Maciek Gołyźniak

Dodano: 08.05.2017
Ciężko jest opisać w kilku słowach tego perkusistę. Postać niesamowicie barwna, wnosząca duże ożywienie do świata polskich bębnów, ale nie poprzez tanią efektowność tylko jakość jakiej jeszcze u nas nie było na rynku.
Ten artykuł czytasz ZA DARMO w ramach bezpłatnego dostępu. Zarejestruj się i zaloguj, by mieć dostęp do wszystkich treści. Możesz też wykupić dostęp cyfrowy i wesprzeć rozwój serwisu.

Chodzi tu nie tylko o jego grę, ale też sposób bycia i podejścia do spraw związanych z życiem bębniarza. Szarpie za wiele delikatnych strun, bywa kontrowersyjny, chociaż jest to raczej wynik jego bezkompromisowości. Mocno wyczulony na to, z kim, gdzie, jak i czym. Niniejszy alfabet będzie chyba największym wyznaniem, jakie kiedykolwiek poczynił publicznie, a i tu między konkretnymi poglądami na poszczególne tematy znajdą się tajemnicze białe plamy milczenia.

AGOP Istanbul, marka talerzy, którą? Na której? Z którą? Jak to jest?

Agop to marka, obok której nie przejdziesz obojętnie. Marka, którą należy cenić w dzisiejszym świecie szybkiego biznesu i nieustannego kopiowania. Jest unikatowa i niepowtarzalna. Nie ustrzega się powierzchownych skaz, które, nomen omen, przekuto w niepowtarzalny właśnie charakter, a które dodają osobistego koloru każdemu z tych instrumentów. To trudny i wymagający partner w muzykowaniu. Jeśli szukasz łatwych i powtarzalnych brzmień, idź gdzie indziej. Jeśli zniszczysz talerz, drugi nie będzie taki sam. I ta filozofia, bo to filozofia twórczej pracy w Agopie, jest mi bardzo bliska. Zabrzmię jak wariat, ale ja nie umiem traktować instrumentów jak rzeczy. Ja się z nimi chyba nawet na swój sposób przyjaźnię. Dbam o nie. Wiem, które i do czego posłużą. Właściwie wiesz co? Pytasz, jak to jest? Więc wróć. Agop to nie marka. To definicja tureckiego brzmienia i spuścizny po wielosetletniej tradycji. To kilkunastu facetów pracujących przy piecu, którzy roztopioną substancję zamieniają w instrumenty. Żadnych półśrodków. Od A do Z. Definicja handmade’u. Tyle.

BAD BERLEBURG, czyli siedziba fabryki Sonor. Odwiedziłeś, nudziłeś się?

Nuda to ostatnie słowo, którego bym użył. Może zniecierpliwienie. Takie, wstyd to przyznać, dziecięce. Już, tu, teraz, grać, testować… Legoland po prostu. Żartuję trochę, a trochę tak było. Widziałem już kiedyś znakomitą fabrykę. Jechałem więc z pewnym wyobrażeniem. Mam kilkoro niemieckich znajomych, toteż miałem pewien obraz tego, jakiej filozofii tak pracy, jak i wobec własnego brandu, mogę się spodziewać, ale to, co zastałem, zaskoczyło mnie całkowicie. Bad Berleburg okazał się być czymś więcej niż fabryką. Jedyne słowo, jakim umiem opisać to miejsce, to manufaktura. Na dodatek pełna ludzi dumnych z tego, co robią. Absolutnie temu oddanych i wyspecjalizowanych w swoich umiejętnościach. Zaopiekowano się mną godnie, wycieczka trwała 4 godziny z górą. Jak sądzę byłem tam pod pewną obserwacją. Zdaje się, że jeśli był to swego rodzaju egzamin, to chyba zaliczyłem.

Wiesz, to jest niebywałe, że w niezmienionym kształcie firma Sonor istnieje od 141 lat. Pisanie o honorze i zaszczycie, że mogę z nimi współpracować, brzmi zawsze nieco sztucznie, ale to nie jest firma dla każdego i dość szybko to ustaliliśmy z Thomasem Barthem, szefem relacji z artystami. Bardzo mi to odpowiada, równie mocno jak instrumenty, które wielkim szacunkiem darzę od wielu lat. Pierwszy i zresztą jedyny katalog, jaki miałem będąc dzieciakiem był właśnie firmy Sonor. To samo zdjęcie Steve’a Smitha, które było w tym katalogu, wisi w jednym z pomieszczeń fabryki. Swoista i znacząca podróż w czasie. Trochę wierzę w znaki i uznałem to właśnie za znak. Jest mi w ogóle po drodze z ludźmi, którzy mają pasję, która poza byciem sposobem na życie i zarobkowanie, ma nadrzędną rolę w ich życiu. To z jednej strony duża odwaga - postawić na pasję. Z drugiej, jeśli jesteś w tym najlepszy, jak tylko potrafisz, zawsze jest nagroda. W Sonorze nie brakuje ani pasji ani znakomitych instrumentów, ani filozofii. Bardzo się cieszę na tę wspólną drogę. O nowych znajomościach, może nawet zalążkach przyjaźni, nawet nie wspomnę, żeby nie zapeszyć.


CYMBAŁKI czyli symbol pierwszego instrumentu. Przeszedłeś długą drogę w tej kwestii, przypomnij sobie początki.

