Jerzy "Słoma" Słomiński
Dodano: 12.05.2017
"Po czterdziestu latach wędrówki z bębnami, mogę powiedzieć, że mamy naprawdę znakomite środowisko perkusjonistów". Rozmawiamy z Jerzym Słomą Słomińskim.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.
Trzydzieści lat temu zacząłeś robić bębny w Polsce. Nasz rynek muzyczny, zwłaszcza instrumentów perkusyjnych, wyglądał wtedy nieco inaczej niż dziś. Jak go wspominasz?
Subtelnie można powiedzieć, że pozostawiał wiele do życzenia. Nie było kompletnie niczego. Dlatego na wsi lubelskiej z grupą zapaleńców zacząłem produkować proste, ale bardzo dobrze brzmiące bębny. Techniką taką samą, jak po dziś dzień wytwarza się je w Afryce. Każdy element okuć metalowych wytwarzało się na miejscu. Skuty kawałek pręta nawijało się na inny kawałek pręta, gwintowało końcówki, by to wszystko trzymało się bębna... Mocno kombinowaliśmy i choć teraz wspominam, że wyglądało to bardzo prymitywnie, z dumą muszę przyznać, że wychodziły nam całkiem udane, świetnie brzmiące instrumenty.
Rozumiem, że produkowaliście w ilościach hurtowych, ucząc chińską gospodarkę tego, co przeżywa dziś?
(śmiech) Nie, nie... To nie była produkcja. Ja i moi koledzy wytwarzaliśmy instrumenty. Na konkretne zamówienie. Liczba osób, grających na bębnach djembe czy conga w tym kraju, była niewielka. Garstka ludzi. Ta garstka musiała na czymś grać. Instrument był pracochłonny i czasochłonny, ale miał duszę. I ten ktoś zdawał sobie sprawę z tego, że bęben, który powstawał, nie był wytworem jakiejś maszyny, która go wystrugała, lecz naszych sił, pracy rąk, mięśni. Naszą energią. Te instrumenty mimo czasu, jaki upłynął, u tych ludzi mają się świetnie. Są zadbane. Grają.
Po dziś dzień jesteś wytwórcą bębnów.
Tak. Kocham bębny i robię je na konkretne zamówienie, bo rynek się bardzo zmienił. Jest na nim cała masa znakomitych producentów i pracowni, które je wykonują. W latach osiemdziesiątych robiłem bębny seriami. Jeśli udało się kupić ogromny konar dobrego drzewa np. kasztanowca przez zimę wydłubało się kilkanaście różnie brzmiących bębnów. Dziś trochę łatwiej jest mi wykonać instrument. Metalowe elementy okuć można zamówić u zaprzyjaźnionych rzemieślników. To znacznie ułatwia życie wytwórcy i poprawia jakość instrumentów. Wtedy "lecieliśmy" na tym, co akurat było dostępne i umiejętnościach oraz wiedzy naszych przyjaciół. Wszystkiego uczyliśmy się metodą prób i błędów. Korzystam też z korpusów wytwarzanych na tokarce. Ale wcześniej bardzo dokładnie rozmawiam z zamawiającym na temat tego, jaki miałby ten bęben być. Do jakiej muzyki? Jakie ma wobec niego oczekiwania? Rysuję i zamawiam korpus. To skraca czas wielodniowej walki z młotkiem i dłutem.
W jakim czasie jesteś w stanie wykonać bęben?
Dawno temu, w nieistniejącym już warszawskim klubie Akwarium, odbywały się we wtorki różne ciekawe wydarzenia. Na jedno z nich przyniosłem narzędzia i kawał drewna, z którego w pięć godzin zrobiłem bęben. A później grałem na nim koncert (śmiech)... Oczywiście miałem przygotowane do niego okucia metalowe i namoczoną skórę do naciągnięcia, ale ktoś, kto wchodził w temat, mógł zobaczyć, jak powstaje instrument w każdym z etapów. Obecnie wykonanie instrumentu zajmuje o wiele mniej czasu.
Wspomniałeś o innych pracowniach perkusyjnych, które konkurują z gigantami.
Nie wiem, czy słowo konkurują jest adekwatne. One po prostu są i robią świetne instrumenty, gdzie jest dbałość o jakość i brzmienie. Absolutnym perfekcjonistą w tej kwestii jest Wiktor Golc i jego pracownia "Drum Maker". Bębny, które powstają u niego we Wrocławiu, biją na głowę światowe produkcje, a niewiele osób o nich wie. Obserwuję z bliska, bo jesteśmy sąsiadami i przyjaciółmi, działalność "Pracowni Pablo". Widzę stały postęp i doceniam ostatnie sukcesy zagraniczne. Bęben "Pablo" jest w moim obecnym zestawie koncertowym.
