"Anice się udało?" - Comiesięczny Felieton Perkusyjny
O tym, że życie zawodowego muzyka, a tym bardziej perkusisty, nie jest łatwe, nie jest jakimś wielkim odkryciem.
Niechciana to wiedza i świadomość, bo na przestrzeni lat słyszało się tyle wspaniałych historii o wielkich karierach, że staramy się pomijać bolesne fakty, których jest sporo w muzycznym życiu.
Szczególnie teraz, w dobie mediów społecznościowych, dajemy się łechtać pozornej popularności w środowisku licząc, że z czasem przekuje się to na coś ugruntowanego, stabilnego i pewnego. Tu pojawiają się oklepane frazesy, które jak się okazuje w praktyce są nieśmiertelnie, bezwzględnie weryfikujące – praca, pomysł, konsekwencja i odrobina talentu.
Mniej więcej rok temu zadzwoniłem do jednej z najbardziej zapracowanych i zaangażowanych perkusistek na świecie. Anika Nilles doskonale wykorzystała możliwości firmy Meinl, świetnie wstrzeliła się w gusta bębniarzy, jeszcze w okresie, gdy nie zostaliśmy zalani gołymi dupami lub szczerzącymi się panienkami z Instagrama. Anika uczciwie i sumiennie wybębniła swoją popularność, przerzuciła sporo perkusyjnego gruzu, bo osobiście nie uważam, żeby była jakoś ponadprzeciętnie utalentowana. To babka z pasją, którą rozwijała przed długie lata, mozolnego wertowania materiałów i dupogodzin przy bębnach. Jak zawsze, rozmowa z nią to ciekawe doświadczenie, bo Anika nie jest specjalnie „do przodu”, więc ściera się to z moją naturą częstego pajacowania. Znamy się już jednak długo, dlatego troszkę zaciągam hamulec, a i ona wie, że to wszystko jest swoistą formą okazywania sympatii z mojej strony, a nie próbą jakiegoś narzucania się czy dominowania w rozmowie. Wywiad jak wyszedł, wie każdy kto go czytał na naszej stronie. Ogólnie zaprezentowała fajne rzeczy, wyjaśniła ploteczki jakie krążą na jej temat i powiedziała, jak to wszystko u niej wygląda. Czego nie dało się przekazać? Jej niepokoju i lekkiego zmęczenia. Nie była to frustracja, tylko pewnego rodzaju niemoc. Wyraźnie wyczułem, że Anyk potrzebuje impulsu do działania. Niby wszystko się zgadza, są kliniki, warsztaty i pokazy, ale to wciąż te same codzienne podbijanie karty w zakładzie. Kilkukrotnie, w różnych formach, powiedziała, że chciałby wyjść poza świat bębnów i zaistnieć na szerszych wodach muzycznych. Stąd właśnie tak mocno ciśnie ze swoim solowym projektem, chociaż kółko się zamyka, bo trafia to głównie do perkusistów. Jest przecież typową przedstawicielką osobowości perkusyjnej, czyli perkusistki dla perkusistów. Zawód, który narodził się i rozwinął dopiero w ostatnich 20 latach, a rozpędu nabrał poprzez kanały na YouTube i Instagramie. Chociaż ciężko to nazwać zawodem, bo tylko niewielu artystów ma możliwość skupić się na tej aktywności, bez sięgania po dodatkowy etat w Żabce. Wydawało się, że Anika wkroczyła w ślepy zaułek. Nagle pojawia się informacja, która wywraca wszystko do góry nogami. Jeff Beck zaprasza ją do swojej ekipy koncertowej. I pal go sześć, że wcześniej grywał u niego m.in. Vinnie Colaiuta. Perkusistka trafia do machiny koncertowej o zakresie światowym, gdzie z miejsca na miejsce latasz prywatnym samolotem. To nie jest występ z regionalną niemiecką gwiazdą pop (której nazwiska nie kojarzymy, tak jak oni nie kojarzą naszych gwiazd), tylko robota w ekipie, gdzie grasz w poważnych salach koncertowych, gdzie pojawienie się na koncercie ma ten snobistyczny aromat. Anika może wpisać w swoje CV coś, co zrozumie każdy gitarzysta, klawiszowiec czy basista, a nie tylko pryszczaty bębniarz. Wyszła wreszcie poza świat perkusyjnych korpusów, ciemnych blach, czy karkołomnych przejść dla idei. Jak to dalej przekuje się na jej karierę? To już inna kwestia. Może to być krok do kolejnych angaży, a może to być też pojedynczy wyskok, po którym wróci na festiwale deski z innymi Kazami Rodriguezami, Ericami Moore’ami i Thomasami Langami. A tej ekipy powoli mam już serdecznie dość w każdej formie.
Na tę chwilę, Anika może cieszyć się muzycznym życiem i nie jest już tylko perkusistką, której na siłę trzeba dopisywać różne osiągnięcia.