Nie podpuszczaj mnie, nie ma czegoś takiego jak cymbałki. Dzwonki. To są dzwonki! Cymbały to ewentualnie ci, którzy na nich grają, jak mawiała moja‚pani od muzyki. A poważnie… Pierwsze bębny? Jakiś kompletny ulepek. Kawałek statywu, tom tom zwany wtedy pół-kociołkiem, bez spodniej membrany. Pierwszego Polmuza widziałem u wujka Ryszarda. Ależ to dobry bębniarz był. Samorodek, strasznie dobrze stopą grał. Bębny stały w domu, to - jak nikt nie patrzył - dotykało się, postukało palcem. Może miałem ze cztery, pięć, może ciut więcej lat… Potem mi tego Polmuza pożyczył. Wstawiłem ten zestaw w zimowe ferie do salki w szkole i tam tłukłem do kaset. Nic nie było, pałek nie było, naciągów nie było… Ale była potrzeba, pasja jakaś taka nie do zatrzymania. To było coś, co pamiętam, jakby było wczoraj. Kolekcjonuję te chwile, żeby "nie odjechać", żeby mi się nie wydawało i żebym pamiętał, skąd przyszedłem, bo dokąd zmierzam wiem od lat. Miałem komplet pałek, oklejonych plastrem z apteki, tak delikatnie grałem, żeby na dłużej starczyły… Straszna bieda wtedy była. Ale jakoś ulepiłem ten zestaw.

Potem miałem już swojego własnego Polmuza. W znakomitym stanie, z jakiejś jednostki wojskowej. Dałem za niego koledze nowiutkiego Walkmana Philipsa, z autoreversem, systemem Dolby i słuchawkami dousznymi, na którego chyba ze dwa lata pracowałem w weekendy. Ryczałem jak bóbr, poważnie. Słuchanie muzy to była podstawa mojego bytu. Motogodziny wyrabiałem w autobusach, jeżdżąc w kółko od pętli do pętli, słuchając muzyki, więc ten walkman, sam rozumiesz… Ale coś mi mówiło, że tak trzeba, że muszę mieć te bębny i na nich cisnąć. Wiem, brzmię jak klecha, ale trudno. Tak było. Mam takie przekonanie, że owszem, nie ukrywajmy, grało się, żeby się koleżankom do biustów tulić, żeby być ciut ponad codzienność, żeby być jak idole, których mi w Toruniu nie brakowało, ale jednak ponad wszystko chodziło o muzykę. Nikt nie myślał o pieniądzach, karierach i honorariach. Byliśmy dzieciakami, ale mieliśmy pasję i zasady. Jedna została mi do dziś i mam kłopot z tymi, którzy nieco inaczej podchodzą do materii. Mianowicie - nie ćwiczysz? Nie grasz. To było proste. Próby służyły do grania, nie do potykania się o instrument czy uczenia czegokolwiek. Próba to było misterium i ja się tego słowa nie boję. Święty czas. Mój kolega, znakomity i wtedy i dziś gitarzysta mawiał: "Ćwiczy się w domu". I tu już tylko kropkę należy postawić.

DUDA-MELLER-GOŁYŹNIAK. Projekt, którego skala odbioru przez ludzi cię zaskoczyła?

My niczego nie oczekiwaliśmy. Zresztą dalej nie oczekujemy, być może dlatego tyle dobra się wydarzyło i tyle naprawdę dobrych recenzji na nas spadło. W tym kontekście to oczywiście pewne zaskoczenie. "Breaking Habits" powstała z potrzeby skoku w bok, oddania zalegającej energii, której nijak nie było jak spożytkować na rodzimym gruncie. Ciut mnie mierzi, choć bardzo to szanuję, żonglowanie pojęciem "supergrupa". Mam do tego ambiwalentny stosunek i po prawdzie bardziej mnie to zawstydza niż raduje i nie o fałszywą skromność tu chodzi. Rzeczywiście płyta się bardzo dobrze sprzedała, trzeba było dotłoczyć nakład jeszcze, zanim wyszła do sklepów. To mnie raduje, że ludzie chcą nas słuchać, że kupują winyl, będący pewną definicją brzmienia, które chcieliśmy uzyskać. Że piszą, jak się cieszą, że zrobiliśmy muzykę, której im od dawna brakowało. To mnie zaskakuje i raduje bardzo, bo jak wiesz, nie mieliśmy żadnych założeń. Zrobiliśmy to wszystko sami, wiedząc jedynie, co chcemy nagrać. Nie stoi za nami żadna machina promocyjna, budżet reklamowy i marka odzieżowa, tylko partner i wydawca z pasją do muzyki. Udzielamy tylu wywiadów, ilu się od nas oczekuje, ale wszystko z szacunkiem i podporządkowaniem naszym codziennym zajęciom i formacjom.

Mnie chyba zaskoczyła inna rzecz niż odbiór tej płyty. Może nawet bardziej zdziwiła. Mianowicie, jak bardzo prosto jest osiągnąć to, co się chce, jeśli tylko jesteś wystarczająco kompetentny, dobierasz właściwych ludzi do współpracy, których łatwo zarazić entuzjazmem i którzy widząc twój profesjonalizm, jasną wizję i właśnie te kompetencje, natychmiast wkładają twoje buty i ruszają do pracy z tobą z pełnym wachlarzem swoich umiejętności. Używam na własne potrzeby takiego nieco górnolotnego terminu, jak "dystrybucja kompetencji". Bardzo, ale to bardzo szanuję pracę innych i nie ingeruję w nią. Nie lubię, kiedy się mną dyryguje, bez wizji i po omacku i sam tego nie robię. Robert Szydło - nasz inżynier miksu, Michał Wasyl - realizator nagrania w studio, odczytali nasze intencje w lot. Wspaniały czas, rozkwit przyjaźni i nadspodziewany efekt. Dodatkowo przestrzeń i zaplecze, jakie stworzył nam wydawca Piotrek Kosiński, dały nam swobodę twórczą tak dużą, że aż nieprzyzwoitą. Wolność po prostu. Trudno mi sobie wyobrazić lepsze okoliczności i pracy, i tworzenia w ogóle.

ERSOZ Burak może być synonimem słowa na "E" Endorsering, ale czy tylko?

