. Dołączyła do nas również moja przyjaciółka Ania Patynek, grająca na instrumentach perkusyjnych. Tak powstał cały zespół, ale nic by z tego nie było, gdybym nie spotkał Grześka. Grzesiek był samotnym człowiekiem, żył z dala od rodziny. Sprawiał wrażenie dużego mężczyzny, osieroconego przez życie. Całe swoje życie poświęcił właśnie tej pasji, jaką była gra na perkusji oraz drugiej, która spowodowała ten nieszczęsny wypadek.
Weszliśmy kiedyś do słynnego klubu w Nowym Jorku i zapytaliśmy amerykańskich muzyków, czy Grzesiek może z nimi zagrać. Popatrzyli na nas z politowaniem, zapytali, skąd jesteśmy i czy w ogóle coś potrafimy. Grzesiek zapytał, co chcą grać, a oni rzucili jakiś tytuł Milesa Davisa. Jak on to zagrał to oni zamilkli, a potem natychmiast przybiegło do mnie trzech gości w garniturach, wręczając wizytówki, że są managerami i chcą się z nim spotkać, bo mają dla niego mnóstwo roboty. Gdyby Grzesiek znał język, to mógłby zostać w Stanach i być jednym z ważniejszych perkusistów, ale bał się sam zostać i wrócił do Polski.
Jego drugą pasją była jazda na rowerze. Jako dzieciak chciał zostać kolarzem szosowym, ale zdecydował się na perkusję, przez co trochę zarzucił kolarstwo. Kiedy już okrzepł na perkusji i zaczął zarabiać, to kupił sobie wyczynowy rower, strój i akcesoria. Jak to wszystko założył to wyglądał trochę jak kosmita. Codziennie trenował i jeździł po kilkadziesiąt kilometrów, a czasem nawet 100-200. W weekendy umawiał się z innymi kolarzami kategorii Masters, czyli seniorami, wycofanymi z wyścigów, którym zostało już tylko trenowanie i zabawa. Ścigał się z nimi pod Warszawą i z tego, co wiem, to zrzucali się do kapelusza po 50-100 złotych, a było ich wielu. Ten, który wygrywał wyścig, zgarniał całą kasę. Wiele razy mu mówiłem, żeby uważał, jak jeździ, żeby sobie nic nie złamał, ale oczywiście złamał raz rękę i była możliwość, że już nie będzie mógł grać. Jeździł nadal i uważał, że ryzyka nie ma. 23 lipca nadeszła wiadomość, że podczas porannego treningu zderzył się czołowo z samochodem i mimo prób reanimacji, po przewiezieniu do szpitala, zmarł.
Oszołomiła mnie ta wiadomość, bo ilekroć myślałem o swoich najbliższych planach muzycznych to brałem właśnie Grześka pod uwagę. Byliśmy cały czas w kontakcie. Wszystkim serdecznie polecam obejrzeć grę Grześka na filmikach YouTube. Zobaczycie, jak fenomenalnie grał z Laboratorium, Szwagierkolaską... Daję słowo, on grał chyba ze wszystkimi. Były momenty, że w kalendarzu nie miał już na nic miejsca, to był trochę taki sidemański tryb życia. Grzesiek nie miał problemów z napiętym grafikiem, ponieważ szybko się uczył. Teraz tym wszystkim muzykom, którzy z nim grali i mieli go na celowniku, wyrządził straszny kłopot, bo on jest nie do zastąpienia. Powstała wielka dziura w środowisku muzycznym, której nie da się niczym wypełnić. To są te dramaty, gdy odchodzi ktoś, kto ma taką siłę oddziaływania poprzez swój talent, magiczny talent i absurdalne, cudowne poczucie humoru.
Rzadko mówię o muzyce w sposób tak emocjonalny, ale muzyka to jest wielka miłość i właśnie ktoś tej miłości złamał serce.
Ulubione ćwiczenie Grzegorza
Ćwiczenie ma na celu dobrą rozgrzewkę. Są to flamy, grane w tym samym tempie, lecz w różnym metrum. Rozpoczyna się w bardzo wolnym tempie np. 40 bpm, grając pierwszą flamę, kończąc na ostatniej, czyli na sześciu uderzeniach. Nie przerywając, robimy tzw. revers, czyli sześć uderzeń, a kończymy na jednym. Można w tym tempie grać kilka minut. Następnie podnosimy tempo o 10 bpm i powtarzamy całe ćwiczenie. Następnie o kolejne 10 bpm, dochodząc do jak najszybszego tempa.
„Zachęcam przy tym wszystkich młodych adeptów sztuki perkusyjnej do ćwiczenia z metronomem w wolnych tempach przez, powiedzmy, 15 minut. Największym wyzwaniem jest właśnie utrzymanie miarowości w długich, jednostajnych odcinakach czasowych, a potem próba analizy, na ile moje cztery kończyny działają w jednej płaszczyźnie i jak kontroluję ich koordynację. Nagrywanie tego i słuchanie z pozycji słuchacza. Należy dążyć do tego, aby zestaw perkusyjny sprawiał wrażenie monolitu. Uważam, że podstawową rolą perkusisty w zespole jest akompaniament.” - Grzegorz Grzyb.
Zdjęcia: Wojciech Łyko