Metallica - 72 Seasons
Metallica weszła w tryb taki, w jakim jest np. Deep Purple od 20 lat.
Napęd: Lars Ulrich (Blackened 2023)
Typ silnika: heavy metal
Trasa: Opisując najnowszy album Metalliki trzeba się mocno hamować, by nie zapędzić się w szerszy komentarz związany z zespołem. Z drugiej strony nie ma co się dziwić, bo mamy do czynienia z zespołem-instytucją. Zespołem, który już od kilkudziesięciu lat zapełnia stadiony i hale, nie bazując przy tym na rozdmuchanych efektach i pirotechnice.
To daje wielką przewagę kapeli, której każde wydawnictwo trafia do milionów odbiorców, bez konieczności większej promocji. A to znów przekłada się na to, że nawet średnie piosenki mają potężne liczby odsłuchów, wyświetleń i lądują niemal ustawowo na różnych zestawieniach w mediach. Nie inaczej jest teraz, kiedy to po ustawowej kilkuletniej przerwie pojawia się nowy materiał. Nie inaczej, bo single jakie się pojawiły, patrząc z zewnątrz, są zwyczajnie przeciętne, z porywami do niezłe. Ale jak bardzo zmienia się optyka, gdy nasz umysł dostaje informację, że to jest Metallica. Nie oszukujmy się, ale sporo życzliwych zespołowi osób, a jest ich delikatnie mówiąc dużo, od razu stara się nieco upiększyć to co otrzymujemy od zespołu.
Mówiąc wprost – Metallica weszła w tryb taki, w jakim jest np. Deep Purple od 20 lat. Wydawane są płyty, poprawne, z jakimiś przebłyskami, produkcyjnie dopracowane lub nawet oryginalne, ale jeżeli na koncercie żadna z tych piosenek nie zostanie zagrana, to mało kto będzie żałował i kręcił nosem. Wiadomo, nikt nie zakazuje Metallice nagrywać płyt, ale nie reagujemy jak tłum w bajce Nowe Szaty Cesarza, bo ci sześćdziesięcioletni panowie nie zrobili nic ponadprzeciętnego. Jasne, nikt nie oczekuje rewolucji i porwania milionów, nikt nie oczekuje, że zespół zacznie się posługiwać nowymi środkami wyrazu. To jednak nie powoduje, żeby bawić się w poprawność i traktować muzykę w jakiś ulgowy sposób. Oczywiście, mimo wszystko bierze się pod uwagę te wszystkie okoliczności, ale tak naprawdę liczy się końcowy efekt, a efekt jest jaki jest, czyli wymęczony album.
„Hardwired” miał łatwiej będąc powrotem po rozbełtanej i szarpanej bylejakości „Death Magnetic”, ale już teraz piosenki z tej płyty zaczynają się mocno rozmywać w pamięci. Z „72 Seasons” ten proces będzie znacznie szybszy. Ciężko tu cokolwiek sobie zanucić przy goleniu. Można snuć domysły, co siedziało w głowach panów, gdy tworzyli takie coś jak „Sleepwalk My Life Away” czy „Crown of Barbed Wire”. Czy na serio mówili sobie, że to jest fajnie i – Hej, nagrajmy to! Trudno nazwać riffy z tej płyty wtórnymi, one są zwyczajnie nudne do granic. Układ kompozycji jest przerażająco bez pomysłu, a to wszystko polane jest bardzo monotonnym tempem płyty. W chwili, gdy w takich utworach jak „Too Far Gone”, „Lux Aeterna”, „Room of Mirrors” i „If Darkness Had a Son” dostrzegamy najciekawsze piosenki z tego co nam podano, to naprawdę jest słabo. Zamykająca album „Inamorata”, mająca być z założenia (chyba) jakimś epickim zamknięciem albumu, brzmi jak jakiś odpadek ze wcześniejszych sesji okresu coverów z tzw. „garażówki” lat 90.
Kirk Hammett dokonuje autoparodii swojego grania, ale to zostawmy do skomentowania kolegom z magazynu Gitarzysta.
A jak się odnajduje w tym wszystkim Lars? Trzyma ogólny poziom albumu, co akurat nie jest zbytnio pozytywne. Mamy wszystko to, co robił perkusista, tylko że w wersji podstarzałej. Statyczne klepanie przeplatane szarpanymi werblami, do tego prostackie akcenty, które onegdaj potrafiły fajnie spinać się w całości i podbijać treść, teraz brzmią jak pastisz. Nie wolno zapomnieć też o fatalnej dynamice gry, koszmarnie płaskiej, powodującej jeszcze większe znużenie. Wychodzi na to, że najciekawszym akcentem perkusyjnym, związanym z tą płytą, jest to, że na klipie Lars zagrał na swojej starej, legendarnej białej Tamie.
Wrażenia z jazdy: Wymęczona do granic płyta. Metallica nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Miałkość oferowanych singli doskonale opisuje całość. Monotonna płyta heavy metalowa z banalnymi do granic aranżacjami, o których szkoda szerzej pisać.
Metallica co miała wykreować w świecie muzyki, już dawno wykreowała – to normalny cykl życia zespołów. To jedna z najważniejszych kapel, nie tylko w historii metalu, ale ogólnie rocka. Teraz należałoby oczekiwać przyzwoitego „emerytalnego” grania, ale jak mamy dostawać coś takiego jak ta płyta, to może lepiej skupić się wyłącznie na starym materiale i nie psuć ogólnego wizerunku. „Thank you, good night” – to słowa jakie padają na samym końcu. Są boleśnie trafne.
Odcinki specjalne: Nie ma tu zbyt wiele. Może „Room Of Mirrors” rzuca troszkę mocniej Larsem po zestawie i tworzy jakąś w miarę ciekawą strukturę.