Może być i jest. Ale nie tylko. Po kolei. Burak Ersoz jest szefem relacji z artystami w firmie Istanbul Agop. Życzę każdemu takiej relacji i takich ludzi do współpracy. Burak jest przede wszystkim świetnym perkusistą, co ułatwia bardzo zawodowy charakter naszej relacji. On po prostu rozumie, o czym ja do niego "rozmawiam", opisując ten czy inny talerz. Mam kontrakt z fabryką, to jest poważne zobowiązanie, ale też ogromny komfort. Żeby obopólnie z tego korzystać, nauczyliśmy się przez te lata ze sobą współpracować, szanować swój czas i potrzeby. Wielokrotnie spotkaliśmy się osobiście i w Turcji, i w Polsce, toteż zupełnie przypadkiem okazało się, że się przyjaźnimy. Że sporo o sobie wiemy, o prywatności, o poglądach, o fascynacjach muzycznych i kulinarnych, bo tu również znaleźliśmy wspólne "pole eksploatacji". Pamiętam bardzo dobrze moją wizytę w fabryce Agopa w Stambule. Trochę się badaliśmy, zjedliśmy jakieś obłędne, miejscowe specjały i w ogóle nie rozmawialiśmy o "blachach". Gadaliśmy sobie jak starzy znajomi, po prostu się poznając. Pokazaliśmy sobie to ludzkie oblicze, nie takie sceniczne, nie to z nastroszonymi piórami, tylko takie codzienne, zwykłe, koleżeńskie. Bo endorsement to są ludzie, relacje między nimi. Nie instrumenty. Instrumenty są punktem wyjścia i o nie chodzi, ale pracuje się z ludźmi. Dlatego dobrze jest dobrze trafić. Dlatego tak ważne są bezpośrednie relacje, zainwestowanie w nie. Co lepszego może spotkać muzyka niż zaproszenie do fabryki jego ulubionych instrumentów? Wsiadasz w samolot i lecisz. O co innego w tym chodzi? Dla mnie to ogromny zaszczyt i spełnienie marzeń. Na końcu jesteśmy mniejszą lub większą sumą doświadczeń, spotkanych ludzi i widzianych rzeczy. To nas określa. To, ile umiemy z tego zabrać ze sobą, kim nas to czyni. Mnie znajomość z Burakiem uczyniła, jeśli nie lepszym człowiekiem, to na pewno bardzo świadomym endorserem i nie dlatego, że ktoś każe mi się zachowywać w ten czy inny sposób, czy mówić takie lub inne rzeczy. Nie. Tylko dlatego, że swoją postawą, szacunkiem do mnie, choć kim ja dla tej firmy tak po prawdzie jestem, traktowaniem moich potrzeb, pokazał mi, jak jestem dla niego ważny. To jest bezcenne. Lojalność i szacunek są dla mnie najważniejsze. Burak jest uosobieniem tych cech i absolutnym wzorem relacji muzyk-firma.


FACEBOOK. Czym jest ten portal?

Narzędziem. Kontaktu, pracy, promocji. Również rozrywki. Ale ponad wszystko złodziejem czasu. Niepokoi mnie fakt, jak wielu ludzi uzurpuje sobie prawo do korzystania z komunikatora na FB i oczekuje natychmiastowej reakcji. Dla mnie jest to brak szacunku do mojej pracy i czasu. Jeśli akurat nie gram, nagrywam czy odpoczywam, to z reguły jestem w sali i staram się ćwiczyć. Od pewnego czasu wyłączam dzwonki, odkładam telefon, ale nie wszystkich to przekonuje. Muszę zastosować nowe środki obrony (śmiech). Poza tym to genialny przykład, jak bardzo zmieniają się czasy. Już się nie spotykamy jak kiedyś. Dodatkowo słowo pisane nie ma barwy, tonu, jest wyzute z właściwego sensu i to wprowadza nieporozumienia. Ile razy usłyszałeś: "Nie, nie to miałem na myśli"? Lipa, unikam, stosuję do wymiany podstawowych informacji, dat etc.

Czym innym jest fanpage, który prowadzę. Bardzo poważnie traktuję tę formę komunikacji, bo poważnie i z szacunkiem traktuję tych, którzy mnie tam śledzą. A jest ich już dobrze ponad dwa tysiące, co uważam za wielki zaszczyt. Czuję sporą odpowiedzialność za słowa, które piszę i staram się unikać bon motów i coachingowych bredni. Choć pewnie nie zawsze się udaje. Raczej dzielę się przemyśleniami i zachęcam do pracy. Ostatnio spotkałem się z opinią, że jest to jeden z najszczerzej prowadzonych fanpejdży na FB. Była to opinia osoby bardzo światłej i obytej w świecie ogólno pojętej promocji i reklamy. Bardzo mnie to zaskoczyło i ucieszyło, tym bardziej, że kliknięcie "publikuj" zawsze mnie dużo kosztuje, szczególnie, że piszę naprawdę tylko wtedy, kiedy czuję potrzebę podzielenia się jakąś myślą. A poza tym patrz pkt 1 - Facebook to złodziej czasu, miejsce fikcyjnych karier i nieustannych sukcesów. Jak mawiają Amerykanie: "Fake it till make it" (śmiech).

GOTOWANIE. Jeśli nie bębny to kuchnia?

