Meinl Digital Cajon - kloc z triggerami
Nie zapomnę euforii, jaka towarzyszyła mi, kiedy wyjmowałem z pudełka nowiuśki Meinl Digital Cajon, jaki do testów przysłał mi dystrybutor. Jak to u faceta, pierwsze co mnie urzekło, to design brzozowej skrzynki, pomalowanej na czarno, z kosmicznie wyglądającymi czterema gumowymi padami. I w sumie tylko on. Dalej było już tylko wielkie pasmo rozlicznych rozczarowań. Ale od początku...
„Kloc”, jak go sobie ironicznie, lecz też pieszczotliwie nazwałem, wygląda dobrze. Bardzo dobrze. Szczerze piszę, że o produkcie nie wiedziałem wcześniej nic. Oprócz tego, że ma do mnie dofrunąć od producenta do testów, o czym poinformował mnie naczelny „Perkusisty”. Nie googlałem żadnych informacji na jego temat, bo nie było kiedy. Trochę nawet o tym, że ma do mnie przyjść zapomniałem, bo od zapowiedzi do wizyty kuriera z paczką wiele wody w Wiśle upłynęło.
Po wyjęciu ciężkiego klocuszka z kartonu (6 kg żywej elektroniki w drewnie), złapałem małą konsternację tuż po tym, jak zorientowałem się, że ów designersko, bezdyskusyjnie atrakcyjny monolit, przed podłączeniem do prądu brzmi wszędzie tak samo... tępo. Jak stary telewizor marki Rubin, klepany w drewnianą obudowę. Niestety, nie jest to instrument, na którym można cokolwiek zagrać bez prądu. Nie jest to cajon hybrydowy, którego dodatkowym atutem są triggery dokładające warstwę brzmień elektronicznych do warstwy akustycznej, jakie znamy choćby z produktu Rolanda „El Cajon” EC-10, który świat poznał w 2016 roku. Digital Cajon Meinla działa wyłącznie w zasięgu gniazdka elektrycznego.