Megadeth - The Sick, The Dying… and The Dead!
…jest to najlepiej pasujący bębniarz do zespołu od czasu Nicka Menzy.
Napęd: Dirk Verbeuren (Universal Music 2022)
Typ silnika: thrash metal
Trasa: „Wynieście swoich umarłych…!” Tak brzmi wstęp do płyty i jest on dobrym prognostykiem przed tym co mamy na całym albumie. Totalna zagłada, apokaliptyczne wizje, problemy z głową, no i obowiązkowy temat nuklearny, tak mniej więcej kształtuje się tematyka płyty. Trzeba przyznać, że Dave jest konsekwentny w przekazie, ale oddać mu trzeba, że wpisuje się mocno w obecne nastroje.
Ciekawe jednak jest to, że całość podana jest w sposób niesamowicie dynamiczny. Patrząc na samą muzykę nie można mówić o wisielczym nastroju. Jest tu mnóstwo błysku, finezji, polotu i energii. Zapewne niejeden stary słuchacz może być zaskoczony tym jak świeżo i rześko prezentuje się Megadeth, który przez wielu (także autora tej recenzji) skazany został na typowy emerytalny zastój z płytami przyzwoitymi, ale „do zapomnienia”. Ponadto jest wielka szansa zjednania sobie nowych fanów, bo tak zagrana muzyka jest zwyczajnie atrakcyjna! Zespół ma silną grupę fanów, która nie pamięta czasów Złotego Składu (Mustaine, Ellefson, Menza, Friedman) i dorastało wraz z płytami wydawanymi przez ostatnie 25 lat. Sęk w tym, że te albumy były co najwyżej poprawne. Lepsze, gorsze, ale bardzo schematyczne, łącznie z ostatnią „Dystopią”, która o dziwo doczekała się nagrody Grammy (albo nagrody tak słabe, albo scena metalowa była wówczas tak nudna). Teraz ta ekipa doczekała płyty, która jest ewidentnie najlepszym albumem Megadeth w XXI wieku.
Spokojnie, to nie jest tak, że Megadeth podaje coś nowego, jest to raczej skuteczne odkrywanie koła na nowo. „The Sick, The Dying… and The Dead!” jest utkane olbrzymią ilością elementów, które Dave Mustaine wykorzystywał wcześniej na swoich płytach. Czasami są to wręcz ordynarnie bezpośrednie odniesienia jak np. motyw przed solo w tytułowym numerze - to nic innego jak „Tornado Of Souls”. Weźmy chociażby „We’ll Be Back”, tam nie dość, że w drugiej części piosenki motyw melodii gitarowej mocno pachnie albumem „Peace Sells” to podkład natychmiast nasuwa skojarzenia do „She Wolf”. Do tego dochodzi pełno miejsc z mniej wyraźnymi zapożyczeniami, ale… czy to źle? Czy to jest minus? Ależ skąd! To jest Megadeth, to jest ten styl, ta nośność! W zasadzie ostatnie składowe do swojego arsenału wypowiedzi zespół wniósł wraz z „Cryptic Writings” (bo nie liczymy alternatywnych prób z „Risk”). W 2022 roku Megadeth wydaje płytę, gdzie wreszcie realnie przenosi to co już znamy na wyższy poziom, bez udawania i zaklinania rzeczywistości.
Duże zasługi na tym albumie ma Dirk Verbeuren. Megadeth ma w końcu perkusistę z krwi i kości! Tu również można się pokusić o stwierdzenie, że jest to najlepiej pasujący bębniarz do zespołu od czasu Nicka Menzy. Dlaczego? Ze względu na jego naturalność gry. To nie jest perkusista książkowy, tylko typowy „prawdziwek”, który wyszedł z ekstremalnych piwnicznych koncertów i zna wątpliwy aromat po koncertowych skarpet. Jego gra na tej płycie jest fenomenalna! W szybkich partiach czuć zapas w jego grze, przez co ścieżki nie są wyżyłowane, a przy tym nie głaska bębnów. Co najważniejsze - ma brzmienie z łapy tzn., że nie jest uzależniony od obróbki studyjnej, co jest przypadłością np. kolosalnej ilości „pistoletów” z YouTube. Potrafi osadzić groove niezależnie od tempa.
Wrażenia z jazdy: Jest to najlepsza płyta zespołu od czasów „Złotego Składu”. Rudy z kolegami wykonali świetną robotę wyciskając co najlepsze z niemal 40-letniej historii zespołu. Poskładali klocki w innych konfiguracjach, dodali polotu i przede wszystkim zerwali się ze smyczy. Muzycy mają swój głos, pokazują co potrafią, ale jednocześnie trzymają "megadethowy" kurs. Pachnie metalowym albumem roku!
Odcinki specjalne: W „Life is Hell” mamy całość gry Dirka w jednym numerze, od bębnienia w tempie, przez akcentowanie, zmiany, po rewelacyjnie dynamizowane wstawki. Dwie stopki z „Dogs Of Chernobyl” to przykład, jak proste „patataj” działa na nośność piosenki. Bardzo perkusyjne „Psychopathy” z wymagającym dużej dyscypliny ostinato. Perkusyjna zamieć w połowie dość wesołego „Mission To Mars”, aż chciały się to zobaczyć na żywo!