Uwielbiam. I gotować, i jeść - niestety. Poważnie traktuję smak. Nie palę i nigdy nie paliłem, więc tak sobie myślę, że smak mam może mniej przytłumiony. Kuchnia to jest taka enklawa, do której idę odpocząć, wyłączyć się i zresetować energię. Temu się trzeba kompletnie oddać, inaczej "przeciągniesz", przypalisz, przesolisz albo utniesz sobie palec. To moja ogromna pasja i nie chciałbym chyba musieć jej kiedykolwiek zamieniać w biznes. Lubię gotować najbliższym. Często robię własnoręczne prezenty kulinarne. W tym roku na święta rozdałem kilkanaście porcji pasztetu z królika, osobiście pieczone buraczki z chrzanem i ciastka owsiane. Lubię to, lubię smakować. Trudno jest mnie oszukać w knajpie. Ale nie jestem "francuskim pieskiem". Będąc muzykiem nie możesz wybrzydzać w trasie na ociekającą majonezem kanapkę z jajkiem ze stacji. To nie tylko mało możliwe, ale też bardzo uprzykrza życie współtowarzyszom. Ale zdarza mi się czasem wejść do "lokalu", poczuć woń i zarządzić bez pardonu odwrót. Złe jedzenie wyczuję na kilometr. Masz tak, że patrzysz na czyjeś bębny i wiesz, co się wydarzy i z kim masz do czynienia? Ja mam tak - oprócz bębnów - z nożami, pokaż mi swój nóż, a powiem ci, jakim jesteś kucharzem (śmiech).

HORROR jest wtedy, gdy muszę, gdy trzeba, gdy dzieje się…

Nie mam przekonania, czy w tym względnie spokojnym jednak czasie bez wojen, w kontekście bębnów można w ogóle używać tak wielkiego słowa. Mamy dach nad głową, jemy i ubieramy się lepiej lub gorzej, ale jednak. Ale rozumiejąc konwencję pytania odpowiem tak - nie na darmo istnieje porzekadło "Człowiek człowiekowi zgotował ten los" . Oczywiście tragiczny, historyczny kontekst jest niewspółmierny, ale te nasze "zawodowe" horrory to nic innego jak ludzie. Sami wzajemnie generujemy jakieś donikąd prowadzące sytuacje. To się chyba bierze z niespełnienia, kompleksów, ludzi wykonujących pracę z przymusu albo z powodu braku lepszych perspektyw…

Trudno mi oceniać, ale te "graniczne" sytuacje to często ludzka niechęć, głupota albo kompleksy. A wystarczyłoby się szanować. Zawsze się witam, zawsze dziękuję ekipom i nie widzę w tym problemu. Ale cwaniakującego koleżkę z obsługi klubu czy sceny, to niejednokrotnie bym oklepał dla przykładu. Brak szacunku, brak kompetencji, w d… manie - to są takie przywary branży, które wciąż gdzieś tam majaczą. O, wiem! Nieczytanie riderów technicznych to jest horror. Powinno się za tekst "Wczoraj grała Maryla i było dobrze" lać w pysk. Bylejakość, "damy radę"… Tak, to się wpisuje w słowo "horror".

INDYWIDUALISTA to pojęcie pejoratywne czy melioratywne w muzyce, na scenie i w studio?

Trudny temat. I jedno, i drugie. Dużo lat musi minąć, żeby wypracować sobie taką markę, by kojarzono cię z takim czy innym podejściem, stylem, zestawem umiejętności czy brzmieniem, ale i szczególną wrażliwością. Dodatkowo ktoś musi być wyjątkowo świadomy i spełniony jednocześnie - artysta, kompozytor, producent, żeby "puścić" muzyka wolno, dając jedynie wskazówki, jakiego efektu się spodziewa. Wtedy można powiedzieć, że jesteś beneficjentem swojej indywidualności, czyli pojęcie jest melioratywne. Ale z drugiej strony zostałeś wynajęty do konkretnej pracy, są pewne oczekiwania, czas to pieniądz w studio, więc trzeba też tę wizję realizować, stłumić swoją indywidualność jako muzyka. Przemycać raczej niż narzucać. Czasem w ogóle nie chodzi o indywidualność, a o wykonanie konkretnego zadania, zapisanego, nagranego jako demo, różnie. Wtedy indywidualność zdaje się być pejoratywną, zbędną cechą.

Staram się dokonywać innego rozróżnienia na potrzeby własnej pracy czy w studio, czy na scenie. Jeśli nagrywam autorską muzykę, inwestuję swój czas, swoje pieniądze i na końcu będę się pod tym podpisywał. Stawiam na własne przeczucia i intuicję, kieruję się własnymi wyborami i podejmuję ostateczne decyzje. Tego też oczekuję od współpracowników i ludzi do tej pracy wynajętych - realizacji wizji i nienarzucania się ze swoimi, współpracy i szacunku. Jeśli jestem wynajęty do pracy i ktoś płaci moje honorarium, to jemu zostawiam decyzję i jestem do jego dyspozycji, zagram z najwyższą starannością oczekiwane ode mnie dźwięki, chyba, że znacząco uderzają w moje poczucie estetyki i niechętnie chciałbym się pod tym podpisać. Niby pecunia non olet, ale czujnym trzeba być. Tak to widzę.

A, zapomniałbym. Jest jeszcze ważny aspekt pracy nad sobą, poszukiwania własnego, odrębnego stylu. Rozpoznawalnego. Nie jest to proste w czasach, kiedy masz wrażenie, że wszystkie nuty zostały już zagrane. A jednak. Ci, którzy potrafią znaleźć niewyeksploatowaną przestrzeń lub zredefiniować styl na nowo, to właśnie ci indywidualiści, którym kibicuję i pochwalam. I zazdroszczę w najlepszy możliwy sposób. Słabszym kopiom bardzo dziękuję.


JAKOŚĆ w sprzęcie do grania, jeżdżenia, gotowania, ubierania. Cenisz jakość.

