"Robić Pod Siebie" - Comiesięczny Felieton Perkusyjny
Perkusista jak bramkarz. Niby piłkarz, ale… Takiego porównania użyłem w swoim pierwszym w życiu felietonie na łamach Perkusisty, równo 14 lat temu. Nie będę już powtarzał dowodów na potwierdzenie tej tezy, ale relacja tych dwóch funkcji, w odniesieniu do swojego otoczenia, odpowiedzialność oraz rola w zespole, jest niemalże identyczna.
W ujęciu sukcesu muzycznego (jakkolwiek to każdy pojmuje) bębniarz uzależniony jest od reszty zespołu, siedzi z tyłu lub z boku i tworzy mniej lub bardziej finezyjną konstrukcję utworu. Nie oszukujmy się. Nie ma perkusisty, który by rozbił bank popularności poprzez swoją grę na bębnach. Dzieje się to co najwyżej w bardzo wąskim gronie fanów bębnów. Trzeba się z tym nie tyle co pogodzić, co mieć świadomość od samego początku za jaką formę aktywności scenicznej człowiek się zabiera.
Zaraz pewnie pojawią się romantyczne, albo raczej naiwne głosy, że przecież nie chodzi tu o parcie na szkło, że przecież są muzycy, którzy nie chcą być w świetle reflektorów tylko robić swoje jako sideman lub działając we współtworzonym zespole. Sęk w tym, że praca jako sideman wiąże się z prostą zasadą, że muszą być odbiorcy chcący uczestniczyć i tym samym tworzyć świat artysty. A co do zespołów, to chyba każdy robi to z myślą, by kiedyś zaprezentować się jakiejś widowni i wszelki progres przyjmowany jest z radością, a nie kręceniem głowy na zasadzie: „o rany, ludziom podoba się nasze granie, musimy coś zepsuć”. W jakimś stopniu publika musi być, bo zwyczajnie jest niezbędnym elementem (tak, elementem) każdego twórcy - nie tylko osoby o statusie artysty, czy też samego muzyka. Na tym polu perkusista z pewnością nie jest, delikatnie mówiąc, na pole position. Najlepiej obrazuje to fakt, że przedstawiając bębniarza dodaje się artystę z jakim współpracował. W drugą stronę to za bardzo nie działa, no, może z wyjątkiem sceny jazzowej, gdzie sporadycznie można to usłyszeć, ale to też głównie w tym amerykańskim wydaniu i to sprzed dekad.
„Myślałem nawet by nazwać decyzję o byciu perkusistą wyrokiem, ale byłoby to zwyczajnie błędne
(no i melodramatycznie kiczowate).
Dlaczego?”
Myślałem nawet by nazwać decyzję o byciu perkusistą wyrokiem, ale byłoby to zwyczajnie błędne (no i melodramatycznie kiczowate). Dlaczego? Ano dlatego, że bębniarz w muzyce nie jest na nic skazany i zmuszany do czegokolwiek, co najwyżej godzi się z danym obrotem sprawy.
Chcesz być wpół anonimowym instrumentalistą do wynajęcia do studia lub na scenę? W porządku, ale pamiętaj, że zawsze możesz się zorganizować w taki sposób, by robić muzyczne rzeczy pod siebie, pod swoją osobę. Tylko trzeba chcieć.
Cieszy mnie, że w ostatnich latach coraz więcej perkusistów bierze sprawy w swoje ręce i przejmuje stery dowodzenia w projektach muzycznych skierowanych do szerszej publiczności. Spiritus movens takiego działania jest różny. Najczęściej są to trzy bodźce, które nierzadko się łączą. Pierwszym jest chęć prezentacji własnych pomysłów. Drugim jest chęć wyrwania się zza bębnów. Trzecim jest chęć stworzenia projektu muzycznego na w pełni własny rachunek, także pod kątem biznesowym.
Perkusiści przejmują u nas kierownicze stery coraz odważniej. Inferno z powodzeniem prowadzi swój Azarath, chociaż także mówimy tu o pewnego rodzaju niszy. Podobnie Maciek Gołyźniak, który konsekwentnie realizuje się ze swoim jazzowym trio. Igor Falecki, zafascynowany Andersonem .Paakiem, publikuje kolejne nagrania. Dimon, po zawieszeniu działalności Lao Che, współtworzy świetny Monofon i ma w głowie następne pomysły. Ostatnio swój materiał zapowiedział Łukasz Sarnacki, a wiem, że również Pavulon coś tam sobie dłubie. Mówimy tu oczywiście o projektach nieskoncentrowanych na perkusji, które mają za zadanie wyjść poza ramy naszego środowiska.
Inna sprawa co się dzieje później z takim materiałem. Dobrze jakby okazało się, że projekt nie jest jedynie studyjnym kaprysem, a w pełni żyjącym tworem. Bo to zwyczajnie ginie, szybko przykrywane jest przez kolejne wydarzenia, niezależnie jak wartościowa muzyka jest tam zawarta. Zazwyczaj rozbija się to o problem promocji, który najczęściej opiera się o granie na żywca. Przecież tak właśnie nie został wykorzystany potężny potencjał płyty „CV” Tomka Łosowskiego. Tu jednak wchodzimy w sferę organizacji i wyciskania z siebie energii, żeby zmagać się z tematami poza muzycznymi, związanymi głównie z pracą menadżerską. W przypadku, gdy ktoś posiada dryg organizacyjny, a nie za bardzo idzie mu z tworzeniem własnej muzyki, ma możliwość działalności i realizowania się właśnie na tym polu. Moim idolem w tych sprawach jest Piotrek Kozieradzki w Riverside. Nie ma Mitlofa? Nie ma Riverside.
Kiedyś zachęcano dziewczyny do siadania za bębny. Obecnie jest to już na szczęście normą. Teraz ja zachęcam bębniarzy, by sięgali dalej. Oczywiście zwracam się do tych, którzy akurat mają takie ambicje, ale wciąż się wahają, boją, wręcz nie wierzą w siebie lub wpadli w stereotypowy wizerunek perkusisty. Przecież Czesław Michniewicz, trener naszej kadry, był kiedyś bramkarzem.
Maciej Nowak