Można wyżyć z robienia bębnów?
Przy obecnym zalewie chińszczyzny, afrykańszczyzny - ciężko. Na szczęście nie żyję już wyłącznie z tego, ale znam problemy moich kolegów, którzy płacą podatki, ZUS i sprzedają znakomite instrumenty swojej produkcji w cenie, która... No, nie może być niższa. Dziś bardzo ciężko jest konkurować z bylejakością sprowadzaną kontenerami. I to jest smutne. Pociesza mnie, że nie muszę w tym uczestniczyć. Ja z nikim nie konkuruję, bo nie biorę udziału w masowej produkcji. Z drugiej strony, jest i dobra strona tego, że te kiepskie instrumenty są na rynku. Dzięki temu ludzie mają kontakt z tymi tanimi bębnami, z czasem mogą przekonać się, że dobry instrument bardzo różni się od tego, który mieli. Niektóre sprowadzane bębny są i wysokiej jakości. Szkoda tylko, że ludzie, którzy je produkują, pracują w systemie pracy niewolniczej lub cena tych instrumentów wynika z niesprawiedliwości polityczno-ekonomicznej i gdzieś pieniądz jest tańszy, a gdzieś droższy...
Polskie bębny w latach 80 też przekraczały granicę NRD...
Niestety, był to czas, gdzie w Polsce wtedy myślało się, by kupić herbatę i chleb, a nie bęben, za sprzedaż którego w Niemczech można było lepiej pożyć tutaj.
Co takiego w twoim życiu sprawiło, że zainteresowałeś się bębnami?
Byłem czternastolatkiem. U kumpla w domu w Szczecinie stał na telewizorze bęben. Strasznie mi się spodobał. Zacząłem go zgłębiać. Wtedy też interesowałem się szeroko pojętą kulturą. W telewizji puszczali gówno, w radiu papkę z wyjątkami, więc młodzi ludzie spędzali czas albo uprawiając sport, albo grając muzykę. Muzykowałem z różnymi gitarzystami, których było pełno. Bębniarzy, jak zwykle było jak na lekarstwo. Grałem na bębnach. Załapałem się na falę bębniarstwa, na której serfuję do dziś. Mam 59 lat, a od ponad 40 żyję bębnami...
No właśnie. Jesteś uważany za pierwszego wytwórcę bębnów w Polsce. A przecież bębny były obecne w naszej kulturze wcześniej.
Oczywiście, że były. O mnie zaś mówią, że jestem pierwszym w kraju, który zaczął robić bębny w czasach nowoczesnych. Ale w tym samym czasie, rzecz jasna, bębny były obecne w całej kulturze euroamerykańskiej. Załapałem się na tę falę, nie będąc dokładnie tego świadom.
Ale Santanę i grających z nim bębniarzy nasłuchiwałeś...
Oczywiście! To właśnie były te wyjątki między radiową papką. Oprócz tego, że graliśmy swoje rytmy, bazowaliśmy na tym i graliśmy to, co udało się usłyszeć z dalekiego świata. Dziś ten świat jest na wyciągnięcie ręki. W tamtych czasach była to wyprawa w kosmos. Nie było nowych mediów, które niosły wiedzę. Z drugiej strony kompletnie nie odczuwało się aż tak bardzo ich braku. Robiliśmy swoje i dawało nam to ogromną radość.
A dziś? Jak jest dziś?
Dziś mamy wszystko. I cieszę się, że mogę powiedzieć po tych czterdziestu latach wędrówki z bębnami, że mamy naprawdę znakomite środowisko perkusjonistów. Mamy kilka mocnych ośrodków bębniarskich - Wrocław, Poznań, Kraków, Łódź. Mamy wspaniałych, cholernie zdolnych i wszechstronnych muzyków, którzy śmiało mogliby grać, a wielu już gra z największymi artystami na największych scenach. Uczymy się. Nie odstajemy od innych. To bardzo ważne, bo bardzo odstawaliśmy.
Jaka jest twoja definicja pulsu?
To jeden z tematów moich warsztatów bębniarskich, gdzie szukamy pulsu. Granie na bębnach to jest przerywanie ciszy. Cała muzyka to przerywanie ciszy. Granie rytmu to porządkowanie pauz, ciszy. Pulsacja to coś o jeden stopień głębiej. To jest to coś, co jest niewidzialną i niegraną siatką cisz i dźwięków.
Materiał przygotował: Wojtek Andrzejewski.
fot. Mikołaj Myczkowski, Tomasz Jakobielski
www.jakobielski.com/blog
Wywiad ukazał się w numerze luty 2017
Powiązane artykuły
QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…