Od dzieciństwa towarzyszy mi takie zasłyszane powiedzenie, które często podpowiada mi pewne rozwiązania. Mianowicie: "Ludzi ubogich nie stać na rzeczy tanie". Ta pewna przewrotność ma dla mnie wielki sens. Daleki jestem od ubóstwa, na świecie jest mnóstwo okropnej biedy. Za rogiem nawet. Ale też nie jestem krezusem opływającym w złoto. Bycie muzykiem to sezonowa praca. Trzeba być jednak gospodarnym człowiekiem. Jakość używanych rzeczy może mieć tu znaczenie. Trwałość, wytrzymałość, wykonanie… Na pewno dobrze jest móc sobie pozwolić na dobre rzeczy, ale jestem wrogiem zapożyczania się tylko po to, żeby mieć. Potrzebę posiadania rozumiem jak najbardziej, jesteśmy tylko ludźmi, podoba mi się Turbodoładowany Range Rover V8, ale mierzę siły na zamiary. Mniej tej mądrości miałem, będąc młodym człowiekiem. Skromnie żyliśmy, więc chęć posiadania tego, co zamożniejsi koledzy, jakichś markowych jeansów czy fajnej torby, była silna. Dzieciaki umieją dać ci odczuć, że nie masz, że jesteś gorszy. Ale mam wrażenie, że dobrze odebrałem tę lekcję.

KARIERA. Co oznacza to słowo dla ciebie jako muzyka perkusisty w Polsce?

W ogóle nie myślę w tych kategoriach. Staram się jak umiem dbać o swoje sprawy. Robić najlepiej, jak umiem to, czego się ode mnie oczekuje.

LEGENDĄ być, legendami są, legendą się staje, bo…

Bo się po prostu robi to, w co się wierzy? Najlepiej, jak się umie? Szczerze? Nie udając nikogo i na nic nie licząc? Nie wiem, Redaktorze. Nie mam pojęcia. Myślę sobie, że właściwie legendą czynią cię inni ludzie. Ci, których życie zmieniłeś tym, co robisz. Legendarny aktor, piłkarz, muzyk, kompozytor… To na pewno zestaw cech, jakichś wyjątkowych umiejętności, które w danym czasie i miejscu, odcisnęły na kimś duże piętno. To inni czynią cię legendą, wszystko, co możesz zrobić to robić uczciwie to, co kochasz, iść swoją drogą. A czas pokaże, ludzie, słuchacze, widzowie, odbiorcy, czy zapiszesz się na kartach historii i w jaki sposób. I nie łączyłbym tego z powszechną obecnością w ludzkiej świadomości czy popularnością. Pewnie można temu pomóc, można ustawić się bardziej do wiatru i dzięki większemu sprytowi przejść do historii. Tesla i Edison wydają się być dobrym i spektakularnym przykładem. Zresztą podpieranie się talentami innych ludzi jest popularne do dziś. Nie mnie to oceniać i nie ja ustalam, kto jest czy będzie legendą. Dla mnie legendą jest mój dziadek Feliks.

ŁAKOMSTWO na sprzęt, sławę i słodycze?

Apetyt. Łakomstwo nie. Apetyt. Jeśli siedzisz parę godzin dziennie, pracując nad sobą w salce, to musi przyjść moment, kiedy chcesz to zdyskontować, usłyszeć dobre słowo i być poklepanym po plecach. Gorzej, kiedy proporcja jest odwrotna i parę godzin dziennie snujesz po knajpach rzewne "sny o potędze" i godzinkę spędzasz z instrumentem, jeśli w ogóle. Tyle o sławie, bo jak bardzo może być sławny muzyk czy bębniarz? Słodycze domowe tak. Staram się już nie podjadać, ale sernika mamy nie odmówię, choćbym chciał. Co do sprzętu, niby nigdy go dość, ale staram się nie kolekcjonować instrumentów. Nie stać mnie na to i uważam, że powinny grać, a nie leżeć w kolekcjach. Mam piękne, dobrze grające instrumenty, które spełniają wszystkie moje potrzeby i oczekiwania.

MONIKA Brodka była ważnym okresem w twym życiu muzycznym…

Bez dwóch zdań. W kontekście mojego zeszłorocznego odejścia od zespołu Moniki zabrzmi to może kuriozalnie, ale ja się tam bardzo dużo nauczyłem. Mówię teraz absolutnie "wystudzony" z emocji tego rozstania. Nauczyłem się bardzo dużo, mogąc przyglądać się, jak konsekwentnie realizowała i realizuje swoją artystyczną wizję. Dla mnie nie była to współpraca szczególnie łatwa, ale nie na łatwości polega rozwój. Zdecydowanie się rozwinąłem i jako muzyk, i jako człowiek. Zjechaliśmy pół świata. Nikt mi nie zabierze tego doświadczenia. Nagraliśmy wspólnie znakomitą, przełomową płytę, poznałem i muzykowałem ze znakomitymi koleżankami i kolegami. To są bezcenne doświadczenia i jestem Monice za nie bardzo wdzięczny. Życzyłbym sobie takiej kariery i konsekwencji. Naprawdę wspominam ten czas bardzo dobrze. Jesteśmy w dobrej relacji i rozstaliśmy się z dużą klasą. Mam też wrażenie, że do samego końca wykorzystałem nadarzające się możliwości. Na pewno to, kim dzisiaj jestem, jest w dużej mierze wypadkową tamtego czasu, który wykorzystałem chyba do granic. To było wspaniałe sześć lat, pod każdym względem. Tak pod względem tego, kim chcę być i co robić oraz tego, kim na pewno nie chcę być i czego na pewno nie chcę robić. Patrzę na ten czas w kategorii ogromnego zawodowego i życiowego sukcesu. Mogę tylko podziękować, że miałem tę możliwość i Monice, i Bartkowi Dziedzicowi, który montował skład na Grandę i pierwsze trasy.

NATALIA Nykiel. Grasz z nią teraz. Co w tym graniu lubisz?

