Azarath - Saint Desecration
Eksplozja, zgliszcza i liczenie ofiar, czyli Azarath we właściwej sobie formie.
Napęd: Zbigniew Promiński
Typ silnika: Brutal death-black metal
Trasa: Wtajemniczeni już zapinają pasy i chwytają się poręczy - słusznie. Azarath to zespół, który nie idzie na kompromisy w kwestii kumulowania i uwalniania energii. Wszystko przebiega dynamicznie, czego przykładem są niektóre wstępy do utworów, które stały się już jednym z elementów rozpoznawczych muzyki kapeli. A dokładnie rzecz ujmując chodzi o… brak wstępów, nie ma żadnego odgłosu odbezpieczanego granatu, od razu następuje eksplozja, zgliszcza i liczenie ofiar. Nie jest to reguła, ale zespół często korzysta z tego rozwiązania. Gdy dodamy do tego tematykę piosenek (celowo używam tego zwiewnego słowa celem podkreślenia kontrastu z dominującym tu fatalizmem), mamy obraz absolutnej destrukcji i braku szans na przeżycie. Kompozycje nie są jednak infantylnymi bijatykami tylko złożonymi, jak na tę stylistykę, wymagającymi utworami.
Dużą siłą płyty jest jej brzmienie - ciepłe i ciemne, przy mimo wszystko sporej czytelności całości. Spójność konceptualna idzie w parze ze spójnością brzmieniową, dzięki czemu słuchacz nie jest zmęczony wiercącymi częstotliwościami i spokojnie może sobie zapętlić album.
Jeżeli chodzi o bębny jest to materiał dla wyczynowców, doskonale przygotowanych pod kątem kondycyjnym, niecofających ręki, ale też konsekwentnie zamykających kolejne frazy. Drastyczne skojarzenia z perfekcyjnymi egzekucjami Alberta Pierrepointa są zrozumiałe. Z pewnością od razu rzuci się w uszy talerz ride (Paiste Rude Reign 22”), na którym Inferno gra kilka świetnych partii. Przejścia z lewej na prawą są także bardzo charakterystyczne dla tego perkusisty. Robi je z wyczuciem sprawnie i dokładnie w tych momentach, gdzie potrzebne jest takie właśnie rozładowanie. Jest to jeden z niewielu polskich bębniarzy potrafiących w pełni wykorzystać zestaw bębnów o dużej rozpiętości. No i oczywiście znany wszystkim pchany do przodu ciąg blastów.
W porównaniu ze wcześniejszą płytą bębny są w miksie bardziej schowane, tworząc często pulsującą nośną ścianę całości kompozycji. Jest to efekt nie tylko samych gęstych partii, ale również przemyślanego brzmienia. Inferno nie korzysta tu z żadnych triggerów, co w ekstremalnych tempach ma niebagatelne znaczenie, dając ostatecznie w sprawnej sesji sprawnego bębniarza taki właśnie efekt wulkanicznej lawy.
Wrażenia z jazdy: Album potwierdzający renomę zespołu, będący kolejnym krokiem w rozwoju przez co jest wyraźnie dojrzalszy od poprzednika, ale trzymający się wciąż bezkompromisowej stylistyki brutalnego metalu. Czy to jest punkt graniczny dla często ortodoksyjnych fanatyków? Zobaczymy. Na pewno pojawią się nowi fani, którzy docenią siłę tej płyty, bo mamy tu przykład polskiej formacji grającej na światowym poziomie, a że jest to ekstremalna zagłada? Zapraszam do naśladowania i życzę powodzenia.
Odcinki specjalne: Świetna partia ride’u po pierwszej minucie pierwszej kompozycji. Blast z chinką w końcówce trzeciego utworu powinien być konstytucyjnie zakazany z racji spustoszenia jakie wyczynia. Wzorowy blast w połowie ostatniego utworu. Ładnie i bogato zaaranżowany „No Salvation”.