Steve Vai - Inviolate
Przesłuchujesz płytę i czekasz aż coś się wydarzy, że Vai uderzy, nagle okazuje się, że album się kończy.
Napęd: Jeremy Colson, Terry Bozzio, Vinnie Colaiuta (Favored Nations/Mystic 2022)
Typ silnika: gitarowy rock, alternatywny rock, prog rock.
Trasa: Steve Vai nie jest artystą bombardującym fanów kolejnymi produkcjami studyjnymi. Kolejny raz kazał dłużej czekać na nową płytę, a to zawsze zaostrza apetyt. Niestety nie jest to jego czołowy album, zapewne nie znajdzie się w Top 5 jego płyt. Materiał czysto instrumentalny bez żadnych zabaw wokalnych ma na sobie wyraźny stempel Vaia i nie trzeba być specjalnym koneserem jego muzyki, żeby rozpoznać autora i wykonawcę. I w sumie w tej chwili można byłoby zakończyć opisywanej tej płyty, dość nudnej, bezbarwnej, sprawiającej wrażenie zlepka pomysłów i chałupniczej realizacji. Album nie powala treścią, ale też i brzmieniem, z czego Vai przecież zawsze słynął. Jedni lubią jego kulturę brzmienia, inni nie, ale na pewno jego płyty były bardzo ciekawe pod tym względem. Tym razem jest po prostu nijak. Co tym bardziej jest przykre z racji kilku wybitnych perkusyjnych gości.
Kilka momentów (Avalancha lub Knappsack) nie ratuje tej płyty, podobnie jak wirtuozerskie wyczyny Vaia w kilku miejscach, który budzi się z letargu i odpala rakiety, chociaż w jego przypadku kanonada dźwiękami nigdy nie była najważniejsza. Ciekawsze były jego zappowskie pomysły aranżacyjne, szaleństwa podawane w wybitnie elegancki sposób, żarty muzyczne wysokich lotów, nawet te z pozoru banalne. Tu tego nie ma. Przesłuchujesz płytę i czekasz aż coś się wydarzy, że Vai uderzy, nagle okazuje się, że album się kończy. Odpalasz więc kolejny raz i kolejny. Próbujesz coś na siłę wycisnąć, wytłumaczyć, nieco oszukać rzeczywistość. Wreszcie wyłączasz i absolutnie nie tęsknisz. Szkoda, szczególnie z punktu widzenia perkusisty, bo rzadko się zdarza, by takie nazwiska pojawiły się na jednej płycie.
Jeremy Colson towarzyszy Stefanowi od bardzo dawna. Stanowi bardzo stabilny szkielet kompozycji i świetnie sprawdza się w koncertowym żywiole. Jest to jednak bębniarz niedoceniany, głównie dlatego, że często zupełnie niepotrzebnie zestawiany jest z prawdziwymi pirotechnikami, którzy grywali i nagrywali z Vaiem jak np.: Mangini, Donati, Bissonette, Castronovo. Jeremy to kompletnie inny styl i zupełnie inna rola. Nie zmienia to faktu, że na przestrzeni lat wspólnej gry u Vaia widać jego rozwój. Na tej płycie podobnie jak wcześniej Colson robi swoje, nie narzuca się i jest tam, gdzie życzy sobie kompozytor. W chwili, gdy potrzeba więcej wirtuozerii Vai dzwoni do specjalistów w temacie. Jednym z nich jest Terry Bozzio, który fenomenalnie zagrał, prawie 30 lat temu, na płycie Steve’a „Sex and Religion”. Łatwo rozpoznamy bębnienie Terry’ego, jest to oczywisty efekt instrumentarium jakiego używa muzyk i specyficznego stylu z częstymi łamanymi zrywami. Nie inaczej jest w utworze „Candlepower”. Typowe dla Terry’ego mieszanie po różnych trzeszczących i dzwoniących blaszkach i nagłe strzały z przejściami w konfiguracjach nieprzewidzianych dla standardowych zestawów perkusyjnych. Jest to kompozycja, która pewnie nie będzie często puszczana, ale z perspektywy bębnów jest warta przesłuchania i zanotowania kilku momentów.
Ze względu na to, że wszyscy perkusyjni panowie różnią się mocno od siebie stylem gry, nie ma problemu z tym by znaleźć „na ucho” Vinniego Colaiutę. Szczególnie, że „Apollo in Color” jest zaraz po utworze Terry’ego. Jest to kolejny utwór, który nie należy do czołówki najsilniejszych kompozycji płyty, ale pod kątem pracy sekcji robi olbrzymie wrażenie. Vinnie sobie biega rześko po zestawie i tworzy perkusyjną ścianę. Drugi utwór z Colaiutą „Sandman Cloud Mist” także nie przejdzie do historii jako wybitna kompozycja. Spokojne granie fusion, rozwlekłe i bez jasnego tematu. Jak w tytule - sennie i mgliście. Zrywy Vinniego kojarzą się jednak bardziej z bijącymi o brzeg falami.
Na koniec trzeba też dodać tutaj osobę samego Steve’a Vaia, który niejednokrotnie sam tworzy podkłady, oczywiście nie fizycznie za bębnami, ale przy pomocy odpowiedniego oprogramowania. W jego aranżacjach słychać duże wyczucie zestawu perkusyjnego. Rzadko odchodzi od brzmień, które ciężko będzie później perkusiście odegrać na scenie, podobnie z tempem i podziałami.
Wrażenia z jazdy: W pełni instrumentalna płyta mająca jedynie drobne przebłyski i sporadyczne momenty. Ciężko cokolwiek zapamiętać nawet po wielokrotnym przesłuchaniu płyty, bo materiał muzyczny jest miałki i szybko wypada z głowy. Nawet zagorzali fani mogą mieć problem z tym albumem, ponieważ mimo oczywistej, czytelnej stylistyki i ręki mistrza, sprawia wrażenie jakby był robiony na siłę. Nie ma tego jego lekkiego muzycznego uśmieszku, błysku w oku. Jest sztywno i… pachnie domem spokojnej starości.
Odcinki specjalne: Mimo wszystko Terry w „Candlepower”, jego podejście do podkładu perkusyjnego jest ciekawe. Dynamiczna aranżacja w "Avalancha".