Wszystko. Jest to bardzo wesoła kompania, ale tez wyjątkowo dobrze zorganizowana we wszystkich aspektach, o jakich możesz pomyśleć. Bardzo podoba mi się konsekwentna realizacja pomysłu na stronę wizualną, świetlną i brak kompromisów w najważniejszych dla mnie kwestiach. Ogromna zasługa managementu Natalii w tym, jak to funkcjonuje i w którym jesteśmy miejscu. Jak wiemy, człowiek przyzwyczaja się do dobrego, a to, jaką drogę przeszedłem z Moniką Brodką i dokąd doszliśmy, przetarło szlaki, ale też wyznaczyło pewne oczekiwania. Widzę tu dużo podobieństw i bardzo mnie to cieszy, że młody artysta idzie bezkompromisowo swoją drogą. Dla mnie, najstarszego w zespole, jest to bardzo cenne doświadczenie, napawające mnie nadzieją. Muzycznie też realizuje się bardzo dobrze. Zawsze lubiłem klubowe, żywe granie, od kiedy zobaczyłem kunszt i maestrię MOLOKO, grające na żywo. W ogóle brytyjska scena elektroniczna bardzo mnie kształtowała na początku mojej drogi. Uważam takie granie za duże wyzwanie i wierz mi, schodzę mokry ze sceny po ponad godzinnym koncercie. Natalia jest bardzo zorientowana na bębny i ich obecność, więc pamiętając o pilnowaniu groovu, aranżu i wszystkich "kopów", mogę też napawać się niezmąconą ograniczeniami radością gry. Czuję duży szacunek Natalii i zaufanie w tej kwestii. Zresztą odwzajemnione. To jest dla mnie bezcenne i niech to trwa.


OKŁADKA w Perkusiście, okładka gdziekolwiek…

Wielu pewnie pomyśli, że to synonim próżności. I w szerszym kontekście to by było takie nasze, polskie. Umniejszanie, ciągnięcie w dół. "Gdzie się pchasz, w domu siedź". A dla mnie to zaszczyt, wyróżnienie, zwieńczenie pewnego okresu. Mam wyjątkową świadomość, że się od tego nie stanę lepszym muzykiem, więc bez obaw. Właściwie czym mógłbym - zajmując się tym zawodowo od wielu lat - cieszyć się bardziej? Wzmianką w "Świecie Działkowca"? Dziękuję, cieszę się, robię swoje i jeszcze tu wrócę. Wciąż tak mało umiem, że wyzwań mi nie zabraknie, a tym samym może dam o sobie jeszcze znać. Liczę po cichu na to, że ta okładka to naturalna konsekwencja pracy, pomysłu i nieoglądania się za siebie. Nomen omen konsekwencji właśnie. Jeśli tak, to wspaniale.

PRYWATNOŚĆ u ciebie jest chroniona, bo są bębny, kuchnia i… tyle.

Jest i będzie. Z szacunku. Dom to dom. Musi być w nim wsparcie, zrozumienie i spokój. Różne rzeczy się do domu przynosi, różne energie i choć staram się to gasić na progu, to jednak intensywność zajęć i emocji czasem jest silniejsza. W domu szybko stygnę. To bardzo cenne.

ROMANTYCZNOŚĆ. Tu nic nie dodam, rozwiń, jak chcesz…

Chyba mamy to wpisane w naszą słowiańską duszę… Chyba sporo romantyzmu mam w sobie, choć nie mnie to oceniać. Często zdaję sobie sprawę, jak bardzo niepoważne musi być dla tzw. "normalsów" to, co robię. "A da się z tego żyć"? "No dobra, grasz, ale gdzie pracujesz…"? Wiesz, to są pytania częstsze niż można by sądzić, znaczy, że nie każdy ma w sobie jednak tyle tego romantyzmu, żeby zrozumieć potrzebę tworzenia, "odlatywania" w tych swoich twórczych chwilach gdzieś do innego, paralelnego świata. Romantyzm świetnie by mi tu pasował, bo jest mniej niebezpieczny i znacznie bardziej nobilitujący niż inne epitety, mogące określać dorosłego faceta, walącego dwoma kijami w jakieś bębny. Bo dla wielu ludzi właśnie takimi garkotłukami jesteśmy. Ale tu musielibyśmy wdepnąć w niską kulturę, żadną edukację i świat migających szybko obrazków. A to nijak w romantyzm się nie wpisuje, a w pewną martyrologię, której chciałbym uniknąć. Romantyzm to piękna cecha, jednak niebezpieczna w połączeniu z pewną naiwnością. W naszej branży romantyczny naiwniak to idealny kąsek dla wszelkiej maści hochsztaplerów.

SORRY Boys, po prostu.

Długa droga już za nami. Upadki, wzloty, trasy, przestoje, ale wciąż do przodu. Czasem na siebie warkniemy, ale zawsze "piona" i na scenę, to samo, kiedy schodzimy. Jak w dobrym, namiętnym związku. Tak się to niewinnie zaczęło, właściwie od zastępstwa, a nagraliśmy już drugą płytę (trzecią zespołu). Znalazłem dla siebie przestrzeń w tym graniu, spełniam się. Czasem mogę pograć więcej, czasem chowam się za plecy innych. Jesteśmy na chwilę przed trasą, więc nie chcę zapeszać, ale mamy na scenie naprawdę dobry przelot. Taką "sztamę". Wiem, kiedy muszę pilnować time’u, kiedy mnie potrzebują, a kiedy mogę trochę popuścić smyczkę i popłynąć, popsocić. Z tajemnic alkowy mogę ci zdradzić, że zawsze mamy o czym gadać w busie i chyba jesteśmy jedynym lub jednym z nielicznych zespołów, które nie obejrzały w busie ani jednego całego filmu, bo się jakoś sobą nie możemy znudzić. Z Bartkiem (Mielczarkiem przyp. red.) znamy się i gramy razem ze dwadzieścia lat, ale zawsze mamy o czym pogadać. Mamy też w zespole wyjątkową zgodność co do brzmienia, performance’u w ogóle. Bardzo lubię te koncerty, wyjątkowo oddaną publiczność. To, że Bela ma zawsze koncept, że wciąż śpiewa o ważnych dla siebie rzeczach. Całkowicie jej ufam artystycznie i czuję podobną emocję i zaufanie z jej strony. W zespole dokonał się niepisany podział kompetencji i idziemy tak przed siebie już piąty rok. Bardzo się cieszę na Roma Tour. 21 dat to naprawdę sporo pracy, ale jedziemy też w ciut odmienionym gronie, z nowym realizatorem dźwięku, moim serdecznym kolegą, nowym, ale zaufanym, znanym mi również technikiem. Więc i sporo nowych doświadczeń przed nami, dłuższa setlista, ale też nowa energia na pokładzie i pomoc w tych absorbujących technicznych aspektach. Mam nowe instrumenty, skorzystałem z szansy i świetnej umowy endorserskiej i naprawdę doskonale je dobrałem. Już się nie mogę doczekać, jak w nie "pacnę" w poznańskim Blue Nocie.

TRASY. Jest coś takiego jeszcze u nas? Jak to wygląda u ciebie? Ścieżki koksu i alkohol strumieniami?

Jak mówiłem chwilę wcześniej, zaczynam pod koniec stycznia trasę z Sorry Boys. 21 dat rozbitych na dwa miesiące. Czy to są trasy z filmów i biografii wielkich zespołów? Nie wiem, ale nie sądzę. Zapytaj Dimona, on jest z Lao w ciągłej trasie, to bardzo pracowity zespół. Albo Pavulona czy Daraya, oni grają trasy na Zachodzie. Polska to nie jest tak duży kraj, jak się wydaje. Nieco ponad dziesięć, może dwanaście-piętnaście dużych miast, różnie przygotowane kluby, potem mniejsze miasta, a więc i siła nabywcza mniejsza i jeszcze mniej przygotowane kluby. Mam to dość dobrze "przejrzane", przemyślane, inaczej bym zwariował. Zjeździłem te kluby wzdłuż i wszerz, i wciąż mnie zaskakują. Trasy są, jakie są, bo mało kto wie, jakie są na nie nakłady. Bilety muszą się sprzedać, bo trzeba zapłacić kilometrówkę za wynajem busa, często noclegi i zawsze ludziom, z którymi pracujesz. Szkopuł w tym, że dojazd do mniejszego klubu w mniejszym mieście kosztuje tyle samo, honoraria realizatorów też, ale bilet musi być tańszy, bo się nie sprzeda… Jak myślisz, czym to się kończy i dla kogo?

Dlatego trasy są, jakie są. Zawsze można siedzieć w domu. Ja wybieram bycie w trasie, choć o tych mitycznych "ścieżkach koksu" i hektolitrach alkoholu ode mnie nie usłyszysz żadnej rzewnej ani drastycznej "melodii". Jest wesoło, jest zabawa, ale wszyscy wiedzą, gdzie jest "raz". Ja wyznaję prostą zasadę, sprzedajesz bilety na koncert - szanuj tych, którzy je kupili. Skacowany muzyk z rozwolnieniem po kebabie, zjedzonym o 4 rano, nie jest atrakcyjny dla mnie jako słuchacza. Sam więc takim kimś nie zamierzam być. Zresztą każdy jest kowalem swojego losu, jak sobie taki muzyk pościeli, tak się wyśpi. Publiczności nie oszukasz, choćby spijała słowa piosenek z twoich ust jak miód. A tak na marginesie, tylko nikomu nie mów, jestem trochę taka "ciepła klucha", opanowałem mistrzostwo bezpardonowego opuszczania imprez hotelowych w stylu brytyjskim. Lubię sen (śmiech).

UPADEK będzie wtedy, gdy…? Jest u muzyka, gdy…?

Nie masz wrażenia, że upadek zawsze jest jednak następstwem braku balansu? Nie chodzi mi o taką cyrkową asekurację, ale o wyważenie środka ciężkości. Nie wiem, jak inni, ale ja staram się bardzo zachować balans w tym, co robię, bo jednak z jednej strony pochłania mnie to bez reszty, a z drugiej staram się postawić granice własnej odporności i ochoty. Wydaje mi się, że taki balans jest właśnie tym bardziej potrzebny, jeśli oddajesz się czemuś całkowicie. Stawiasz na jedną kartę, nie ubezpieczasz się dorywczą pracą etc. Nie neguję tego, tylko przy wyborze, jakiego ja dokonałem, nie mogę sobie pozwolić na błąd, muszę mieć jasną głowę, co i jak robić, jakie podejmować decyzje i jakie będą ich konsekwencje. Muszę mieć też gdzie wrócić, żeby nie zwariować. Dlatego tak dbam o prywatność. Oczywiście byłoby też wspaniale, gdyby okazało się na koniec, że coś godnego uwagi się po sobie zostawiło, że może ktoś cię kojarzy i pamięta, bo - szczerze mówiąc - grać kilkadziesiąt lat, poświęcając temu wiele, jeśli nie wszystko i nic po sobie nie zostawić, to chyba nie jest spełnienie marzeń. To może być coś na kształt "upadku", ale nic chyba bardziej spektakularnego nie przychodzi mi do głowy. No, bo przecież nie będziemy mówić o nałogach. Wszyscy wiemy, dokąd prowadzą i ile karier zakończyły.

WINCENT to firma ze Szwecji, która produkuje pałki…

Pamiętasz, jak zadzwoniłem do ciebie po radę? "Maciek, weź ty mi powiedz, mnie się nie wydaje, że te Wincenty to są świetne pałki, prawda?". Pamiętasz? Tego samego dnia, w którym kupiłem sobie dwie pary tych pałek, zagrałem nimi "z biegu" koncert w Kaliszu z Marzenką Ugorną i Filharmonią Kaliską. Czujne, bardzo wymagające "czytane" granie w trudnej dla "rozrywkowego" zestawu bębnów akustyce i anturażu. Kiedy klasycy widzą bębny, dostają uczulenia. Więc trzeba się w tym mieścić, czytać dokładnie artykulację i ekspresję, żeby orkiestry nie zagłuszać, a tu nowe, spore pały. Ale bardzo mi "usiadły". Szukałem nieco dłuższej pałki i może ciut grubszej, minimalnie. I ta wydawała się znakomita. Ten balans "na przód", kiedy pałka "leci" jest idealny. Są naprawdę pięknie wykonane i chwyt jest taki, jak lubię. Ciepło ciała tylko wzmacnia poczucie trzymania się dłoni. Zwykłe lakierowane albo naturalne leciały mi z rąk. Miałem poczucie, że muszę się trzymać pałki zamiast pozwolić jej poruszać się w dłoni. Bardzo polecam Wincenty w białym wykończeniu wszystkim, którzy doświadczyli podobnych kłopotów. Ta powłoka jest znakomita. Nie mogę też nie podziękować Sebastianowi Adamczykowi i Arkowi Przybyłowi z Music Partners, że tak mnie pięknie pilotowali i przyjęli moją własną sygnaturą do grona endorserów firmy Wincent. To jest świetna sprawa. Nigdy wcześniej nie sygnowałem nic poza PIT-em. Mam nadzieję, że ta sygnatura znajdzie kilku wielbicieli.

YYZ od Rush nie zagrasz, słaby jesteś…

O, dawno już nie słuchałem Pearta. Zawsze miałem ogromny szacunek do jego gry i do Rush, na którym się wychowałem, ale zaskoczę cię może, o inny rodzaj ekspresji na instrumencie od początku mi chodziło. Fascynowały mnie zawsze "te kocie ruchy", cała ta tkanka "ghostów" u Gadda, Steve’a Jordana, potem Carlocka, takie nienachalne przemycanie swojego kunsztu, powodowanie, że ludzie mimowolnie się zaczynają ruszać. Jeszcze będąc dzieciakiem, nie mając pojęcia o graniu, miałem jakieś podskórne przekonanie, że "groove" to jest to wszystko, co jest pomiędzy nutami, że ten czas i zagospodarowanie go akompaniamentem między "dwa" i "cztery" to jest to coś, co należy zgłębiać. U Peart’a mi tego brakowało, ale za to koncepcyjne pomysły były znakomite na owe czasy. Choć przyznam ci się, że poznałem YYZ w wersji intro do utworu "To Defy the Laws of Tradition" Primusa. Czy zagram? No zagram, te unisona ze wstępu "wyśpiewam" aż do solówki gitarowej pewnie bezbłędnie (śmiech).

ZAWIŚĆ, zazdrość w bębnach, po co i dlaczego?

Tak po prawdzie, wolałbym, żebyśmy rozmawiali o czysto hipotetycznej sytuacji, takiej, która w żadnym razie nie ma miejsca. Ale coś mi mówi, że skoro pytasz, to jednak coś takiego pewnie istnieje. Ani zazdrość ani zawiść mnie nie napędza. Nie wiem, czy mnie ludzka zawiść czy zazdrość dotknęła. Może w formie jakiejś opinii o mnie, tak. Może mnie gdzieś nie polecono do pracy, może komuś nie odpowiadało, kim jestem, ale czy to z zawiści? Chyba nie. Wolałbym, żeby nie. Trochę mnie to śmieszy, bo właściwie o co można być zazdrosnym w kontekście naszej pracy? O czyjeś instrumenty? Ilość pracy? Bo chyba nie o umiejętności czy czas, który im poświęca? Wszyscy mamy 24 godziny 7 dni w tygodniu na swoje życie. Ktoś poukładał swoje życie wokół muzyki, ktoś inny wokół czegoś innego. To są wybory, czasem z konieczności, ale wciąż jednak wybory. Dlatego jak można ich komuś zazdrościć? Ale jeśli pytasz "po co i dlaczego" ta zawiść, zazdrość… Może łatwiej jest komuś umniejszyć niż siebie zbudować? Nie wiem, czy i kiedy mnie to dotknęło. Sam, mam nadzieję, nikomu zawiści nie okazałem. Bywam po ludzku w najlepszym tego słowa znaczeniu zazdrosny o pracowitość, konsekwencję, pracę nad sobą. Ale ta swoista "zazdrość" buduje we mnie raczej przekonanie o potrzebie własnego rozwoju, pracy nad swoimi umiejętnościami. Nigdy raczej nie byłem zazdrosny o rzeczy, instrumenty, kontrakty czy artystów, z którymi grają inni. Patrzyłem na tych ludzi z sukcesami, jak na idoli, brałem raczej przykład z tego, jacy są, jakie mają cechy. Widziałem też wielu takich, których drogą nie chciałbym pójść na pewno. Jestem już dość duży i wiem, że nie wszystko złoto, co się świeci. Trzeba sobie umieć radzić, dbać o relacje towarzyskie, "bywać", chodzić na dżemy. Ja jestem raczej odludkiem, samotnikiem, więc w tym kontekście zazdroszczę kolegom, którzy umieją się odnaleźć w tym środowisku, są duszami towarzystwa. Ja tego nie robię, więc czy mogę zazdrościć? To raczej wybór. Znowu.

Rozmawiał: Maciej Nowak
Zdjęcia: Radek Zawadzki radekzawadzki.com
Zdjęcie koncertowe: Karolina Lewandowska

Wywiad ukazał się w numerze luty 2017





QUIZ – Nie wiesz tego o Evans!
1 / 12
Evans jest w rodzinie firmy D’Addario wspólnie z marką pałeczek…
Dalej !
Perkusista - online
Platforma medialna
Magazynu Perkusista
Dołącz do nas
Left image
Right image
nowość
Platforma medialna Magazynu Perkusista
Dlaczego warto dołączyć do grona subskrybentów magazynu Perkusista online ?
Platforma medialna magazynu Perkusista to największy w Polsce zbiór wywiadów, testów, lekcji, recenzji, relacji i innych materiałów związanych z szeroko pojętą tematyką perkusyjną.